„Jesienna cisza najlepiej smakuje nad jeziorem. W tym roku radość z połowów uciekła szybciej niż szczupak do wody”
„Walcząc z rybą, nie myślałem już o niczym innym – tylko o tym, żeby jej nie stracić. To był instynkt, adrenalina, coś głęboko pierwotnego. Po kilku minutach walki wreszcie ją zobaczyłem. Wielki szczupak, potężny”.

- Redakcja
Mieszkam na przedmieściach, w szeregowcu, który kupiliśmy z żoną jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, kiedy kredyty były droższe niż sumienie polityka, ale każdy wierzył, że przyszłość będzie lepsza. Pracuję w urzędzie, jednym z tych, w których kawę pije się zimną, a ludzie noszą od dziesięciu lat te same swetry.
Mam swoją rutynę
Mam żonę i dorosłe dzieci, które rzadko dzwonią, chyba że coś się zepsuje w aucie, albo potrzebują pożyczki. Zresztą nie dziwię im się. Nie jestem zbyt rozmowny, nie byłem nigdy i to chyba właśnie dlatego najlepiej czuję się nad wodą – tam, gdzie nikt nie mówi, tylko słucha. A jak coś powie, to tylko żaba z trzcin albo wrona z drzewa. I to są rozmowy, które potrafię znieść.
Żonę, Magdę, znam od studiów. Kiedyś potrafiliśmy gadać całe noce. Teraz… pytania są krótkie, odpowiedzi jeszcze krótsze. Życie się przetarło. A miłość, jeśli gdzieś jeszcze jest, to chyba zakurzyła się pod stertą rachunków i niezjedzonych kolacji.
Ale są jeszcze ryby, jeziora i ta mgła, co spowija wodę bladym świtem. To jedyne, co trzyma mnie w pionie. Tam, nad wodą, jestem sobą. Nie mężem, nie urzędnikiem – tam jestem Krzyśkiem, który jako dzieciak jeździł z ojcem nad to samo jezioro. Pamiętam te poranki – ojciec gotował kawę w blaszanym kubku, który parzył w dłonie, a ja patrzyłem, jak pływak kołysze się na tafli. I wtedy, pierwszy raz w życiu, poczułem spokój.
Lubiłem to
Od lat mam swój rytuał. Każdej jesieni, w jeden z ostatnich pogodnych weekendów, pakuję wędkę, termos z kawą i trochę kanapek z pasztetem. Wyłączam telefon, zostawiam wszystko. Jadę sam, na to samo molo, co zawsze, bo tylko tam czuję, że żyję.
W tym roku spakowałem się wcześniej. Sprawdzałem każdą rzecz po dwa razy, jakby to miało wpłynąć na to, co złowię. Przynęty, kołowrotki, termos, karimata. Poranek był chłodny, tak jak lubię. Mgła jeszcze nie zeszła z pól, kiedy cicho zamykałem drzwi. W kuchni paliło się światło. Magda siedziała przy stole, nawet nie spojrzała, tylko rzuciła:
– Znowu uciekasz?
Udawałem, że nie słyszałem. Znałem już ten ton. Nie miałem ochoty na rozmowę, w której i tak nie padnie nic nowego. Zresztą co miałem jej powiedzieć? Że nie uciekam, tylko ratuję się przed czymś, czego nie umiem już naprawić?
W aucie było cicho. Radio milczało, ja też. Droga na jezioro zawsze działała na mnie kojąco. Znałem każdy zakręt, każde drzewo po drodze, jakby te kilometry były moją małą ucieczką w czasie, kiedy wszystko było prostsze.
Potrzebowałem oddechu
Dotarłem tuż przed świtem. Rozłożyłem sprzęt na pomoście, nalałem kawy z termosu. Para unosiła się leniwie, a ja siedziałem w ciszy, czując, jak opada ze mnie ciężar. Przede mną było tylko jezioro i cisza, której tak bardzo mi brakowało. Zastygłem z wędką w ręku, patrząc, jak tafla wody drży pod delikatnym wiatrem. Nie myślałem o pracy, o rozmowach, których od lat nie prowadziliśmy w domu. Myślałem tylko o jednym: dziś złowię coś wielkiego.
Minęły trzy godziny. Mgła podniosła się i przeszła w mleczną poświatę. Słońce próbowało przebić się przez niebo, ale jeszcze nie dawało ciepła. Woda wokół pomostu była nieruchoma, jakby też czekała. Czas płynął powoli, ale ja się nie spieszyłem. Tu nigdy się nie śpieszyłem.
Ciszę przerywało jedynie krakanie wron gdzieś w oddali i łagodne chlupanie wody pod deskami. Patrzyłem na spławik i myślałem o tych wszystkich latach, kiedy życie wymykało mi się z rąk, a ja udawałem, że wszystko jest dobrze, że tak ma być, że to wystarczy. Ale teraz nie było już żadnych pozorów. Byłem tylko ja, wędka i nadzieja, że coś się wydarzy.
Czekałem na to
Szarpnięcie przyszło nagle, jakby jezioro nagle się obudziło. Wędka wygięła się łukiem, a żyłka zaczęła jęczeć. Złapałem ją mocniej, serce waliło mi jak młot. Nie mogłem uwierzyć. Ręce zaczęły mi się trząść, ale nie mogłem odpuścić. Wiedziałem, że to coś dużego.
– To jest to – powiedziałem sam do siebie. – Cały rok czekałem.
Walcząc z rybą, nie myślałem już o niczym innym – tylko o tym, żeby jej nie stracić. To był instynkt, adrenalina, coś głęboko pierwotnego. Po kilku minutach walki wreszcie ją zobaczyłem. Wielki szczupak, potężny, może największy, jakiego kiedykolwiek złowiłem.
Wyciągnąłem go na pomost, ciężko dysząc. Leżał przede mną, mokry i silny, ale już mój. Serce łomotało. Czułem ciepło na policzkach, dreszcz przechodził mi po karku. Drżącą ręką sięgnąłem po telefon, żeby zrobić zdjęcie. Chciałem to uwiecznić, to był ten moment: tylko ja, szczupak i jezioro.
Nie zdążyłem nacieszyć się chwilą. Sekunda nieuwagi i ryba wyślizgnęła się z moich dłoni. Wpadła z powrotem do wody, a kręgi rozeszły się po tafli, jakby wyśmiewając mój zachwyt. Stałem w bezruchu, patrząc na wodę, która natychmiast straciła swój urok. Mgła już nie była tajemnicza, tylko ciężka i wilgotna. Woda nie szumiała, przypominała o mojej porażce.
Nie mogłem uwierzyć
To było niemożliwe. Cała radość, cała walka, wszystkie tygodnie przygotowań, a teraz tylko pustka. Patrzyłem na kręgi, które powoli znikały, jakby zabierały ze sobą mój sukces. To była nie tylko utrata ryby, to był symbol wszystkiego, czego w życiu się trzymałem, a co wymykało się w najmniej oczekiwanym momencie.
Cisza była przytłaczająca. Żadnych dźwięków poza moim oddechem i lekkim szelestem liści poruszanych wiatrem. Wydawało się, że świat przestał istnieć. Próbowałem znaleźć w tym sens, ale w mojej głowie była tylko jedna myśl: „Nie. Nie teraz. Nie tak”.
Stałem jeszcze chwilę, wciąż trzymając wędkę, ale już bez nadziei. Woda powoli wracała do spokoju, a ja poczułem, jakby ktoś zabrał mi coś więcej niż szczupaka – sens tej całej wyprawy, może nawet cząstkę samego siebie. Wszystko, co było dla mnie ważne, okazało się ulotne.
Usiadłem na pomoście, patrząc w wodę, która powoli przywracała sobie spokój. Trzymałem w rękach wędkę, ale już nie czułem jej ciężaru. W myślach wracałem do ojca, do poranków nad tym samym jeziorem, gdy miałem dziewięć lat. Powiedział wtedy coś, co długo wydawało mi się zwykłą frazą, a dziś brzmiało jak prawda: „Nie chodzi o to, co złowisz. Chodzi o to, że tu jesteś”.
Zrozumiałem coś
Wspomnienia napływały jedno po drugim. Przypominałem sobie wszystkie chwile, w których trzymałem coś w rękach i nagle traciłem. Przyjaźnie, których nie udało się utrzymać, plany, które nigdy nie wyszły, relacje, które rozpłynęły się w milczeniu. Tak wiele rzeczy w moim życiu było jak ta ryba – wymykało się w najważniejszym momencie.
Spojrzałem na taflę jeziora. Teraz widziałem w niej swoje życie. Każdy ruch wody przypominał o przemijaniu, o chwilach, które można było przeżyć, a które przepadły. Myślałem o Magdzie, o dorosłych dzieciach, które dawno już przestały potrzebować mojej obecności. Myślałem o sobie, o tym, jak wiele razy zbyt mocno trzymałem się czegoś, co i tak przeminęło.
Nie mogłem zmienić przeszłości. Mogłem jedynie przyjąć, że każda utrata niesie ze sobą naukę, że czasem trzeba pozwolić odejść, aby coś innego mogło wejść. Czułem ból, ale też dziwny spokój. Może właśnie w tej pustce nad wodą tkwiła prawda o życiu – że nie wszystko da się zatrzymać, że warto doceniać tylko to, co naprawdę jest.
Krzysztof, 55 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zamiast rozmyślać o przeszłości, wolę łamać głowę nad krzyżówką. Zwłaszcza, kiedy hasło ma 6 liter i zaczyna się na M”
- „Synowa przyniosła mi 4 worki śliwek i powiedziała, że mam zrobić powidła. Nie będę stać przy garach dla tej małolaty”
- „Nasza randka w lesie zamieniła się w grzybobranie. Zamiast czułości na mchu czekało mnie szukanie prawdziwków”

