Reklama

Każdy rok kończyłam tym samym rytuałem – pucowaniem, szorowaniem i myciem wszystkiego, co się dało. Lodówka, okna, kafelki, żyrandole, nawet listwy przypodłogowe. I nie, nie należę do tych kobiet, które uważają, że Wigilia się nie odbędzie, jeśli nie będzie wyszorowane do białości, ale jednak jakoś nie potrafię spokojnie usiąść, gdy widzę kurz na półce.

Problem w tym, że od kilku lat jestem w tym sama. Mój mąż twierdzi, że jego rola to obsadzenie choinki, co w praktyce oznacza, że przez tydzień przed świętami leży na kanapie, drapie się po brzuchu i pyta, co dziś na obiad. W tym roku było inaczej. W tym roku coś we mnie się zmieniło. I nie było to nic dobrego.

Nie miałam żadnej pomocy

Zaczęło się jak zwykle. Trzeci weekend grudnia, ja w dresie i z rozwichrzonym kokiem na głowie zaczęłam akcję "Święta tuż-tuż". W jednym uchu słuchawka od słuchania kolęd, w drugiej – mój własny głos mruczący przekleństwa pod nosem. Zmywarka już drugi raz tego dnia pracowała, a ja polerowałam lustro w łazience tak, że spokojnie można by się w nim przejrzeć jak w ekranie smartfona.

– Wiesz, że lepiej ci idzie, jak masz słuchawkę w uchu? – zapytał mój mąż, rozłożony na kanapie jak baron w swoim pałacu.

– A wiesz, że jeszcze lepiej by szło, jakbyś się ruszył i mi pomógł? – odpowiedziałam bez większego entuzjazmu, nie odrywając się od tafli lustra.

– Ja to robię w swoim czasie. Wiesz przecież, że jak ja się zabiorę za porządki, to dokładnie. A po co teraz zaczynać, jak zaraz skończysz? – dodał ze spokojem.

Popatrzyłam na niego przez ramię. Taki był zadowolony z siebie, z nogą założoną na nogę, że aż mnie zemdliło. Oczywiście wiedziałam, że nie ruszy się ani dziś, ani jutro. Bo "jego czas" to najczęściej... nigdy.

Zamknęłam się w sypialni, gdzie czekały jeszcze szafy do przejrzenia. Każda szuflada, każda para skarpetek – wszystko musiało być gotowe na święta. Jakby ktoś miał sprawdzać, czy czarne majtki są ułożone z przodu, a niebieskie z tyłu. Ale ja tak miałam – porządek na zewnątrz równoważył chaos, który czułam w środku.

Byłam w tym zupełnie sama

Kiedy upiekłam pierwszą partię pierników i wyciągnęłam je z piekarnika, usłyszałam zza pleców znajomy głos:

– Ooo, to już święta?

– Nie, to tylko test mojej cierpliwości – odpowiedziałam, patrząc na przypalone brzegi ciastek.

– A weź, nie zaczynaj znowu, przecież ja nic nie mówię. Ciasteczka jak ciasteczka – uśmiechnął się i zniknął z kuchni..

Postanowiłam jeszcze tego samego dnia pojechać po ostatnie zakupy. W sklepie zderzyłam się w alejce z jakąś starszą panią. Wypadły jej buraki z koszyka.

– Przepraszam – powiedziałyśmy równocześnie.

– Wie pani, jak to jest przed świętami... – zaczęłam, chcąc się rozluźnić.

– Wiem, dziecko. Wszyscy się uganiają za świętami, jakby od tych buraków zależało ich szczęście.

– A czasem zależy... – uśmiechnęłam się smutno.

Wróciłam do domu z torbami pełnymi wszystkiego i z pustym sercem. Mój mąż nawet nie zauważył, że wróciłam. Zajęty był meczem, który – jak się okazało – miał trwać jeszcze dobrych 70 minut. Ja w tym czasie miałam rozpakować torby, poukładać produkty i wziąć się za resztę zadań. Zupełnie sama.

Mąż mnie nie wspierał

Zupa grzała się na kuchence, a ja lepiłam uszka z taką precyzją, jakby od tego zależało powodzenie całej Wigilii. Palce miałam już oblepione mąką, a plecy bolały po całym dniu stania przy garach. W tle leciały kolędy, choć nikt ich ze mną nie śpiewał.

– Chodź, spróbujesz barszczu – zawołałam do męża, opierając się ręką o framugę.

– Zaraz, zaraz, kończy się połowa! – krzyknął z kanapy. – A nie możesz mi tu przynieść?

Westchnęłam. Poszłam po kubek, nalałam barszczu i podałam mu do ręki. Nawet nie podniósł się z miejsca. Usiadłam na chwilę na fotelu obok i spojrzałam na niego.

– Smaczny? – zapytałam.

– Dobry. Chociaż... trochę mało słony. Dałabyś jeszcze czosnku, jak wtedy u twojej matki, pamiętasz?

– Pamiętam – odparłam cicho. – I pamiętam też, że wtedy pomogłeś przy robieniu uszek.

– No przecież pomagałem! Obierałem czosnek! – zaśmiał się, jakby to było coś wielkiego.

Patrzyłam na niego długo. Siedział tam, w rozciągniętym swetrze, z puszką w dłoni, zadowolony z siebie, jakby cały dom się sam posprzątał, a zupa sama ugotowała.

– Wiesz co, Jarek? – powiedziałam, wstając. – Nic. Nic już nie powiem.

Wróciłam do kuchni i po cichu płukałam grzyby do kolejnej porcji pierogów. Kolędy w tle śpiewały o miłości, o ciepłej stajence, o rodzinie. A ja stałam sama. W swoim domu, przy swoim garnku. Ze swoim bólem.

Miałam dość udawania

Wigilia nadeszła jak co roku – nagle, za wcześnie i bez wzruszeń. Choinka stała w kącie, trochę przekrzywiona, bo Jarek oczywiście nie dociął dobrze pnia i znowu się krzywiła. Bombki były stare, niektóre poobijane, ale przecież chodzi o atmosferę, nie o estetykę – tak sobie wmawiałam. Ubrałam się ładnie. Biała bluzka, bordowa spódnica, od lat ten sam zestaw „wigilijny”. Jarek miał koszulę, której nigdy nie prasuje – bo przecież „i tak się pogniecie”.

– No to co, siadajmy – powiedział, przecierając ręce, jakby to on harował cały dzień.

Położyłam na stole opłatek. Zawsze miałam z tym problem. Nie lubię fałszu, a opłatek to taki teatrzyk – życzenia, które nie mają żadnego odzwierciedlenia w codzienności.

– Wszystkiego dobrego – powiedział, łamiąc opłatek. – Spokoju. I... żebyś tak nie narzekała.

Spojrzałam na niego.

– A ja ci życzę, żebyś w końcu zauważył, że nie robię tego wszystkiego dla siebie. Tylko dla nas. Albo przynajmniej żebyś zapytał, czy nie potrzebuję pomocy.

Zamilkł. Zaczęliśmy jeść. Barszcz, uszka, pierogi, ryba po grecku. Nawet kompot z suszu. Wszystko zjadł ze smakiem. I ani razu nie zapytał, jak się czuję. Ani razu nie powiedział: „Dziękuję”. Wymieniliśmy prezenty, pośpieszne uściski i zdjęcia z dziećmi przy choince. Jak co roku. Sztuczny uśmiech, sztuczne wzruszenie. Na koniec zostałam sama przy zlewie.

– A nie możesz się tym zająć jutro? – zawołał Jarek z salonu. – Chodź, odpoczniemy.

Nie mam ochoty – odpowiedziałam.

Wtedy poczułam, że coś się we mnie zamknęło.

To była moja decyzja

Następnego dnia wstałam wcześnie. W domu pachniało jeszcze kapustą z grzybami i piernikiem. Jarek chrapał w najlepsze, jakby Wigilia go wykończyła. Zaparzyłam sobie kawy i usiadłam przy oknie. Patrzyłam, jak dzieci z sąsiedztwa ciągną na sankach młodsze rodzeństwo. Ich matki z kubkami termicznymi gawędziły pod blokiem, opatulone w szaliki, z uśmiechem. Poczułam, że... im zazdroszczę. Nie pieniędzy, nie ubrań. Tylko tego, że nie są same. Że nie są niewidzialne.

Po południu Jarek obudził się i wrócił do swojej rutyny – pilot, mecz, drzemka. Nic się nie zmieniło. Wieczorem usiedliśmy przy choince. W rękach miałam małe pudełko – prezent dla niego. Podałam mu je bez słowa. Rozwinął papier, w ;środku była koperta. Spojrzał pytająco.

– Co to?

Moja decyzja. Wynajęłam już mieszkanie, od stycznia się przeprowadzam.

– Że co?!

– Że mam dość bycia samotną w małżeństwie. Chcę żyć bez tej udawanej normalności.

Patrzył na mnie długo. W końcu powiedział:

– Wszystko przez te święta, tak?

– Nie. Przez to, że całe życie robię wszystko, a ty tego nigdy nie zauważasz.

Wstałam, zdjęłam kolczyki, które nosiłam tylko w Wigilię, i odłożyłam je na stół.

– Nie musisz mnie żegnać. Mamy kredyt, dzieci, sprawy do dogadania. Ale od teraz nie łączy nas już nic więcej.

Nie musiałam się łudzić

Minął tydzień od Bożego Narodzenia. W nowym mieszkaniu wszystko było jeszcze puste, trochę surowe, ale moje. Miałam swój kubek, swoje łyżki, swoje ręczniki. Nikt nie komentował, że „za dużo soli” albo „znów nie ma puszek w lodówce”. Zadzwoniła mama. Pytała, co się stało.

– Nic się nie stało – odpowiedziałam. – Wreszcie mam spokój.

Przez okno wpadało zimowe światło. Śnieg jeszcze leżał na trawnikach, a ja zrobiłam sobie herbatę z cytryną i miodem. Pomyślałam o tym, jak często w ostatnich latach mówiłam „może kiedyś, może za rok, może coś się zmieni”. A teraz nie było żadnych „może”. Nie musiałam się łudzić, nie musiałam na nic czekać.

Jarek napisał. „Zrobiłem barszcz. Wyszedł mi całkiem niezły. Zabrakło tylko jednego – ciebie.” Nie odpisałam, może kiedyś. Wiedziałam jedno – po raz pierwszy od lat nie czułam tej przytłaczającej pustki po świętach. Bo dałam sobie prezent, którego nikt mi nie odbierze: wolność i szacunek do samej siebie.

Anna, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama