Reklama

Z moim narzeczonym zwykle wracaliśmy razem z pracy, jedliśmy coś prostego przy kuchennym stole i rozmawialiśmy o drobiazgach: o tramwaju, który znowu stanął w korku, o żarówce w łazience, o tym, że może wreszcie czas przestać tylko oglądać ogłoszenia i zaryzykować kredyt. Ja byłam ostrożna, ale szczęśliwa. Czułam, że to właśnie ten moment, kiedy wszystko może się ułożyć: stabilna praca, podpisanie rezerwacji na mieszkanie, plan pieczenia ciasta w nowym piekarniku. W głowie układałam listę rzeczy do kupienia i listę rzeczy do odpuszczenia.

Moja przyjaciółka Ania tylko pytała, czy jestem pewna, że Paweł jest „tym jedynym”. Śmiałam się, choć coś lekko drżało pod skórą. Szczęście bywa kruche.

Czułam, że się oddala

Na kuchennym stole leżały notatki z oglądanych mieszkań. Ja mówiłam o jasnym salonie w kamienicy przy parku, on przeglądał telefon.

– Paweł, słuchasz mnie w ogóle? – spytałam, czując narastające zdenerwowanie.

– Tak, tak… tylko sprawdzam coś z pracy – odpowiedział bez podnoszenia wzroku.

Mówiłam dalej o ratach, o tym, że to mieszkanie jest blisko mojego biura. Ale jego twarz była gdzieś daleko, spojrzenie uciekało za okno.

Coś się dzieje? – przerwałam w końcu.

– Nie, wszystko w porządku – rzucił krótko, jakby chciał zamknąć temat.

Tylko że ja go znałam. Ten ton pojawiał się zawsze, gdy coś ukrywał. Odłożyłam notatki, skrzyżowałam ręce.

– Chcesz jeszcze w ogóle tego mieszkania?

– Przecież o tym rozmawiamy – odpowiedział wymijająco.

W mojej głowie zaczęły się piętrzyć pytania: czy on się wycofuje? Może jednak boi się takiego zobowiązania? Może po prostu mu przeszło?

Starałam się kontynuować rozmowę, ale każde moje słowo odbijało się od niego jak od ściany. Zamiast entuzjazmu i wspólnego planowania, czułam chłód.

Kiedy wstaliśmy od stołu, atmosfera była gęsta. W korytarzu minęliśmy się niemal bez słowa. Otworzył laptop, ja wzięłam kubek herbaty i zamknęłam się w sypialni.

Leżąc w półmroku, słyszałam stukot jego klawiatury. W normalny wieczór pewnie by mnie to uspokajało – znak, że jest blisko. Tym razem brzmiało jak coś, co oddziela nas coraz bardziej. Coś w nim się zmieniło, a ja nie wiedziałam jeszcze, że to dopiero początek.

Dostał propozycję awansu i wyjazdu

Czekałam na niego po pracy dłużej niż zwykle. Zwykle wychodziliśmy razem, ale tego dnia napisał tylko krótką wiadomość: „Poczekaj, mam spotkanie z szefem”. Minęło pół godziny, potem godzina. W końcu wyszedł, ale zamiast się uśmiechnąć, wyglądał jak ktoś, kto właśnie podjął ważną decyzję i nie wie, jak ją zakomunikować.

– Co się stało? – zapytałam, gdy ruszyliśmy w stronę przystanku.

– Szef… zaproponował mi coś – powiedział powoli, jakby ważył każde słowo. – Chcą, żebym przeniósł się na rok do oddziału w Barcelonie.

Zatrzymałam się.

A nasze plany? A mieszkanie?

– Jeszcze nic nie postanowiłem – próbował mnie uspokoić, ale w jego głosie była nuta ekscytacji, której nie umiał ukryć.

Wyglądasz, jakbyś już wiedział – odpowiedziałam ostro.

– To duża szansa. Na rozwój, na nowe projekty… – mówił, a ja miałam wrażenie, że słucham obcej osoby.

Przez chwilę milczeliśmy. W mojej głowie kłębiły się myśli: czy ja w ogóle jestem w tej decyzji brana pod uwagę? Czy on chce, żebym pojechała z nim, czy raczej traktuje to jak swoją osobistą przygodę?

A co z nami? – spytałam w końcu cicho.

– Możemy to przemyśleć – odpowiedział, ale jego spojrzenie gdzieś uciekało.

Reszta drogi upłynęła w ciszy. W domu usiadłam na kanapie, on w kuchni przeglądał jakieś dokumenty. Wiedziałam, że to nie jest zwykła propozycja z pracy. To była decyzja, która mogła wszystko zmienić – i czułam, że ja na nią wpływu mieć nie będę.

Dowiedziałam się jako ostatnia

Przez kolejne dni próbowałam wrócić do tematu Barcelony, ale Paweł z każdą rozmową coraz bardziej się zamykał. W czwartek zadzwoniłam do niego w przerwie na lunch.

– Możemy dziś wieczorem na spokojnie porozmawiać? – zapytałam.

– Słuchaj, jestem teraz bardzo zajęty… porozmawiamy w weekend – odpowiedział szybko, jakby chciał się rozłączyć, zanim zdążę cokolwiek dodać.

Czułam się jak intruz w jego życiu. Jeszcze tydzień temu planowaliśmy wspólną przyszłość, teraz miałam wrażenie, że przeszkadzam mu w drodze do czegoś ważniejszego.

W piątek po południu wpadłam na Krzyśka z naszego działu. Znał Pawła lepiej niż większość w biurze, bo czasem razem pracowali nad projektami.

– Słyszałem, że Paweł wylatuje w poniedziałek – rzucił mimochodem, jakby to była informacja powszechnie znana.

– Co? – poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy.

– No… mówił na korytarzu, że już potwierdził. Myślałem, że wiesz.

Nie wiedziałam.

Wróciłam do biurka, udając, że skupiam się na raporcie, ale ręce mi drżały. Jeszcze tego samego dnia próbowałam zadzwonić do Pawła. Trzy razy. Za każdym razem sygnał, a potem poczta głosowa. Napisałam wiadomość: „Musimy porozmawiać. Dziś”. Odpowiedzi nie było.

Wieczorem siedziałam przy kuchennym stole, patrząc na dwie filiżanki herbaty – jedną parującą, drugą pustą. Przypomniałam sobie, jak jeszcze miesiąc temu Paweł mówił, że „nic nie jest ważniejsze niż my”. Teraz wyglądało na to, że wszystko było ważniejsze.

Wyjechał bez pożegnania

Sobota zaczęła się od milczenia. Próbowałam do niego dzwonić – bez skutku. Pisałam krótkie wiadomości, coraz bardziej nerwowe, ale wszystkie pozostawały bez odpowiedzi. Telefon milczał jak zaklęty.

Może on nie chce się żegnać, bo nie wie, co powiedzieć – zasugerowała Anka, moja przyjaciółka, kiedy spotkałyśmy się w kawiarni wieczorem.

– Ale przecież nie można tak po prostu zniknąć – odpowiedziałam, nerwowo stukając palcami w blat.

Jej spojrzenie było pełne współczucia, ale i bezradności.

Po południu postanowiłam pojechać pod jego mieszkanie. Nie miałam kluczy, więc mogłam co najwyżej zapukać. Nikt nie otworzył.

Poczułam, jak coś we mnie opada. To był znak, którego nie mogłam zignorować. Gdzie on się podział? Żadnego listu, żadnego wyjaśnienia. Tylko cisza, pustka i pytania w głowie.

Wróciłam do domu pieszo. W głowie tłukło mi się jeszcze jedno pytanie: dlaczego? Gdy dotarłam, w kuchni panowała cisza, która aż dzwoniła w uszach. Zostały notatki z oglądanych mieszkań i dwie filiżanki, od tygodni stojące na blacie jak rekwizyty z innego życia.

Tego wieczoru długo siedziałam w fotelu, wpatrzona w okno. Samoloty przelatywały wysoko nad miastem, a ja próbowałam odgadnąć, czy on jest już w drodze, czy może właśnie pakuje walizkę. Nieważne. Czułam, że niezależnie od odpowiedzi – nasze życie właśnie dobiegło końca.

Sam podjął decyzję

Minęły cztery dni. Przestałam już czekać na dźwięk telefonu, bo ten dźwięk po prostu nie nadchodził. Aż w środowy wieczór na ekranie komputera pojawiło się jego imię – połączenie wideo. Serce mi przyspieszyło, ale dłonie były lodowate. Odebrałam.

Paweł siedział w jakimś jasnym pokoju, w tle słychać było odgłosy ulicy. Uśmiechnął się niepewnie.

– Cześć – zaczął. – Wiem, że powinienem był porozmawiać z tobą wcześniej.

– Powinieneś – odpowiedziałam, starając się brzmieć spokojnie. – Ale nie zrobiłeś tego.

Spuścił wzrok.

– Bałem się. Gdybym ci to powiedział w twarz, mógłbym zmienić decyzję… a ja musiałem wyjechać.

– A nasze życie? Nasze plany? Były tak łatwe do porzucenia? – zapytałam, czując, jak w gardle rośnie gula.

To była szansa, której nie mogłem zmarnować – mówił, jakby próbował mnie przekonać. – Rok, może dwa. To może nam coś dać.

– Nam? – parsknęłam. – Przecież nawet nie zapytałeś, czy chcę w tym uczestniczyć.

Patrzył na mnie długo, po czym westchnął.

– Nie chciałem, żebyś czuła się zobowiązana.

Nie dałeś mi nawet prawa wyboru – przerwałam mu.

Po chwili połączenie przerwało. Zostałam z czarnym ekranem i swoim odbiciem w ciemnym monitorze. Nie wiedziałam, czy to była ostatnia rozmowa, ale wiedziałam, że nic już nie będzie takie samo.

Został mi pusty kalendarz

Minęły trzy tygodnie od naszej rozmowy przez ekran. Mieszkanie, w którym kiedyś pachniało jego kawą, stało się ciche i chłodne. Ranki zaczynały się od budzika, potem szybka kawa, praca, powrót – wszystko w tej samej kolejności, codziennie. Nie było już wspólnych obiadów ani planowania weekendów.

Na blacie kuchennym wciąż leżały notatki z oglądanych mieszkań. Mogłam je wyrzucić, ale za każdym razem, gdy brałam je do ręki, coś mnie powstrzymywało. Jakby wyrzucenie ich było przyznaniem, że to wszystko naprawdę się skończyło.

W pracy unikałam rozmów o nim. Gdy ktoś pytał, jak tam Paweł, odpowiadałam krótko: „Wyjechał”. Tylko Anka wiedziała więcej. Czasem pytała, czy napisał, czy dzwonił. Zwykle odpowiadałam przecząco.

Wieczorami siadałam przy biurku i przeglądałam kalendarz. Pusty. Daty, które miały być zapisane oglądaniem mieszkań, wizytami w sklepach meblowych, zamieniły się w białe pola. Patrzyłam na nie jak na mapę drogi, którą ktoś nagle usunął z nawigacji.

Zaczęłam wychodzić na długie spacery, żeby nie siedzieć w domu. Mijałam pary trzymające się za ręce i zastanawiałam się, czy kiedyś znowu będę w stanie komuś tak zaufać.

Nie wiem, czy Paweł kiedykolwiek mnie kochał, czy byłam tylko przystankiem w jego podróży. Wiem jedno – nauczyłam się, że plany można stracić w jeden dzień, a wtedy zostaje tylko pusty kalendarz i powolne uczenie się, jak go zapełnić na nowo.

Marta, 28 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama