„Jak Boga kocham, nie mam siły na przygotowywanie Wielkanocy. Swojej rodzinie zaproponuję tradycyjną jajecznicę”
„– Ty naprawdę nic nie zrobisz? – zapytała córka, wchodząc do kuchni z kubkiem herbaty. – Nic ponad jajecznicę – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – A jak babcia się obrazi? – To jej wybór – odparłam. – Mój wybór to nie padać na twarz z przemęczenia, tylko przeżyć te święta z wami”.

- Redakcja
Od kiedy pamiętam, Wielkanoc była dla mnie bardziej obowiązkiem niż świętem. W dzieciństwie mama biegała z mopem, a ojciec układał się z koszykiem, jakby to miało być trofeum olimpijskie. Potem, kiedy to ja przejęłam pałeczkę, okazało się, że tradycja nie zna litości – mazurki, serniki, żurek, dekoracje, porządki, a wszystko to w imię rodzinnego ciepła. Tyle że ja coraz rzadziej czułam cokolwiek poza zmęczeniem i irytacją. W tym roku miałam dość. Kompletnie. Po prostu nie dam rady. Mam dość udawania perfekcyjnej pani domu, dość siedzenia w kuchni przez trzy dni, by potem słuchać, że „barszcz za mało kwaśny”.
Wielkanocna zmora
Zegar na kuchence pokazywał 21:37. Siedziałam przy stole, otulona szlafrokiem i własną bezradnością, a przed sobą miałam kartkę – listę zakupów na Wielkanoc. Spojrzałam na nią, jakby to był wyrok. Biała kiełbasa, chrzan, jajka – trzydzieści sztuk, bo przecież trzeba i do żurku, i do faszerowanych, i do sałatki. W myślach już widziałam siebie przy garach, z mąką we włosach i bólem kręgosłupa od tarmoszenia garnków po blacie.
– Jak Boga kocham, nie mam siły... – wyszeptałam do pustej kuchni. Głos odbił się od płytek i wrócił jak echo.
Jeszcze kilka lat temu byłoby mi głupio. Czułabym się winna, że święta nie są jak z reklamy – z obrusem bez jednej fałdki, ciastem wyrośniętym idealnie i dziećmi w wykrochmalonych koszulach. Ale teraz? Teraz miałam ochotę włożyć dres, postawić jajka na twardo i powiedzieć rodzinie: radźcie sobie.
– Może to nie wina świąt, tylko ludzi, którzy każą nam z nich robić widowisko – mruknęłam, zerkając na telefon. Mama wysłała zdjęcie pisanek, które już zdążyła zrobić z wnuczkami.
I tu mnie ruszyło. Bo wiedziałam, że jak tylko powiem, że nie robię świąt – będą zaskoczeni. Może i rozczarowani. Ale może w końcu ktoś zapyta: „A ty, mama, czego chcesz?”. Spojrzałam znów na listę. I jednym ruchem ją podarłam.
– W tym roku będzie jajecznica – powiedziałam głośno, pierwszy raz czując ulgę zamiast paniki.
Święta to nie teatr
– Ty to chyba sobie jaja robisz – powiedział mój mąż, kiedy rzuciłam mimochodem, że w tym roku zamiast wielkanocnego żurku będzie jajecznica.
Stał z kubkiem kawy, jeszcze w piżamie, a ja właśnie kończyłam smażyć jajka na śniadanie. Spojrzałam na niego bez emocji. Może tylko z cieniem uśmiechu.
– Jajecznica jest jak najbardziej na miejscu – odpowiedziałam. – W końcu jajka to symbol świąt.
– No ale… Wielkanoc, no wiesz, rodzina przyjeżdża… Mama się pewnie spodziewa mazurka…
– Mama może sobie przynieść – przerwałam mu. – A ja mam zamiar przeżyć te święta, a nie się w nich zatopić.
Nie powiedział nic więcej. Chyba czuł, że nie żartuję. A ja wróciłam do mycia patelni z jakimś dziwnym spokojem. Tak, oni wszyscy chcą, żeby Wielkanoc była jak teatr. Piękne stroje, ładne talerze, wszystko pod linijkę. A potem każdy po godzinie ma dość, siedzi z telefonem i czeka aż będzie można wracać do domu. Marta, moja siostra, zadzwoniła chwilę później. Zabrzmiała entuzjastycznie:
– Wpadamy w niedzielę, nie? Mam nowy przepis na pasztet. Ty zrobisz żurek?
– Nie. Będzie jajecznica – powiedziałam bez zawahania.
– Co?
– Jajecznica. Świąteczna. Tradycyjna. Z cebulką.
Milczała przez chwilę. Myślałam, że się rozłączyła.
– No dobra… To ja może upiekę ciasto – mruknęła.
I wtedy poczułam coś niesamowitego – zaczynałam przejmować kontrolę. Nad sobą. Nad świętami. Nad tą farsą, w którą wciskałam się co roku jak w za ciasny płaszcz.
Wszyscy mają oczekiwania
W czwartek po południu zadzwoniła moja teściowa. Wiedziałam, że ten telefon prędzej czy później nadejdzie. Głos miała ciepły, może nawet nieco podejrzliwie uprzejmy.
– Kochana, słyszałam od Marka, że w tym roku skromnie… Jajecznica, tak?
– Tak, mamo. Tylko jajecznica – odpowiedziałam spokojnie, siadając na sofie. – Nie mam siły na więcej. I nie mam ochoty udawać, że mam.
Przez chwilę słyszałam tylko jej oddech. Potem westchnęła.
– Rozumiem. Każdy czasem potrzebuje oddechu. Ale wiesz… Święta to przecież nie tylko jedzenie…
– Dokładnie. Więc przyjdźcie z otwartymi sercami, a nie z listą dań – ucięłam. – Nie będziemy głodni. Będziemy razem. Tyle wystarczy.
Chciałam, żeby to była prawda. Ale sama nie byłam tego pewna. Wciąż miałam w głowie te wszystkie obrazki – rodzinne stoły, dzieci z koszyczkami, zapach pieczonej babki. Czy naprawdę mogłam to wszystko odpuścić? Wieczorem syn wrócił ze szkoły.
– Mamo, a będzie ten mazurek z kajmakiem?
Spojrzałam na niego i serce mi zadrżało.
– W tym roku nie, skarbie. Ale zrobimy razem jajecznicę. Dodasz, co chcesz. Nawet czekoladę, jeśli masz ochotę.
Parsknął śmiechem.
– Fuj, nie… Ale może szczypiorek?
– Oczywiście.
Zdziwiło mnie, jak szybko zaakceptował nową wersję świąt. Może dzieci szybciej uczą się luzu niż dorośli. Może to dorośli za bardzo przejmują się tym, co „powinno być”.
Jajka, bunt i frustracja
W Wielką Sobotę rano otworzyłam lodówkę i z satysfakcją spojrzałam na trzydzieści jajek, masło i pęczek szczypiorku. Żadnych wędlin, żadnych pasztetów, żadnych sałatek w galarecie, które zawsze zjadała tylko teściowa. Czułam się wolna. Przez chwilę.
– Ty naprawdę nic nie zrobisz? – zapytała córka, wchodząc do kuchni z kubkiem herbaty.
– Nic ponad jajecznicę – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
– Aha... – mruknęła. – A jak babcia się obrazi?
– To jej wybór – odparłam. – Mój wybór to nie padać na twarz z przemęczenia, tylko przeżyć te święta z wami.
Wzruszyła ramionami i wyszła. Ale zobaczyłam w jej oczach cień rozczarowania. To bolało. Choć miałam ochotę tłumaczyć się każdemu z osobna, wiedziałam, że to nie ma sensu. Nie powinnam przepraszać za swoje granice. Ale łatwo nie było. Około południa pojawiła się Marta z mężem i dziećmi. W rękach trzymała tortownicę i siatkę z własnym żurkiem. W kuchni podsunęła mi puszkę gotowego chrzanu i powiedziała:
– Tylko jakby cię jednak naszło, to tu masz.
– Dzięki. Ale nie naszło – uśmiechnęłam się. – Dzisiaj świętujemy inaczej.
Teściowa przyszła w pastelowej garsonce, niosąc koszyczek. Rozejrzała się i zamarła na widok pustego stołu.
– Coś ty tu, dziecko, zrobiła…
– Luz. I jajka. Nic więcej.
W jej oczach widziałam prawdziwą zgrozę. Jakby zaraz miała zacząć kropić mnie wodą święconą na opamiętanie. A ja stałam spokojnie. Bo bunt nie zawsze musi być głośny. Czasem wystarczy patelnia i szczypta pieprzu.
Jajecznica zamiast mazurka
Niedzielny poranek zaczął się zwyczajnie – może nawet zbyt zwyczajnie, jak na Wielkanoc. Słońce leniwie wpadało przez okno, dzieci jeszcze spały, a ja mieszałam jajka w misce z takim spokojem, jakiego dawno nie czułam. Mąż wszedł do kuchni, ziewając, spojrzał na mnie i na stół, na którym poza jajkami i pieczywem nie było nic. Nic „świątecznego”.
– Gotowy? – zapytałam, podnosząc patelnię.
– Chyba nie mam wyboru – uśmiechnął się lekko i zaczął kroić chleb.
Zawołałam wszystkich do stołu. Marta, ku mojemu zaskoczeniu, pomogła nakryć. Bez sarkania. Teściowa milczała, ale siadała wolno, jakby czekała, aż ktoś krzyknie „żartowałam!”, a zza rogu wyskoczy pieczony schab.
– No dobrze – zaczęłam, odkładając drewnianą łyżkę. – Wiem, że to nie są typowe święta. Ale jestem z wami. I to dla mnie wystarczy.
– A ja się cieszę – odezwał się nagle mój syn. – Bo mama się nie denerwuje. I nikt się nie kłóci. I jest cicho.
Cisza, która zapadła, była z tych, które coś zmieniają. Patrzyliśmy po sobie, każdy trochę zawstydzony, trochę wzruszony. Jajecznica pachniała obłędnie. Dodałam do niej odrobinę masła i duszonej cebulki. Teściowa w końcu sięgnęła po kromkę chleba i nałożyła sobie porcję.
– Dobre to – powiedziała krótko. – Lepsze niż niejedna kiełbasa.
Zaśmiałam się. I tak oto śniadanie wielkanocne – najskromniejsze w historii naszego domu – okazało się najbardziej szczerym. Może właśnie o to chodziło.
Pomiędzy jajkami a szczerością
Po wszystkim, kiedy goście już się rozeszli, a dzieci oglądały film w salonie, usiadłam przy stole z filiżanką herbaty i patrzyłam na resztki jajecznicy na patelni. Cicho było. Ale nie pusto. Wewnątrz mnie coś się zmieniło. Nie było tortów, nie było biegania z mopem ani wymuszonego uśmiechu. Nikt nie płakał nad zakalcem, nikt nie porównywał szynki z tej od sąsiadki. Było spokojnie. I jakoś… prawdziwie. Marta, wychodząc, przytuliła mnie tak jakoś mocniej niż zwykle.
– Wiesz – powiedziała cicho – chyba też czasem za dużo udaję, że wszystko musi być idealnie. Dobrze, że przypomniałaś, że nie musi.
Teściowa przy drzwiach spojrzała na mnie uważnie. Myślałam, że znów coś skomentuje, ale tylko powiedziała:
– Jajecznica była pyszna. A ty… wyglądasz na spokojniejszą. Dobrze ci to zrobiło.
Kiedyś pewnie bym się rozpłakała z ulgi, że nie zostałam potępiona. Ale dziś tylko kiwnęłam głową i uśmiechnęłam się. Bo nie chodzi o to, żeby co roku reżyserować ten sam spektakl. Czasem trzeba zejść ze sceny, usiąść wśród widowni i po prostu być. Słuchać. Czuć. Żyć. Nawet jeśli tylko przy jajecznicy.
Zrozumiałam coś ważnego – święta są wtedy, kiedy jesteśmy razem. Nie w pięciu daniach i kolorowych obrusach. Ale w tym, że ktoś spojrzy ci w oczy i zobaczy człowieka, a nie perfekcyjną gospodynię. I za rok... kto wie? Może znów zrobimy jajecznicę. Tylko dodam więcej cebuli. Bo wszyscy prosili o dokładkę.
Sandra, 38 lat
Czytaj także:
- „Zamiast jeść sałatkę z majonezem, na Wielkanoc zjadam włoski deser w Mediolanie. Spędzam święta na własnych warunkach”
- „Narzeczony zniknął w dniu naszego ślubu. Myślałam, że to żart, ale on naprawdę miał powód, by mnie zostawić”
- „Od dawna mnie i męża nic nie łączy. Patrzymy sobie w oczy, wiedząc, że śpimy z kimś innym”