Reklama

Zawsze uważałam, że rodzina to najważniejsza rzecz na świecie. Marzyłam o dzieciach, stabilnym domu, o ciepłych kolacjach i zapachu świeżo upieczonego ciasta. Mój mąż pracował, a ja z oddaniem zajmowałam się domem. Na początku to był wybór – później obowiązek, który wessał mnie jak bagno. Nie mam już marzeń, nie mam planów. Mam listę zakupów, pranie i rozrywkę w postaci promocji na masło w dyskoncie. Dni lecą, a ja jakby nie żyję naprawdę. Mam tego serdecznie dość.

Codzienność w klatce

– Co dziś na obiad? – zapytał mąż, zdejmując buty w przedpokoju.

Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam, jak rzuca kurtkę na krzesło, choć wieszak jest dwa kroki dalej. Dzieci biegały po domu, krzyczały, a ja stałam przy zlewie, z rękami w pianie i pytaniem w głowie: czy ja w ogóle istnieję?

– Rosół i kotlety – rzuciłam w końcu, bo przecież i tak nie pytał z ciekawości. Chciał tylko wiedzieć, czy zdąży się napić piwa, zanim będzie gotowe.

Odkąd zostałam w domu, wszystko potoczyło się jakoś samo. Najpierw jeden urlop macierzyński, potem drugi, a później już nie było sensu wracać do pracy. Ktoś musiał zająć się dziećmi. A potem już... przyzwyczaili się, że jestem. Że zrobię. Że ogarnę. Że nie zapomnę. Że nie narzekam. Tylko ja zapomniałam, że też jestem człowiekiem.

Czasem siadam wieczorem z herbatą w kuchni i myślę, jak wyglądałoby moje życie, gdybym inaczej skręciła. Gdybym poszła do pracy, jak planowałam. Gdybym nie rezygnowała z siebie tak łatwo.

– Mamo, skończyło się mleko! – krzyknął młodszy.

Zerwałam się od stołu jak na komendę. Wzięłam portfel i wyszłam do sklepu. Po drodze mijam sąsiadkę z pracy – uśmiechnięta, z torbą na laptopa. Ja za to biegnę po mleko. I może jeszcze zobaczę, czy masło jest w promocji.

Sztuczny uśmiech w dyskoncie

Pcham wózek między alejkami, śledząc kolorowe cenówki z napisem „Promocja!”. Mam wprawne oko – wiem, kiedy naprawdę taniej. Masło – 5,49. O, to już dobra cena. Biorę trzy, choć mąż powie, że po co tyle. A ja po prostu chcę coś kupić dla siebie, jakkolwiek idiotycznie to brzmi.

Wkładam jeszcze jogurty, chleb, płatki dla dzieci. Niby nic, ale każda rzecz to decyzja. I choć to tylko zakupy, to jedyny moment dnia, gdy ktoś pyta, czego ja chcę. Może czekoladę? Może kwiatek doniczkowy na przecenie? Ale nie... Znowu wybieram najtańsze. Dla siebie już nie warto.

W kolejce przede mną kobieta z makijażem, w eleganckim płaszczu, z telefonem przy uchu. Mówi o jakimś projekcie, o deadline’ach, o kawie z klientem. Patrzę na nią i czuję jakąś dziwną zazdrość pomieszaną z wstydem. Nie zazdroszczę jej pracy – zazdroszczę znaczenia. Tego, że ktoś czeka, aż coś zrobi. Że coś zależy od niej. Ja mogę nie zrobić obiadu, ale przecież i tak zrobię. Nie mam wyboru.

Kasjerka uśmiecha się sztucznie.

– Karta lojalnościowa?

Kręcę głową. Płacę, chowam zakupy do torby. Chciałabym z kimś pogadać, ale nie mam z kim. Nawet nie wiem, co bym powiedziała. Wychodzę ze sklepu i czuję, jak łapie mnie zimny wiatr. Słońce zaszło, dzień się kończy. Wracam do domu z siatkami jak z kajdanami. A przecież nikt mnie tu nie trzyma. Sama to sobie wybrałam... prawda?

Gdzie w tym wszystkim jestem ja?

Wieczorem w domu robi się cicho. Dzieci już w łóżkach, mąż ogląda jakiś program, który zawsze brzmi tak samo: silniki, pieniądze, faceci gadający o rzeczach, które mnie nie obchodzą. Siadam przy stole z kubkiem herbaty i słyszę tylko zegar. Tik-tak. Czas leci. A ja?

Pytanie wraca do mnie jak bumerang. Gdzie w tym wszystkim jestem ja? Nie ta, która pierze, gotuje, sprząta i wie, gdzie leżą czyste majtki każdego domownika. Nie ta, która zawsze pamięta o szczepieniu, zakupach, Dniu Nauczyciela i urodzinach cioci. Tylko ta ja, co chciała kiedyś pisać bloga, chodzić na jogę, pojechać do Toskanii, nauczyć się hiszpańskiego. Ta, co kiedyś miała kolorowe paznokcie, teraz tylko odrosty.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spojrzałam w lustro i pomyślałam: „Dobrze wyglądasz”. Prędzej: „No, nie straszysz”. Przebieram się w piżamę, chowam się pod kocem. Mąż rzuca:

– Długo dziś byłaś w sklepie.

– Sprawdzałam promocje – odpowiadam, jakby to wszystko tłumaczyło.

Kiwa głową i wraca do telewizora. I to chyba boli najbardziej – że przestaliśmy być ciekawi siebie. Że jesteśmy jak dwa cienie, które krążą po domu, mijają się w kuchni i łazience. Nie ma rozmów. Nie ma „co u ciebie?”. Bo przecież u mnie nic się nie zmienia. Może kiedyś, jak dzieci dorosną, zrobię coś dla siebie. Ale czy wtedy jeszcze będę wiedziała, czego chcę?

Najpierw dzieci, potem ja

Zawsze mi mówiono, że najważniejsze to być dobrą matką. Że jak dzieci są szczęśliwe, to i ty jesteś. I ja w to wierzyłam. Z pełnym poświęceniem odstawiałam siebie na później. Jak brakowało na coś pieniędzy – rezygnowałam z fryzjera, z nowych butów. Dzieci muszą mieć lepiej, mówiłam. Ale ile razy można mówić to samo, zanim przestaniesz w ogóle o sobie myśleć?

– Mamo, gdzie jest moja niebieska bluza?

– A zrobiłaś mi kanapkę z serem żółtym, nie białym?

– Mamo, mogę jeszcze bajkę?

Dzień w dzień ktoś czegoś ode mnie chce. A ja? Czy ja czegoś chcę? Chyba nie wiem. Może chciałabym, żeby ktoś w końcu zapytał, czy wszystko u mnie w porządku. Albo zauważył, że mi też się czasem nie chce. Że też mam prawo być zmęczona, zirytowana, rozczarowana. Kiedyś powiedziałam mężowi, że czuję się zmęczona. Odpowiedział:

– No ale przecież siedzisz w domu.

Jakby to było siedzenie. Jakby dom sam się sprzątał, obiad sam gotował, dzieci same wychowywały. Moje koleżanki z pracy, te sprzed dzieci, czasem piszą do mnie na Messengerze. Pytają, co słychać. A ja odpowiadam, że dobrze. Że dzieci zdrowe, że mąż pracuje, że ogarniam. Ale przecież nie napiszę, że codziennie walczę o siebie. Że czasem się nie poznaję. Że jestem tylko funkcją – nie osobą.

Najpierw dzieci, potem ja – tak mnie nauczono. Ale coraz częściej myślę, że to „potem” nigdy nie nadejdzie.

Gdyby ktoś mnie zapytał...

Wczoraj wieczorem usiadłam przy stole z notesem. Napisałam na górze: „Co bym zrobiła, gdybym miała dzień tylko dla siebie?”. Patrzyłam na puste kartki przez pięć minut i nic nie przyszło mi do głowy. A przecież kiedyś miałam tyle pomysłów! Kurs florystyki, wypad do teatru, nawet głupi spacer po mieście bez celu. Teraz... chyba po prostu bym poszła spać.

Najdziwniejsze jest to, że wokół mnie są ludzie. Dzieci, mąż, sąsiedzi, ekspedientki w sklepie. A ja czuję się samotna. I nie chodzi o to, żeby ktoś mi kupił kwiaty czy zrobił śniadanie. Chciałabym tylko, żeby chociaż raz ktoś mnie zapytał: Jak się czujesz? Naprawdę. Nie: „Co dziś na obiad?”. Nie: „Gdzie są moje skarpetki?”. Tylko zwykłe: Jak się masz? I żeby poczekał na odpowiedź. Żeby nie uciekł wzrokiem, nie spojrzał na zegarek. Żeby chciał usłyszeć coś więcej niż „w porządku”.

Kiedyś powiedziałam do córki:

– Wiesz, mama też ma uczucia.

Spojrzała na mnie i parsknęła śmiechem.

– No co ty, mamo!

Nie miała złej intencji. Po prostu nawet dzieci nie widzą we mnie człowieka. Dla nich jestem tym, kto jest. Zawsze. Jak woda w kranie – ma płynąć. I lepiej, żeby była ciepła. A ja coraz częściej myślę, że któregoś dnia się wyłączę. Że po prostu przestanę płynąć.

Kiedyś miałam marzenia

Siedzę na kanapie, w domu cisza. Dzieci u koleżanki, mąż gdzieś na mieście. Teoretycznie mam chwilę dla siebie. I co robię? Nic. Kiedyś miałam marzenia. Dużo ich było. Chciałam zostać dekoratorką wnętrz. Chciałam napisać książkę. Jechać nad ocean, nie bać się latać. Próbowałam zapisać się na kurs tańca, ale wyszło tak, że grafik kolidował z przedszkolem. Potem dzieci podrosły, ale ja już nie wróciłam do tych planów. Bo przestałam się w ogóle w nich uwzględniać.

Dziś umiem idealnie obierać ziemniaki, planować posiłki na tydzień i znam ceny masła z pięciu sklepów. Zaczynam zapominać, kim jestem. A może już zapomniałam? Nie wiem, czy coś zmienię. Czasem sobie obiecuję: „Od września zapiszę się na jogę”, „Po Nowym Roku pójdę do pracy, choćby na pół etatu”. Ale potem znowu coś się dzieje – a to choroba, a to klasówka, a to pralka się zepsuje. I znowu odkładam siebie na później. Aż nie zostanie już nic.

Ale dziś... dziś usiadłam i to wszystko napisałam. Może to pierwszy raz od dawna, kiedy zrobiłam coś tylko dla siebie. I choć wiem, że jutro znowu pójdę po mleko, rzucę okiem na promocje i pewnie wrócę z masłem – to dziś, przez te kilka minut, znów byłam sobą.

Renata, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama