Reklama

Odkąd otworzyli nowy supermarket na osiedlu, mam niesamowitą wygodę. Nie muszę już dźwigać siat z zakupami, zawsze też można podskoczyć w ostatniej chwili, kiedy czegoś zabraknie. Teraz, gdy Konrad tak dużo pracuje, a maluszek w moim brzuchu rośnie jak na drożdżach, doceniam takie drobne łaski losu.

Dziś na przykład wstąpiłam tam w drodze z pracy, tylko po pieczarki i parmezan, bo zamierzałam zrobić pyszną pikantną roladę według przepisu koleżanki z biura.
– To będzie coś fantastycznego – szepnęłam maleństwu. – Zobaczysz, zanim się urodzisz, mamusia zostanie mistrzynią kuchni. Gordon Ramsay będzie jej mógł buty czyścić!
Jakiś facet na parkingu spojrzał na mnie podejrzliwie… Jezu, czy to takie dziwne, że kobieta mówi do nienarodzonego dziecka? Większość poradników zaleca taki kontakt prenatalny, a jak już człowiek zacznie się stosować, inni traktują go jak ułomnego!
Zresztą z kim mam gadać, skoro mąż wraca codziennie później i później? Najczęściej już wtedy śpię i czuję tylko, jak wsuwa się pod pierzynę i obejmuje mnie od tyłu tak jak lubię najbardziej, na łyżeczkę…
A w pracy wszyscy tacy zaganiani, że tylko podczas lunchu mam czas, żeby zamienić słowo ze współpracownikami!
W domu rzuciłam torby na stół i od razu zaległam na kanapie, kładąc stopy na zagłówku. To dopiero siódmy miesiąc, a ja już pękam, niedobrze. Co będzie, gdy zrobi się naprawdę ciepło, a brzuch jeszcze bardziej mi urośnie?

Wciąż czekam na Konrada. Dziś mam dla niego nawet jego ulubione piwo...

Mały chyba też był zaniepokojony moją formą fizyczną, bo znów kopnął, pewnie żeby sprawdzić, czy nie padłam na amen.
– Spokojnie, młody – położyłam otwartą dłoń na brzuchu. – Damy radę. Prababcia urodziła na stojąco w bydlęcym wagonie podczas transportu do Kazachstanu i wszystko szczęśliwie się skończyło. Kobiety w naszej rodzinie zawsze były nie do zdarcia, a twoja mama nie jest wyjątkiem!
Chyba do niego dotarło, bo już tylko wesoło się zakołysał.
Pora byłaby najwyższa zdecydować, jak nasz synek będzie miał na imię. Na razie jakoś nie doszliśmy z Konradem do porozumienia, mąż jest za Krzysztofem, po swoim ojcu, mnie się podoba Bruno. Nie jest specjalnie wymyślne, a jednak rzadkie. Istnieje spora szansa, że pół klasy małego nie będzie się tak nazywać, gdy już pójdzie do szkoły. No nic, bylebyśmy większych problemów nie mieli.
– Bruno? – spróbowałam zanęcić, ale mały ani drgnął. – Krzysiu? – rzuciłam.
Nic.
Może powinniśmy czytać po kolei imiona z kalendarza i obserwować reakcję? Albo lepiej nie, bo jak kopnie przy jakimś Albinie albo innym Bonifacym, to będzie pozamiatane.

Wstałam w końcu i zabrałam się za robienie rolady. Podsmażyłam pieczarki z cebulką, wymieszałam z ugotowaną wczoraj wieczorem soczewicą. Całkiem niezłe, Konradowi powinno smakować, on lubi takie pikantne rzeczy.
Potem wylałam na blachę wyłożoną papierem do pieczenia ciasto z sera, jajek i mąki. Wyrównałam nożem i właśnie włożyłam je do piekarnika, gdy zza otwartego okna doszedł pisk opon i huk. Aż usiadłam na podłodze, a dziecko we mnie zatrzepotało jak przerażony ptak. Skuliłam się w oczekiwaniu na krzyki i sygnał karetki. Po chwili dotarł do mnie głośny śmiech, a potem przekleństwa. „To chyba jednak nic strasznego” – pomyślałam z nadzieją, lecz nadal nie miałam odwagi wyjrzeć.

Nienawidzę takich zdarzeń, po prostu nienawidzę idiotów za kółkiem. Półmózgów, którym się wydaje, że jazda po zatłoczonym mieście to kolejna rundka gry komputerowej.
– Przez takiego kretyna mało nie straciłeś niedawno tatusia – wyjaśniłam maluchowi w brzuchu. – Gdybym w ostatniej chwili nie złapała go za kurtkę i nie pociągnęła z powrotem na chodnik…
– aż zaschło mi w gardle na wspomnienie tego koszmaru.
Odetchnęłam kilka razy głęboko, wyjrzałam przez okno i roześmiałam się na głos. To tylko śmieciarka przestawiła auto jednego z sąsiadów, który zawsze parkował na niedozwolonym miejscu i teraz kierowca z właścicielem samochodu wyzywali się od najgorszych, a mieszkańcy bloku dogadywali im z okien.

Około osiemnastej rozłożyłam na stole talerze i sztućce. Po chwili namysłu obok nakrycia dla męża postawiłam czeskie piwo, które koleżanka z pracy przywiozła mi z Pragi. Niech ma, chłopina, tak ciężko pracuje, należy mu się. Rolada wyszła chrupiąca i apetyczna, rozłożyłam ją na talerze, gdy zadzwonił dzwonek u drzwi. „Co ten Konrad, znów gdzieś zapodział klucz?”. Tak teraz tyra przy wykończeniu nowego projektu, że zupełnie nie ma głowy do niczego innego.
Pobiegłam otworzyć, podtrzymując brzuch i wpadłam prosto w objęcia mamy.
– Co ty tu robisz, mamo? – zapytałam. – Nie miałaś czasem jechać na wycieczkę do Włoch?
– Za tydzień dopiero – wyjaśniła, patrząc na mnie jakoś dziwnie. – I nie do Włoch, tylko do Barcelony. Czemu jesteś taka rozpalona, Justynko? Źle się czujesz?
Rany boskie, znów się zaczyna… Jak mam nie być rozpalona, skoro dopiero co wyciągałam obiad z gorącego piekarnika? Niechże ona już przestanie się nade mną trząść, ciąża to nie choroba, tylko stan fizjologiczny! Dość już mam wtrącania się i ciągłej kontroli, czy ani ona, ani siostra nie potrafią zadzwonić wcześniej i zapytać, czy mogą wpaść? Człowiek się czuje bez przerwy inwigilowany!

Zwariowałam? Niby dlaczego?! Bo kocham męża i chcę z nią być?!

Miałam nadzieję, że nie zostanie długo, przynajmniej piątkowy wieczór chciałabym spędzić sam na sam z mężem.
Ale próżne nadzieje, już zdejmowała buty i pchała się do kuchni.
– Spodziewasz się gościa? – pokazała palcem na nakrycie Konrada. – Zaprosiłaś jakąś koleżankę? Piwo? – zdziwiła się niemile.
Teraz naprawdę poczułam się chora. Wzruszyłam ramionami i poszłam się położyć do sypialni, zamykając jej drzwi przed nosem.
– Justyna!
– Daj mi spokój, mamo – mruknęłam z twarzą wtuloną w poduszkę. – Idź sobie.
Słyszałam, jak stała chwilę w drzwiach pokoju, a potem poszła do kuchni. Po chwili znów wróciła.
– Czekałaś na Konrada, tak? Znowu zaczynasz?
Zatkałam uszy dłońmi. Blablablabla…
– Bierzesz w ogóle leki?
Sama niech bierze. Na cholerę mi jakieś tabletki, jeszcze zaszkodzą dziecku. Wszystko jest ze mną w porządku!
Kątem oka zobaczyłam, że wyciąga komórkę i gdzieś dzwoni. Pewnie do Anetki, mojej idealnej siostrzyczki, drugiego szpiega.
– Możesz przyjechać po mnie do Justyny? Tak, teraz, muszę ją zabrać do siebie. Znów ma jazdy.
– Nie mam żadnych jazd! – zaprotestowałam. – Biorę leki i wszystko jest OK.
– Córeczko – podeszła i usiadła obok na łóżku. – Twój mąż nie żyje, zginął w wypadku, musisz to zaakceptować.
– Przecież wiem – powiedziałam, z trudnością tłumiąc chęć, żeby ją uderzyć.

Stara wariatka. Nigdy nie lubiła Konrada, od początku knuła, żebym za niego nie wychodziła.
Potem przyjechała Aneta i zaczęły mnie pakować na weekend. Że niby odpocznę sobie, pobędę z rodziną… Może nawet powinnam przenieść się do matki na dłużej? Tak byłoby najlepiej dla mnie i dla dziecka.
– Muszę się jeszcze wysikać – cofnęłam się już w drzwiach.
– Ale szybciutko – skrzywiła się siostra. – Nie mam czasu.
„To po cholerę w ogóle przyjeżdżałaś? Zapraszał cię ktoś?” – pomyślałam, ale tylko kiwnęłam głową, żeby nie pomyślały, że nie rozumiem, co mówi.
W łazience rozejrzałam się i zobaczyłam na dnie kosza starą szminkę, którą wyrzuciłam poprzedniego wieczoru. Wyjęłam ją i napisałam na lustrze:

Jestem u mamy, wrócę najwcześniej, jak się da. Kocham – Justyna.

Więcej prawdziwych historii:

Moja zaborczość zniszczyła nasz związek...
Spotkanie z przeszłością
Bo miłość zaczyna się... po rozwodzie!

Reklama
Reklama
Reklama