„Jestem z mężem tylko dlatego, że zarabia więcej niż ja. Wolę żyć bez miłości, niż cieszyć się wolnością za grosze”
„Nie powiedziałam mu, że zapłaciłam już za paznokcie, i że umówiłam się do kosmetyczki na sobotę. Nie pytałam o zgodę. Ale też nie informowałam go o tym. Taka nasza niepisana umowa. On daje – ja nie rozliczam się z każdej złotówki”.

- Redakcja
Nigdy nie byłam romantyczką. Nie wierzyłam w miłość od pierwszego wejrzenia, nie czekałam na rycerza na białym koniu i nie wzdychałam do gwiazd w nadziei, że kiedyś ktoś mnie porwie do lepszego życia. Byłam praktyczna. Może aż za bardzo. Gdy miałam dwadzieścia kilka lat i znajomi rozchodzili się, bo „serce nie bije już tak jak kiedyś”, ja wzruszałam ramionami i myślałam, że to wszystko tylko wymówki. Życie to rachunek zysków i strat. I ja, jak dotąd, zawsze potrafiłam być po stronie zysku.
Z Bartkiem – moim mężem – nigdy nie było wielkiej namiętności. Owszem, podobał mi się. Przystojny, dobrze ubrany, konkretny. Mężczyzna, który wiedział, czego chce. I co ważniejsze – wiedział, jak to zdobyć. Pracował w branży IT, zarabiał dużo, miał mieszkanie w centrum, samochód z salonu i konto pełne pieniędzy. Nie był ani duszą towarzystwa, ani specjalnie czuły. Ale był stabilny. Pewny. A ja wtedy po prostu chciałam się czuć bezpiecznie.
Po ślubie szybko zrozumiałam, że stabilność i czułość to nie są synonimy. Nasze życie przypominało sprawnie zarządzane przedsiębiorstwo. On pracował, ja zajmowałam się domem. Kiedy próbowałam wrócić na rynek pracy po dłuższej przerwie, rzeczywistość okazała się brutalna. Pracodawcy oferowali mi śmieszne stawki, a ja nie miałam już dwudziestu lat i ochoty, by zarywać noce za najniższą krajową. Bartek jasno dał mi wtedy do zrozumienia, że on zarobi za nas dwoje, a ja mam się nie przejmować.
Tylko że ja się przejmowałam. Kiedy człowiek nie ma własnych pieniędzy, to z czasem przestaje mieć też własne zdanie. A miłość? Cóż. Z biegiem lat nauczyłam się, że da się żyć bez niej. Byle tylko karta płatnicza działała w kasie.
Żyliśmy sprawnie jak w zegarku
– Przelew już doszedł? – zapytał Bartek, kiedy wrócił z pracy i rzucił teczkę na fotel.
– Tak. Tradycyjnie wpadło rano – odpowiedziałam, nawet nie podnosząc wzroku znad książki kucharskiej, którą przeglądałam bez większego zainteresowania.
– Dobrze. Musimy zapłacić za samochód. I opłacić to twoje ubezpieczenie zdrowotne.
– Jasne. Zrobię to jutro.
Nie powiedziałam mu, że zapłaciłam już za paznokcie, które robię co trzy tygodnie, i że umówiłam się do kosmetyczki na sobotę. Nie pytałam o zgodę. Ale też nie informowałam go o tym. Taka nasza niepisana umowa. On daje – ja nie rozliczam się z każdej złotówki. Przynajmniej dopóki wszystko działa, a na koncie nie świecą pustki.
W kuchni zapachniało gotującą się zupą. Odruchowo wstałam i podeszłam do garnka. W brzuchu burczało cicho, przypominając mi, że przez cały dzień zjadłam tylko jednego banana i wypiłam kawę.
– Co na obiad? – zawołał z salonu.
– Zupa ogórkowa i zapiekanka z ziemniaków. Nie miałam siły jechać na większe zakupy.
– Znowu? Mogłaś zamówić coś z restauracji.
Nie odpowiedziałam. Przecież mogłam. Ale nie chciałam. Chciałam poczuć, że jeszcze coś robię w tym domu poza oddychaniem. Że jestem potrzebna. Choćby jako kucharka.
Po chwili usiadł do stołu i zaczął jeść bez słowa. Jak zawsze. Bez pytania, jak minął mój dzień. Bez spojrzenia w oczy. Byłam mu potrzebna tylko jako tło. Żona w domu. Stały element wyposażenia. Kiedyś myślałam, że to wystarczy. Dziś wiedziałam, że nie. Ale czy miałam wybór?
Nadszedł pierwszy kryzys
Wszystko zaczęło się sypać, kiedy pewnego dnia Bartek zapomniał przesłać mi pieniędzy. Pierwszy raz od ośmiu lat. Wpadłam w panikę, choć nie przyznałam się do tego nikomu. Siedziałam na kuchennym blacie z telefonem w dłoni, odświeżając aplikację bankową jak nawiedzona. Zero. Nic. Jakbym przestała się liczyć.
Napisałam mu krótką wiadomość: „Nie przyszły środki na konto. Wszystko okej?”. Odpisał po czterech godzinach: „Zaraz to ogarnę. Byłem zawalony robotą”. Nic więcej. Żadnego „przepraszam”, żadnego „nic się nie stało”. A przecież wiedział, że od niego zależy każdy mój ruch – jedzenie, rachunki, nawet proszek do prania. Patrzyłam wtedy przez okno na kobietę z naprzeciwka, która wynosiła śmieci w dresie i śmiała się przez telefon. Pomyślałam, że pewnie też nie ma fortuny na koncie. Ale wyglądała... na wolną. Beztroską. Ja byłam jak księgowa z korporacji, uwięziona w małżeństwie, którego celem było tylko jedno: żeby się wszystko zgadzało w tabelce.
Wieczorem, kiedy Bartek wrócił, rzucił tylko:
– Przelałem jak zwykle. Możesz iść na zakupy.
– Dziękuję – powiedziałam cicho, choć chciałam wykrzyczeć: za co? Za to, że mogę wreszcie kupić chleb i płyn do naczyń?
Zamiast tego poszłam do łazienki i zamknęłam drzwi. Usiadłam na pokrywie sedesu i spojrzałam na siebie w odbiciu szyby. Odrosty. Cienie pod oczami. Matowa skóra. Ktoś, kto przestał cokolwiek czuć. Wtedy po raz pierwszy przyszło mi do głowy pytanie, które nie dawało mi potem spokoju przez kolejne tygodnie: co by było, gdybym odeszła?
Patrzyła na mnie z litością
Przyjaciółka zaprosiła mnie na kawę. Nie widziałyśmy się od miesięcy, może nawet roku. Wcześniej często się spotykałyśmy, ale od kiedy wyszła za mąż i urodziła dziecko, miała swoje życie. Ja swoje – głównie udawane.
– I jak u ciebie? – zapytała, siadając naprzeciwko mnie z kubkiem cappuccino. – Nadal jesteś z Bartkiem?
– No... tak. A co, dziwi cię to?
– Nie. Znaczy... może trochę. Kiedyś mówiłaś, że to raczej umowa, nie miłość.
– I tak jest – przyznałam bez owijania. – Ale to działa. On zarabia. Ja mam spokój.
Zamilkła na chwilę, mieszając kawę tak długo, że piana całkiem zniknęła.
– Tylko że ty nigdy nie chciałaś spokoju. Zawsze mówiłaś, że potrzebujesz bliskości, dotyku, rozmowy. A z Bartkiem... jesteś sama.
– Sama? – zaśmiałam się krótko. – Sama to byłabym, gdybym miała dwa tysiące na rękę i wynajmowała pokój w suterenie. A tak? Mam balkon, zmywarkę i samochód. Czyli luksus. Po swojemu.
Spojrzała na mnie inaczej. Jakby mnie żałowała. Tego nie znosiłam najbardziej. Jeśli już wybieram życie bez miłości, to przynajmniej chcę, żeby nikt mi nie mówił, że robię to źle.
– Przepraszam – rzuciła. – Nie chciałam cię oceniać. Po prostu... czasem zastanawiam się, czy ty naprawdę jesteś szczęśliwa.
– Nie jestem. Ale jestem bezpieczna. A to dla mnie ważniejsze niż motylki w brzuchu.
Milczałyśmy potem długo. Ona odprowadzała wzrokiem dziecko biegające po placu zabaw, a ja myślałam, jak bardzo przywykłam do tego chłodu. Że to już nawet nie boli. Jeśli przez lata uczysz się żyć w pustce, to potem cisza staje się twoją ulubioną muzyką.
Dostałam szansę od losu
Kilka tygodni później zadzwonił telefon. Numer nieznany. Odebrałam niechętnie, z tą mieszaniną obawy i irytacji, jaką czuje się wobec nieplanowanych zakłóceń dnia.
– Dzień dobry, mówi Agnieszka L., dzwonię w sprawie stanowiska asystentki biura. Pani CV trafiło do nas kilka miesięcy temu. Nadal jest pani zainteresowana pracą?
Zamurowało mnie. Zapomniałam, że w ogóle cokolwiek wysyłałam. To był jeden z tych momentów, kiedy próbowałam się wyrwać, zanim znów wróciłam pod klosz wygody.
– Tak... tak, oczywiście – odpowiedziałam szybko. – Kiedy mogę przyjść na rozmowę?
Ustaliłyśmy termin na następny dzień. Gdy się rozłączyłam, przez chwilę siedziałam bez ruchu. Serce biło mi jak wtedy, gdy miałam dwadzieścia dwa lata i szłam na pierwszą rozmowę o pracę. Tylko że teraz już wiedziałam, jak kończą się takie próby. Albo zarobki nie pozwalały na samodzielność, albo godziny pracy kolidowały z życiem w układzie „mąż sponsor – żona na pilotach”.
Wieczorem powiedziałam Bartkowi, że idę na rozmowę. Spojrzał na mnie z krzywym uśmiechem.
– Po co ci to?
– Bo chcę spróbować. Mam dość siedzenia w domu.
– Nie wygłupiaj się. Jesteś królową w swoim zamku. Po co ci jakieś korporacyjne piekło za trzy tysiące brutto?
– Bo chcę zobaczyć, czy jeszcze coś umiem – powiedziałam cicho.
Nic nie odpowiedział. Wziął piwo z lodówki, usiadł przed telewizorem i zaczął przeglądać wiadomości. Jakby właśnie powiedziałam mu, że zamierzam kupić nowe buty, a nie próbuję odzyskać własne życie. Siedziałam przy stole, dłubiąc łyżką w zimnej zupie. I czułam, że nie chodzi już o pieniądze. Chodzi o oddech. O prawo do decyzji. O coś mojego.
Zrobiłam coś dla siebie
Rozmowa kwalifikacyjna poszła zaskakująco dobrze. Kobieta, która mnie rekrutowała, była konkretna, ale uprzejma. Po trzydziestu minutach znałam zakres obowiązków, stawkę i grafik. Nie był to szczyt moich ambicji, ale wystarczyło, żeby wynająć kawalerkę na obrzeżach miasta i zacząć od nowa. Gdyby tylko...
– Zadzwonimy z odpowiedzią jutro – powiedziała Agnieszka, podając mi dłoń.
Wróciłam do domu na miękkich nogach. Bartek siedział w kuchni i kończył obiad, który sam zamówił.
– I jak? – zapytał, nie odrywając wzroku od telefonu.
– Myślę, że dobrze.
– Cieszę się – powiedział, jakby z uprzejmości. – Ale wiesz, że to nic nie zmienia?
– Co masz na myśli?
– No... nadal przecież jesteśmy razem. To nie tak, że teraz, jak zarobisz parę złotych, to coś się zmieni.
Spojrzałam na niego długo. Na mężczyznę, z którym dzieliłam łóżko, ale nie rozmowę. Na człowieka, którego obecność w moim życiu ograniczała się do przelewów, śniadań i faktur za prąd.
– Nie chcę pieniędzy – powiedziałam w końcu. – Chcę siebie z powrotem.
– Co ty wygadujesz? – rzucił z lekkim uśmieszkiem. – Myślałem, że ci dobrze tak, jak jest.
– Bo ty nigdy nie pytałeś, jak mi jest.
Nie odpowiedział. Wstał i wyszedł z kuchni, zostawiając mnie samą z dźwiękiem zmywarki i bijącym sercem.
Następnego dnia zadzwonili. Dostałam tę pracę. Usłyszałam to w słuchawce i nagle poczułam, że mam wybór. Że po raz pierwszy od lat ktoś dał mi prawo powiedzieć „tak” lub „nie”. W tej ciszy, która wypełniła mieszkanie po wyjściu Bartka, zrozumiałam coś jeszcze. To nie była kwestia miłości. Ani pieniędzy. Ani nawet samotności. Chodziło o wolność.
Wybrałam pieniądze, a nie spokój
Wprowadziłam się do małego mieszkania na drugim końcu miasta. Kawalerka z balkonem wychodzącym na parking i szarą kuchnią, w której wszystko pachniało farbą i nowym początkiem. Z początku czułam się tam obco. Jakbym grała w czyimś życiu, nie w swoim. Ale po kilku dniach, kiedy pierwszy raz zrobiłam zakupy za własne pieniądze i położyłam paragon na stole, poczułam coś, czego nie czułam od lat – spokój. Nie ten zimny, finansowy, który dawał mi Bartek. Prawdziwy spokój, ten, który płynie z własnych decyzji.
Nie zostawiłam go z gniewu. Nie było krzyków, awantur ani pretensji. Spakowałam walizkę i po prostu wyszłam. Bartek nawet nie zapytał, dokąd idę. Myślę, że było mu to obojętne. A może po prostu uznał, że wrócę. Przecież zawsze wracałam – do porządku, do rutyny, do jego pieniędzy. Tym razem nie wróciłam.
Pierwsze tygodnie były trudne. Płakałam nad rachunkami, jadłam tanie zupy z proszku i prasowałam ubrania do pracy przy dźwięku pralki. Ale każda, nawet najdrobniejsza rzecz – zapłacony czynsz, nowa pościel, kubek kupiony za własne dwadzieścia złotych – dawała mi poczucie, że to moje.
Czasem, gdy mijam pary na ulicy, myślę o tym, że mogłabym być jedną z nich. Mogłabym nadal siedzieć w tamtym mieszkaniu, pachnącym pieniędzmi i obojętnością. Ale już wiem, że wolność, choć biedna, pachnie lepiej niż luksus bez miłości.
Justyna, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Wyszłam za bogacza, by nie skończyć w biedzie jak mama. I każdego dnia płacę za to wysoki rachunek”
- „Teściowie każą mi podpisać intercyzę. A ja już wiem, jak zabezpieczyć się lepiej niż oni”
- „Mąż karmił mnie kłamstwami, a inną kobietę kolacjami za 500 złotych. Myślał, że ujdzie mu to na sucho”

