Reklama

Zawsze lubiłam grudzień. Nie przez śnieg czy choinkowe lampki, ale za porządki. Takie głębokie, dokładne, które sprawiają, że człowiek czuje się zmęczony, ale zarazem lżejszy. W tym roku zaczęłam od szafek, przeszłam przez piwnicę, a skończyłam... na nim. Na człowieku, z którym dzieliłam codzienność przez niemal pięć lat.

Patrzyłam na niego, siedzącego na kanapie przed telewizorem, i myślałam, ile kurzu zebrało się między nami. I że nie wszystko da się przetrzeć ścierką. Gdy związek przestaje mieć sens, nagle nawet uczucia i wspomnienia są jak niepotrzebne graty. Tego dnia spakowałam naszą miłość w trzy kartony i wystawiłam za drzwi.

Wtedy to zrozumiałam

Wigilijny stół nakryłam jak zawsze – biały obrus, świeczki w kształcie choinek, dwanaście dań, choć nikt już ich nie liczył. On przyszedł do kuchni na pięć minut przed kolacją. Bezwiednie podrapał się po brzuchu, spojrzał na gar z zupą i mruknął:

Znowu grzybowa? Może byś kiedyś barszcz zrobiła.

Odstawiłam łyżkę, nie mówiąc ani słowa. Zupa grzybowa była tradycją – moją. Mama zawsze ją gotowała. Nigdy nie miał nic przeciwko. A teraz, po tylu latach, nagle mu nie pasuje? Usiedliśmy do stołu jak para sąsiadów, która wylosowała wspólne miejsce przy kolacji integracyjnej. Przełamał się ze mną opłatkiem, życząc zdrowia, jakby mówił do kasjerki w aptece.

Ja życzyłam mu cierpliwości. To była jedyna rzecz, której naprawdę potrzebował – żeby potrafił wytrzymać sam ze sobą. Nie zjadł do końca. Usiadł na kanapie, włączył mecz. Podczas gdy ja zbierałam talerze, on komentował decyzje sędziego. Nawet nie spytał, czy pomóc. Zresztą, od dawna już nie pytał. Wieczorem, kiedy wreszcie usiadłam obok niego, podał mi telefon.

– Zobacz, Jarek nowego psa kupił. Golden retriever. Fajny, co?

Skinęłam głową, nie patrząc. Nie znałam już nawet imienia jego kolegi z pracy. A on nie wiedział, że od dwóch tygodni chodzę na terapię. Wtedy to zrozumiałam. My już nie byliśmy razem. Po prostu dzieliliśmy przestrzeń. Jak pokój z kimś z ogłoszenia.

Czułam się niewidzialna

Był poniedziałek. Wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle. W domu panowała cisza, jakby nikogo w nim nie było. A jednak jego buty stały przy drzwiach, kurtka wisiała na haczyku, kubek z kawą – niedopitą – na stole. Poszłam do salonu. Leżał na kanapie, gapił się w ekran telefonu, nawet nie podnosząc głowy.

– Hej – rzuciłam.

– Hej – odburknął, nie odrywając wzroku.

Zrzuciłam płaszcz, torbę, wstawiłam wodę na herbatę. W kuchni na blacie stał pusty pojemnik po chińszczyźnie. Ani słowa, że coś zamówił, ani pytania, czy ja też coś zjem. Siedzieliśmy wieczorem w jednym pokoju, każde z nas zajęte czymś innym. Ja udawałam, że czytam książkę, ale w rzeczywistości śledziłam jego odbicie w ekranie telewizora. Nawet nie wiedziałam, co ogląda. Czułam się, jakby mnie nie było.

– Długo będziesz jeszcze świecić tym światłem? – zapytał nagle, nie odrywając wzroku od ekranu.

Zgasiłam lampkę i zamknęłam książkę. Nie chodziło o światło. Chodziło o to, że zbyt długo już tam byłam. Leżałam potem w łóżku obok niego, odwrócona plecami. Jego oddech był mi obcy. Nie wiedziałam, czy śpi, czy też udaje, jak ja. A może oboje udawaliśmy – że wszystko gra, że to tylko zmęczenie, że za chwilę się poprawi.

Nie pamiętałam, kiedy ostatnio mnie przytulił albo spojrzał tak naprawdę, jak na kobietę, a nie jak na mebel. Widział mnie codziennie, ale jakby przez szybę. Przezroczystą, grubą, zniekształcającą wszystko, co kiedyś było ważne.

Oddaliliśmy się od siebie

Sobota rano. Dla wielu ludzi to dzień lenistwa, wspólnego śniadania, spaceru po bazarku. Dla nas? On jak zwykle spał do dziesiątej, potem poszedł do łazienki z telefonem. Wyszedł po pół godzinie. Nawet nie spytał, czy chcę kawy. Zrobił jedną – dla siebie.

Co robimy dziś? – zapytałam, zaskakując samą siebie.

Wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Może bym się z chłopakami zobaczył.

Z chłopakami. Zawsze oni, zawsze ważniejsi. Nawet nie zaproponował, żebym poszła z nim. Nawet nie zapytał, czy coś planowałam. Usiadłam na kanapie, próbując nie dać po sobie poznać, że coś we mnie zgasło. On już coś klikał, pewnie umawiając się na mecz albo do baru. Po południu wyszedł, rzucając z przedpokoju:

– Wracam wieczorem. Zostawiłem ci kartę, jakbyś czegoś potrzebowała.

Nie potrzebowałam jego karty, potrzebowałam jego. Obecnego, zainteresowanego, kochającego. Zamiast tego zjadłam samotny obiad i zabrałam się za sprzątanie. Nie miałam na to siły, ale potrzebowałam czegoś, co sprawi, że poczuję się choć trochę potrzebna.

Porządkowałam rzeczy, których nie ruszaliśmy od miesięcy. Znajdowałam stare bilety do kina, zdjęcia z wyjazdów, paragon z kawiarni, w której razem się śmialiśmy. Nagle wszystkie te rzeczy wydały mi się martwe. Wieczorem, gdy wrócił, już spałam. A przynajmniej tak to wyglądało. Położył się cicho, bez słowa. Odległość między nami na łóżku miała z pół metra, ale czułam, jakby to było pół świata.

Spakowałam jego rzeczy

To był czwartek. Wzięłam wolne z pracy pod pretekstem bólu głowy, ale tak naprawdę chciałam być sama. Od rana włączyłam muzykę, otworzyłam wszystkie szafki i zaczęłam segregować rzeczy. Najpierw kuchnia – dwa kubki pęknięte, talerze nie do pary. Potem łazienka – jego żele pod prysznic, stare maszynki do golenia, resztki pianek. W końcu szafa. I tam się zaczęło na dobre.

Z każdą parą jego skarpet, z każdym t-shirtem wrzucanym do kartonu, czułam jakby odpadały kolejne warstwy czegoś, co i tak już nie było moje. Rzeczy, które miałam kiedyś ochotę prać, składać, układać – teraz po prostu pakowałam. Jakby były po kimś obcym. Znalazłam jego stary szalik, ten, który nosił w pierwszą zimę, gdy byliśmy razem. Pachniał już tylko kurzem.

Wypełniłam trzy kartony i ułożyłam je przy drzwiach. Usiadłam na podłodze w kuchni, z kubkiem zimnej herbaty, patrząc na nie. Jakby tam znajdowało się nasze życie. I naprawdę – trzy kartony, tyle zostało po pięciu latach związku. Ani jednego listu, ani jednej kartki. Żadnych pamiątek, które chciałabym zatrzymać.

Gdy wrócił, spojrzał na kartony.

– Co to?

Twoje rzeczy.

Stał przez chwilę w milczeniu.

– Przesadzasz.

Nie odpowiedziałam. Poszłam do sypialni i zamknęłam drzwi. Usłyszałam, jak przekłada je jeden po drugim, bez słów. Nawet się nie zdziwił. Może wiedział. Może też od dawna czekał, aż to się skończy. Tej nocy spaliśmy w osobnych pokojach. Pierwszy raz. I ostatni.

Nie było mi z tym źle

Rano wstałam wcześnie. W mieszkaniu panowała dziwna cisza – nie ta ciepła, weekendowa, ale ciężka, obca. Jakby coś się skończyło i jeszcze unosiło się w powietrzu. Kartonów już nie było, zabrał je. Zostawił tylko klucz na komodzie i kartkę z napisem „Nie chcę się kłócić”. Nie było kłótni. Było przemilczane rozczarowanie, którego skończyło się obojętnym rozstaniem.

Posprzątałam podłogę, choć nie było brudu. Wycierałam ślady po jego butach. Potem otworzyłam wszystkie okna, wpuściłam zimne, grudniowe powietrze i przez chwilę stałam w przeciągu, jakby wiatr miał zabrać myśli, wspomnienia, złudzenia. Telefon milczał. On nie dzwonił, a ja nie pisałam.

Kiedy wieczorem koleżanka zapytała przez wiadomość, czy wszystko u mnie w porządku, odpisałam tylko: „Tak, wreszcie jest porządek”. I to było prawdą, choć serce jeszcze tego nie rozumiało. Następne dni były dziwne. Robiłam zakupy, gotowałam, chodziłam do pracy, ale wszystko miało inny smak. Kiedyś gotowałam dla nas. Teraz gotowałam, żeby nie czuć pustki.

Półki w szafie były już tylko moje. Lustro w łazience nie zaparowywało po jego prysznicu. Miałam przestrzeń, oddychałam. I jednocześnie było mi duszno od emocji. Po tygodniu znalazłam jego skarpetkę za kanapą. Zwinęłam ją w kulkę i wyrzuciłam bez wahania. Była jak niedomknięty rozdział.

Ciszy po nim się nie bałam. Prawdziwy lęk czaił się w czasie, gdy jeszcze był, ale już tylko ciałem. Teraz zostałam sama. I pierwszy raz od dawna nie czułam się samotna.

Wróciłam do siebie

Minął miesiąc. Grudzień przeszedł w styczeń bez większego echa. Żadnych noworocznych postanowień, żadnych fajerwerków. Za to z kubkiem herbaty, książką i ciszą, której już się nie bałam.

Nie tęskniłam za nim. Tęskniłam za tym, kim byłam, kiedy jeszcze wierzyłam, że się postara. Ale tamtej mnie już nie było. Zostawiłam ją razem z jego rzeczami przy drzwiach. Przestałam mówić „my” w myślach. Zaczęłam odkrywać zwyczajne rzeczy – że lubię jeść kolację na podłodze przy oknie, że muzyka brzmi lepiej, kiedy sama decyduję, co leci, że moje ciało nie napina się, gdy ktoś z hukiem zamyka drzwi. To były drobiazgi. Ale właśnie one pokazywały, że wracam do siebie.

Spotkałam się z przyjaciółką. Popatrzyła na mnie uważnie i powiedziała:

– Wiesz, jakoś inaczej wyglądasz. Lżej.

Uśmiechnęłam się tylko. Nie opowiadałam o kartonach ani o zupie grzybowej. Nie musiałam. Czasem największe zmiany dzieją się bez wielkich słów. Wieczorem otworzyłam okno i spojrzałam w ciemność. Śnieg padał cicho, bez pośpiechu. Pomyślałam, że święta wcale nie muszą być radosne. Wystarczy, że są prawdziwe. W tym roku były.

Oczyściłam nie tylko mieszkanie, ale też swoje życie. Zmyłam kurz z emocji, wyrzuciłam relację, która dawno przestała być żywa. I choć było mi trochę pusto – nie chciałam już wracać do tego, co było. Bo czasem najlepszym prezentem, jaki możesz sobie dać, jest święty spokój. I miejsce na coś nowego.

Weronika, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama