Reklama

Zawsze kochałam grudzień. Te wszystkie światełka na ulicach, zapach pomarańczy z goździkami i radosne reklamy w telewizji sprawiały, że czułam się jak dziecko. Miałam w głowie obrazek idealnych świąt: rodzina zebrana przy stole, pięknie zapakowane prezenty pod choinką, śmiech, wzruszenia, opłatek i barszcz z uszkami. W tym roku postanowiłam, że wszystko będzie perfekcyjne – bez oszczędzania, bez kompromisów. W listopadzie zaczęłam kupować prezenty, zamawiałam rzeczy online, biegałam po sklepach. I nawet nie zauważyłam, kiedy z mojego konta zniknęło dosłownie wszystko. Zostałam z niczym. Był pierwszy grudnia, a ja siedziałam na kanapie, wpatrzona w pusty ekran komputera, w środku kompletnie rozbita.

Grudniowa panika

– Coś ty narobiła? – mruknęłam do siebie, patrząc w wyciąg bankowy. Palec drżał mi na touchpadzie, jakbym miała nadzieję, że to jakiś błąd systemu.

Konto osobiste: 4,76 zł. Oszczędnościowe: 0,00 zł. Westchnęłam głęboko i opadłam na poduszkę. Jeszcze tydzień temu byłam pewna, że panuję nad wszystkim. Nowe klocki dla bratanka, zestaw kosmetyków z wyższej półki dla mamy, książki dla taty, szalik z kaszmiru dla siostry. Do tego świece zapachowe, ręcznie robione pierniki i jeszcze jakieś ozdoby, których nawet nie pamiętałam kupować. Wszystko to było teraz w pudełkach, w szafie, czekając na Wigilię. A ja siedziałam z pustym kontem, bez jedzenia na weekend i bez planu.

Telefon zadzwonił. To była Aneta, moja przyjaciółka.

– Hej, wychodzisz dziś na miasto? Może grzane wino na jarmarku?

– Nie dam rady – odpowiedziałam zbyt szybko. – Jestem padnięta po pracy.

Nie miałam pracy. Straciłam ją pod koniec października, ale jeszcze nie powiedziałam o tym nikomu poza siostrą. Miałam oszczędności i pewność, że szybko coś znajdę. A potem przyszła świąteczna gorączka i jakoś... zapomniałam, że świat nie kręci się wokół pakowania prezentów. Zsunęłam się z kanapy na podłogę i oparłam czoło o kolana. Był 1 grudnia, a ja nie miałam nic – oprócz pięknie zapakowanych paczek i ogromnego wstydu.

To nie moje marzenia

Trzymałam jedno z pudełek na kolanach. Złoty papier z drobnymi gwiazdkami, biały sznurek z drewnianą zawieszką w kształcie serca. Wyglądało jak z katalogu. W środku była bluza, którą zamówiłam dla taty. Wiedziałam, że mu się spodoba – taka ciepła, szara, z kieszenią kangurką. Idealna do chodzenia po domu. Tata zawsze marzł, nawet latem. Uśmiechnęłam się, po czym parsknęłam cicho śmiechem. Na granicy płaczu.

Odsunęłam pudełko. Zaczęłam grzebać w szafie, wyciągać kolejne paczki. Każda była dopracowana – podpisana, zapakowana z dbałością o szczegóły. Przypominały mi, jak bardzo się starałam. Chciałam, żeby w tym roku wszyscy byli zadowoleni. Chciałam dać im więcej niż zwykle. Może dlatego, że czułam się bezużyteczna od czasu, gdy wylano mnie z pracy.

Sięgnęłam do ostatniej półki, gdzie wciśnięte było jedno z największych pudełek. To był prezent dla siebie. Robiąc zakupy, pomyślałam, że skoro dla wszystkich coś kupuję, to i ja zasługuję na coś ładnego. Nowy szlafrok, miękki, w kolorze przygaszonego różu. Nie otworzyłam go jeszcze. Leżał tam, zapomniany.

– No to się urządziłaś, geniuszu – powiedziałam na głos.

Gdybym mogła cofnąć czas, wydałabym połowę. Może nawet jedną trzecią. Teraz nie miałam już jak się cofnąć. Lodówka była prawie pusta. Została mi paczka makaronu i kilka jajek. I jeszcze trochę dżemu. Żadnego masła, żadnego pieczywa. Wciągnęłam nogi na kanapę i opatuliłam się kocem. W tle grała jakaś świąteczna reklama. Kobieta w ciepłym swetrze nalewała kakao dzieciom. Poczułam gulę w gardle.

Na koncie miałam pajęczyny

Rano obudził mnie dźwięk esemesów. Trzy powiadomienia z banku – przypomnienie o debecie, ostrzeżenie o przekroczeniu limitu i coś o możliwym zamrożeniu konta, jeśli nie wpłynie żadna kwota w ciągu pięciu dni. Chciało mi się śmiać. I płakać jednocześnie. Ktoś mógłby powiedzieć, że wystarczyło poprosić o pomoc. Problem w tym, że nigdy nie byłam dobra w proszeniu.

Zamiast zadzwonić do siostry, poszłam do kuchni i wstawiłam wodę. Zrobiłam sobie herbatę z jednej torebki, już drugi raz użytej. Resztki dżemu wyjadłam łyżeczką, wpatrując się w okno. Za szybą dzieciaki ciągnęły sanki. Biegały, śmiały się, ktoś rzucał śnieżkami. A ja czułam się jakbym oglądała ten świat z oddali, zza szkła, do którego nikt nie ma klucza.

Wzięłam telefon i przeglądałam ogłoszenia o pracę. Wszystko, co przyzwoite, wymagało doświadczenia, którego nie miałam albo znajomości, których nie posiadałam. Było kilka propozycji sprzątania, roznoszenia ulotek, call center – nie dyskryminowałam żadnej pracy, ale sama myśl o wychodzeniu na mróz w grudniu z plikiem papierów pod pachą wywoływała we mnie coś dziwnego, jakby wstyd.

Około południa usiadłam na podłodze i wzięłam do ręki kalendarz adwentowy, który kupiłam w listopadzie na promocji. Był cały w pingwiny, słodki jak diabli. Otworzyłam pierwsze okienko. W środku była czekoladka w kształcie dzwoneczka. Zjadłam ją powoli. To był jedyny „obiad”, jaki mnie dziś czekał. Zastanawiałam się, co zrobię, gdy przyjdzie opłacić rachunki. Czy napisać do mamy? Czy w końcu powiedzieć siostrze prawdę?

Nieproszony gość w Wigilię

Wigilia nadeszła jak zawsze – nagle i głośno. Dzwonki w reklamach, migające światełka na balkonie sąsiadów, zapachy kapusty z grzybami, które czułam przez drzwi na klatce schodowej. W moim mieszkaniu niczym nie pachniało. Było cicho i pusto.

Nie pojechałam do rodziców. Powiedziałam, że złapałam grypę, że nie chcę nikogo zarazić. Mama próbowała mnie przekonać, żeby jednak przyjechać, że zrobią mi herbatę z malinami i będę leżeć pod kocem, ale byłam nieugięta. Nie mogłam tam pojechać i patrzeć, jak wszyscy rozpakowują prezenty, które kosztowały mnie ostatni grosz. Nie mogłam udawać, że wszystko jest dobrze. Po prostu nie dałam rady.

Wysłałam im paczki kurierem, żeby dotarły na czas. Każdy dostał to, co zaplanowałam. Nawet nie napisałam bilecików – nie chciałam nic tłumaczyć. Około osiemnastej ktoś zapukał do drzwi. Zamarłam na chwilę, po czym podeszłam do wizjera. To była moja siostra, z czapką przekrzywioną na bok i termosami w dłoniach.

Wiem, że kłamiesz – powiedziała przez drzwi. – Wpuścisz mnie, czy mam tu siedzieć z barszczem do rana?

Otworzyłam. Wszedł zapach Wigilii. Kompot z suszu, grzyby, przyprawy. Weszła z hukiem, zdjęła kurtkę i postawiła wszystko na stole. Po chwili dołączył do niej jej mąż, niosąc plastikowe pojemniki pełne pierogów i ryby po grecku.

– Nikt nie powinien być sam w Wigilię – rzuciła.

Nie miałam siły protestować. Usiadłam z nią, w dresie, nieumalowana, zapuchnięta od płaczu. Byłam wdzięczna. Choć nie umiałam tego powiedzieć na głos.

Zapach przypalonych pierogów

Dwa dni po świętach wciąż miałam w kuchni plastikowe pojemniki po pierogach i pusty termos po barszczu. Nie chciało mi się nic wyrzucać. Ten bałagan przypominał mi, że ktoś o mnie pomyślał, że nie siedziałam sama, jedząc zupkę chińską nad zlewem. Siostra nawet nie wypytywała, dlaczego nie mam pracy. Jakby wiedziała, że nie potrzebuję teraz wykładu, tylko obecności. Dla niej liczyło się tylko to, że siedzę z nią przy stole. Nawet jeśli miałam tłuste włosy i wygnieciony dres.

Postanowiłam zrobić coś sama. Coś małego, symbolicznego. Wyciągnęłam z zamrażarki paczkę pierogów – tych ostatnich, które kupiłam w listopadzie z myślą o „gościach”, którzy nigdy nie przyszli. Zapaliłam świeczki na stole, założyłam sweter, który dawno temu podarował mi tata, i postanowiłam zjeść te pierogi jak człowiek.

Po dziesięciu minutach przypaliłam je na patelni. Stałam nad kuchenką, patrząc na przyklejoną do spodu, czarną warstwę ciasta i zaczęłam się śmiać. Takim śmiechem, który przerywa się szlochem. Może to właśnie był mój moment oczyszczenia – między przypalonym jedzeniem a pustym talerzem.

Włączyłam laptopa. Otworzyłam nowy dokument i zaczęłam pisać list motywacyjny. Do ogłoszenia, które widziałam rano. Praca nie była idealna, ale wystarczyła, by się odbić. Zatrudniali od stycznia. Na biurku leżało jeszcze jedno nieotwarte pudełko – mój różowy szlafrok. Rozdarłam papier, rozwinęłam wstążkę. Owinęłam się nim jak pancerzem. I poczułam coś dziwnego: coś w rodzaju cichej nadziei.

Święta bez lukru

Z nowym rokiem przyszło coś, czego się nie spodziewałam – spokój. Nie spektakularny, nie pełen fajerwerków ani postanowień zapisanych na kolorowych karteczkach. Raczej taki cichy, prawdziwy. Nie miałam już złudzeń, że wszystko się ułoży od razu. Wiedziałam, że nie znajdę pracy z dnia na dzień, że długi nie znikną, a mój budżet nie wskoczy cudownie na plus. Ale coś się zmieniło.

Zaczęłam mówić prawdę. Najpierw do siostry – powiedziałam jej o pracy, o koncie, o tym, jak bardzo się pogubiłam. Nie zareagowała wyrzutem. Tylko ciszą. A potem przytuliła mnie tak, jak wtedy, kiedy byłyśmy dziećmi i ktoś mnie wyśmiał na podwórku. Potem powiedziałam mamie. Płakała przez telefon, że nic nie wiedziała, że mogłam przyjechać. Że mnie kocha, nie za to, co mam, tylko za to, że jestem.

Zaczęłam szukać pracy na serio, bez udawania, że jestem „na urlopie” czy że „szukam czegoś lepszego”. Poszłam na rozmowę kwalifikacyjną. Nie dostałam tej pracy. Ale tydzień później odezwała się inna firma. Zaprosili mnie na rozmowę. Poszło lepiej. Czekam teraz na odpowiedź.

Prezenty, które rozdałam, zostały docenione, to prawda. Ale najwięcej dostałam od tych, którym nic nie dałam – od ludzi, którzy przyszli, chociaż nie musieli. Którzy nie zadali pytań, tylko przynieśli barszcz. Którzy zostali. Święta nie były takie jak z filmu. Nie były nawet takie, jak planowałam. Były prawdziwe. A to, jak się okazało, znaczyło więcej, niż wszystko inne.

Marzena, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama