„Jestem królową porzeczek, a sąsiadka chce mnie zdetronizować. O nie, nie oddam jej tak łatwo swojej korony”
„Lidia mówiła głównie o tym, jak ważne są proporcje minerałów w glebie, o złożoności ekosystemów działkowych i o tym, że zamierza „eksperymentować z wydajnością upraw”. Skinęłam głową, jakbym rozumiała, o czym mówi, ale w duchu już wiedziałam – ona nie przyszła tu sadzić sobie pietruszki do rosołu. Miała plan. Plan, który wykraczał poza zwykłe kopanie grządek”.

- Redakcja
Nigdy nie przypuszczałam, że krzak porzeczek może uratować człowieka przed szaleństwem. A jednak – mnie uratował. Mój ogród na działkach to moja świątynia spokoju, a porzeczka, którą posadziłam jeszcze z Jankiem, to prawdziwa królowa tego małego królestwa. Codziennie rano parzę kawę w termosie, biorę wiklinowy koszyk i idę między grządki. Spotykam Jadzię, która zawsze przynosi świeże plotki z alejek, i Zosię, co ciągle coś suszy – a to mięta, a to dziurawiec, a to język na sąsiadów.
Ale kiedy zostaję sama – staję przed moim krzakiem. To nie jest zwykły krzak, o nie. Przez lata dawał najdorodniejsze, najciemniejsze, lśniące jak smoła porzeczki. W zeszłym roku zdobyły nagrodę w konkursie działkowców. „Halinko, nie masz sobie równych!” – mówili. Duma mnie rozpierała. A potem był styczeń. Cisza w domu była jak echo po grzmotach – Janka już nie było. Zostałam sama z kubkiem herbaty i jego starym kaloszem pod ławką. Wtedy właśnie zrozumiałam, że ta działka to nie tylko hobby. To azyl. A porzeczki to nie owoce. To ja.
Nowa sąsiadka czy może rywalka?
Pamiętam, że to był maj, kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy. Stała przy furtce nowej działki – niedużej, ale zadbanej. Na oko w moim wieku, może parę lat młodsza. Ubrana w khaki spodnie i kapelusz z szerokim rondem, wyglądała jakby przyjechała tu badać glebę, nie uprawiać marchew. Pod pachą trzymała notes, a w ręce coś, co wyglądało na próbnik do gleby. Podeszłam bliżej, bo tak po prostu nie da się obojętnie przejść obok nowego sąsiada.
– Dzień dobry. Nowa pani u nas? – zapytałam, podpierając się na motyce.
– Tak, Lidia jestem – uśmiechnęła się, choć uśmiech miała bardziej uprzejmy niż ciepły. – Emerytowana biolog, postanowiłam trochę popracować w terenie.
– Halina – przedstawiłam się, czując, jak wewnątrz odzywa się niepokój. – Działkowiczka z krwi i kości.
Zamieniłyśmy jeszcze kilka zdań. Lidia mówiła głównie o tym, jak ważne są proporcje minerałów w glebie, o złożoności ekosystemów działkowych i o tym, że zamierza „eksperymentować z wydajnością upraw”. Skinęłam głową, jakbym rozumiała, o czym mówi, ale w duchu już wiedziałam – ona nie przyszła tu sadzić sobie pietruszki do rosołu. Miała plan. Plan, który wykraczał poza zwykłe kopanie grządek.
Przy ogrodzeniu spotkałyśmy się kilka dni później.
– O, widzę, że już podlewane od świtu – zauważyła, patrząc na mój krzak porzeczek.
– A jakże, trzeba dbać o to, co najlepsze – odpowiedziałam spokojnie, z dumą spoglądając na błyszczące liście.
– Ciekawe, jak reagują na niskie pH. Muszę sprawdzić u siebie – rzuciła, a ja poczułam w tym zdaniu coś więcej niż zwykłą ciekawość.
Skinęłam głową i uśmiechnęłam się, ale w środku coś zaczęło mi się układać. To nie była tylko sąsiadka. To była rywalka. Ona nie chciała tu odpoczywać. Chciała zdetronizować królową porzeczek.
Konkurencja nie śpi
Wszystko zaczęło się niewinnie. Ja wstawałam wcześniej niż zwykle, żeby podlać porzeczki jeszcze przed słońcem. Lidia – w fartuchu laboratoryjnym, serio – spacerowała między grządkami z probówkami i pipetą. Mówiła, że to „nawóz biologiczny domowej roboty”. Nie wnikałam. Ale sąsiedzi zaczęli mówić.
– Widzieliście, co ona tam ma? – zagaiła Zosia przy wspólnym kompostowniku. – Prawie laboratorium.
– A Halinka to przecież mistrzyni porzeczek – wtrącił Staszek z drugiej alejki. – Ciekawe, kto tym razem wygra konkurs.
Nagle zrobiło się gęsto. Każde spojrzenie Lidii na moje krzaki czułam jak ukłucie. A ja? Ja łapałam się na tym, że sprawdzam, czy jej porzeczki kwitną równie obficie. Nawet zaczęłam podlewać je wodą z pokrzywą, czego wcześniej nie robiłam. Raz usłyszałam, jak dwóch panów z alejki obok rozmawiało między sobą:
– To będzie pojedynek stulecia. Stara szkoła kontra nauka.
– Ja tam stawiam na Halinkę. Jej krzak to legenda.
Uśmiechnęłam się wtedy, ale nie na długo. Lidia wiedziała, co robi. Jej krzaki rosły szybko, liście miały ciemniejsze niż moje. Pewnie ta jej cudowna mikstura. I chociaż wciąż się do siebie uśmiechałyśmy, w tych uśmiechach nie było już ciepła. Czułam się zagrożona. Ale też – pełna energii. Jakby po latach coś znów we mnie się obudziło. Nie chodziło już tylko o porzeczki. Chodziło o godność, o pozycję, o szacunek. O to, kim jestem, gdy stoję wśród liści i jagód.
Pojedynek stulecia
Słońce tego dnia wstało jakby szybciej, a ja nie zmrużyłam oka. Leżałam na tapczanie, słuchając tykania zegara i czekając, aż będzie można wyjść bez budzenia podejrzeń. Jeszcze przed szóstą byłam przy krzaku. Porzeczki lśniły w porannym świetle – pełne, ciemne, aż uginały gałązki. Przesunęłam palcami po liściach, jakby to był obrus na świątecznym stole. Czułam, że lepiej nie będzie. To był mój szczyt.
Z daleka widziałam, jak Lidia też się krząta. Miała wiaderko i rękawiczki. Jej krzak wyglądał imponująco – symetryczny, gęsty, a owoce... no cóż, musiałam to przyznać – dorodne. Choć inne, jakby bardziej techniczne. Jak z katalogu. Przed południem pojawiła się komisja. Trzy osoby z zarządu ogrodu. Mierzyli, notowali, oglądali liście, smakowali owoce. Podchodzili do mojego krzaka z szacunkiem – przecież znali mnie od lat. Ale przy Lidii dłużej stali, zadawali pytania. Zbyt długo.
Lidia zachowywała się zaskakująco skromnie. Nawet nie rozwinęła swojej opowieści o glebie. Kiedy komisja odeszła, podeszła do mnie. Trzymała słoik.
– Może w przyszłym roku wystawimy wspólny przetwór? – powiedziała cicho, a jej głos był inny niż dotąd – mniej pewny.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Patrzyłam na ten słoik – pełen czerwonych pereł – i poczułam w gardle ucisk. Kiwnęłam głową, a po chwili wyszeptałam:
– Może…
Siedziałam potem długo na ławce, patrząc na mój krzak. Nagle poczułam coś, czego się nie spodziewałam. Ulga. Może nie muszę wygrać. Może to nie o to chodzi.
Niespodziewany rozejm
Było parno, nieprzyjemnie, a mimo to zgodziłam się, żeby Lidia wpadła na kawę. Przyniosła własną – zieloną, z jakimiś ziarnami. Ja postawiłam swoją, czarną i mocną jak zawsze. Usiadłyśmy przy starym stole z ceratą w czerwone jabłka. Porzeczki w tle wyglądały jak strażnicy. Rozmowa szła opornie, jakbyśmy obie zapomniały, jak się rozmawia o czymś innym niż liście i owoce.
– Mój mąż też był działkowiczem – powiedziała w końcu Lidia, mieszając kawę. – Tylko że bardziej od ogrodu interesowały go książki o ogrodzie. Zbierał je całe życie. Zmarł cztery lata temu.
– Janek był pszczelarzem – odpowiedziałam po chwili. – Miał dwa ule. Zimą chodził do nich i gadał. Mówił, że pszczoły lubią opowieści.
Uśmiechnęła się lekko.
– Chciałabym znać kogoś takiego.
– A ja kogoś, kto umie badać glebę – odparłam, trochę z przekąsem, ale i z uznaniem.
Zamilkłyśmy. Potem ona zaczęła opowiadać o swojej pracy. O studentach, których nie chciało się już uczyć, tylko scrollować. O jednej porzeczce, która wyrosła jej przypadkiem na parapecie i dała początek całej przygodzie. Ja opowiadałam o konkursach, o Jadze z alei szóstej, która zawsze mnie podejrzewała o dosypywanie cukru do ziemi. Było coś pokrzepiającego w tej rozmowie. Nie było jeszcze ciepła, ale była ciekawość. Ostrożność, ale i gotowość. Na koniec wymieniłyśmy się przepisami na nalewkę. Ona dodała do swojego listka laurowego. Ja – szczyptę cynamonu. Zobaczymy, która wyjdzie lepsza.
Poczułam spokój
Kiedy po raz kolejny stanęłam przed krzakiem, nie myślałam już, który większy, ciemniejszy, słodszy. Słońce prześwitywało przez liście, a ja poczułam coś, czego nie czułam od dawna – spokój. Taki prawdziwy, głęboki, nie podszyty lękiem, że ktoś mi coś odbierze. Działka to nie wyścig, choć przez chwilę zdążyłam o tym zapomnieć. Lidia nadal badała, mierzyła i notowała, ale częściej zaglądała do mnie na herbatę. Mówiła, że lubi mój cień i zapach mięty. Ja nie mówiłam, że lubię jej spokój i to, jak słucha. Ale lubiłam.
Nie jestem już królową porzeczek. I dobrze. Bo po co królowa, jeśli nie ma komu podać słoika z nalewką, jeśli nie ma z kim podzielić się tajemnicą podlewania w pełni księżyca. Zrozumiałam, że siła nie tkwi w krzaku. Nie w ilości owoców. Nie w dyplomach za „najlepszy smak lata”. Siła to ja. I ona. I to, że potrafiłyśmy zawrzeć rozejm między liśćmi i jagodami. Może to nie krzak daje siłę, tylko ludzie, którzy o niego walczą. A potem – dzielą się tym, co z niego wyrośnie.
Halina, 63 lata
Czytaj także:
- „Sąsiadka zalała mi mieszkanie. Jej syn przyszedł mnie przeprosić i został już na stałe”
- „Sąsiadka żerowała na mojej lodówce i portfelu. Musiałam utrzeć jej nosa, zanim pójdę z torbami”
- „Moja sąsiadka to wredny babsztyl. Jest wścibska i zaczepna. Nigdy nie wierzyłem w dobre serce pani Geni”

