Reklama

Nie tak wyobrażałam sobie wspólne życie. Gdy brałam ślub z Kamilem, wierzyłam, że jakoś się uzupełnimy – ja zajmę się domem i pracą, on może będzie miał mniej zarobkowe zajęcia, ale za to będzie wspierał mnie emocjonalnie. Teraz patrzę na niego, jak z maską z glinki paraduje po mieszkaniu i czuję narastającą złość. Wożę się autobusami o szóstej rano, zmywam dzieciakom pawie z podłóg, ścieram błoto z korytarzy szkolnych, a on? Siedzi na kanapie, czeka na kolejną przesyłkę z kosmetykami i dopytuje, kiedy zrobię mu kolację. Czasem się zastanawiam – gdzie ja się w tym wszystkim zgubiłam?

Z mopem w ręku

Zawsze byłam raczej cicha. Nawet w pracy. Woźna to nie jest ktoś, kogo się zauważa. Sprzątasz, kiedy wszyscy już wyszli. Myjesz łazienki, w których ktoś po raz kolejny nie trafił do muszli. Zbierasz kanapki z podłogi, segregujesz papiery z niszczarki, cicho jak cień przesuwasz się z wiadrem przez szkolny korytarz. Praca jak praca. Skromna, ale uczciwa. Tyle że za tę uczciwość zapłaty nie starcza na więcej niż rachunki, trochę jedzenia i może jedną bluzkę z przeceny raz na dwa miesiące.

Wracałam do domu późnym popołudniem, w kurtce przesiąkniętej zapachem chloru. Ledwo zdążyłam otworzyć drzwi, a już z salonu doleciał do mnie głos Kamila:

– Kochanie, kupisz mi wodę różaną z tej strony? Mają -15% do północy.

Stał przed lustrem. Twarz błyszczała mu od jakiejś błękitnej mazi. Na głowie miał opaskę, którą pożyczył ode mnie. Bez pytania, oczywiście.

– Byłaś po mleko? – zapytał, jakby to był jedyny powód mojej nieobecności.

Zamiast odpowiedzieć, zdjęłam buty i przeszłam do kuchni. W lodówce tylko resztki. On się nie ruszył przez cały dzień. Ani do sklepu, ani nawet po śmieci. Siedział, testował kremy i publikował recenzje dla dwudziestu obserwujących na Instagramie. Żartował, że buduje markę osobistą. Tylko że ta marka mnie kosztowała – i to dosłownie. A ja wciąż nie wiedziałam, jak mu powiedzieć, że kredyt przestał się spłacać.

Mój domowy influencer

Kiedyś był inny. Jeszcze na studiach pracował jako kelner, wieczorami grywał na gitarze w pubach. Miał energię, śmiał się głośno, potrafił podjąć decyzję. To mnie w nim wtedy przyciągnęło – to, że był pewny siebie i mówił, że życie to przygoda. I rzeczywiście, przez pierwsze dwa lata było jak w reklamie kawy: wspólne śniadania, śmiech w pościeli, planowanie podróży, na które i tak nie było nas stać. A potem nagle... jakby ktoś przełączył go w tryb oszczędzania baterii.

Najpierw mówił, że musi odpocząć po wypaleniu zawodowym. Potem, że rynek pracy jest „dziwny” i nie warto pracować za byle grosze. Potem już tylko „szukał swojej drogi”. A ja, jak ta głupia, wierzyłam, że każdy ma prawo do kryzysu. Tyle że jego kryzys trwał trzeci rok.

Kamil ostatnio przeżywał fascynację pielęgnacją skóry. Robił sobie zdjęcia z maseczkami na twarzy i podpisywał je cytatami z Paulo Coelho. Wstawiał do sieci filmiki, jak testuje różne żele pod prysznic. Wszystko z poważną miną, jakby brał udział w kampanii dla światowej marki kosmetycznej, a nie rozmawiał do telefonu w mieszkaniu, które ledwo ciągnę z mojej pensji.

– Wiesz, algi morskie mają niesamowite właściwości przeciwstarzeniowe – rzucił mi, jak wróciłam z pracy zmęczona, z bólem kręgosłupa.

Spojrzałam na niego. Leżał na sofie w jedwabnym szlafroku, który kupił sobie za moją wypłatę.

– A ty wiesz, że nasze konto jest na minusie? – zapytałam cicho.

Udawał, że nie słyszy. Albo naprawdę nie słyszał – miał w uszach słuchawki. Właśnie nagrywał recenzję toniku do twarzy.

Wstyd mi przy kasie

W piątek po pracy poszłam do osiedlowego sklepu, tak jak zawsze. W koszyku tylko to, co konieczne – mleko, jajka, makaron, trochę warzyw. Nawet nie zbliżałam się do działu z kawą. Od miesięcy piliśmy najtańszą, rozpuszczalną, z czterdziestoprocentową zawartością „kawy prawdziwej”. Kiedyś przyniosłam lepszą, to Kamil pokręcił nosem.

– Za kwaśna. Fujka – odłożył kubek, jakby podałam mu benzynę.

Przy kasie podliczono mnie na sześćdziesiąt dwa złote i czterdzieści groszy. Wyjęłam kartę, ale terminal zapiszczał – brak środków. Próbowałam drugi raz, nic. Za mną zrobił się szmer. Kasjerka spojrzała na mnie z lekkim zniecierpliwieniem.

– Może coś pani odłoży?

Serce waliło mi jak oszalałe. Odłożyłam masło i paprykę. Zostawiłam jedynie najtańsze rzeczy. Przeszłam przez bramki z siatką, w której nie było nawet czego ugotować. Wróciłam do domu, a tam – jak zwykle – Kamil przy komputerze. W tle grała muzyka relaksacyjna, pachniało kadzidełkiem. On znowu coś mówił do telefonu, z tą swoją miękką, radiową barwą, którą ćwiczył przed lustrem.

– Dzisiaj opowiem wam o pielęgnacji koreańskiej – rzucił do mikrofonu.

Stanęłam w progu i poczułam, jak cała złość rośnie mi w gardle.

– Kamil. Mamy puste konto. Wiesz o tym?

Spojrzał na mnie, lekko zdziwiony.

– Ale przecież wczoraj zamówiłem te sera. Mówiłem ci.

I wtedy naprawdę chciałam rzucić w niego tą pustą siatką.

To jest jakaś kpina

Nie spałam tamtej nocy. Leżałam na kanapie w kuchni, bo w sypialni nie dało się oddychać od zapachu jego kosmetyków. Gdzieś w środku świdrowała mnie myśl: jakim cudem pozwoliłam, żeby moje życie tak wyglądało? Ja, kobieta po czterdziestce, z wykształceniem średnim, bez żadnych oszczędności, z mężem, który nie pracuje i nie szuka pracy. Z mężem, który z dumą opowiada znajomym, że prowadzi projekt w social mediach, choć jego największym osiągnięciem było zdobycie trzech lajków od botów z Pakistanu.

Rano wstałam wcześniej niż zwykle. Zrobiłam sobie herbatę z resztek cytryny i usiadłam do stołu. Na blacie leżały dwie paczki: serum do twarzy i olejek z pestek malin. Kosztowały prawie tyle, ile moje zakupy na tydzień. Zaparło mi dech. Około ósmej Kamil wparował do kuchni, z błyskiem w oku, jakby szedł na casting do jakiegoś reality show.

– Zrobiłaś coś do jedzenia? – zapytał, ziewając.

– Nie. Ale zrobiłam coś lepszego – odpowiedziałam spokojnie.

Wyjęłam kartkę, którą przygotowałam w nocy. Spis wydatków. Każdy krem, każdy tonik, każda paczka z drogerii online. Wszystko, co kupił przez ostatnie pół roku. Na dole – suma. Patrzył na to jak na wynik tomografii mózgu. Niby widział, ale nie wiedział, co z tym zrobić.

– To są twoje „małe przyjemności” – powiedziałam. – A to tu – pokazałam rubrykę z moimi zarobkami – to rzeczywistość. W której nie da się żyć, kiedy ty siedzisz cały dzień w domu i robisz sobie peelingi.

W końcu spojrzał mi w oczy. Chyba pierwszy raz od dawna.

Osobne światy pod jednym dachem

Przez następne dni Kamil chodził jak zbity pies. Nie było maseczek, nie było kadzidełek. Nawet jego jedwabny szlafrok zniknął – pewnie trafił na dno szafy razem z jego poczuciem wyjątkowości. Ale nie myślcie, że zaczął pracować. O nie. Po prostu siedział cicho. Oglądał seriale, zmywał po sobie naczynia, czasem nawet przynosił mi herbatę, jak wracałam z pracy. Ale to była cisza tymczasowa. Ja to czułam. Czekał, aż mi przejdzie. Jak zawsze.

W międzyczasie dostałam wiadomość od koleżanki z pracy, że w sąsiedniej szkole szukają drugiej woźnej. Wahałam się. Bałam się zmian. Ale potem spojrzałam na Kamila, który właśnie zamawiał chipsy przez aplikację z dostawą „ekspres 45 minut”. I zdecydowałam. Złożyłam wypowiedzenie. Nowa szkoła – więcej godzin, ale też o pięć stówek więcej miesięcznie. I co najważniejsze – bez sentymentów. Chciałam się wyrwać. Kiedy powiedziałam o tym Kamilowi, wzruszył ramionami.

No, jak ci tam lepiej... – rzucił obojętnie.

Tego wieczoru znowu miał na twarzy maseczkę. Zielona, oczyszczająca z toksycznych emocji.

– To nie mi potrzebne oczyszczanie – rzuciłam pod nosem, nalewając sobie zupę do miski.

Już nawet nie miałam siły się złościć. Coś we mnie się uspokoiło, ale nie dlatego, że było lepiej. Tylko dlatego, że pogodziłam się z tym, że my już nie jesteśmy parą. Jesteśmy dwojgiem ludzi, którzy mijają się w jednym mieszkaniu. Jak dwie równoległe linie – blisko, ale nigdy razem.

Ostatnia maseczka, którą toleruję

Dwa miesiące później wróciłam do domu późnym wieczorem, zmęczona po dyżurze na wywiadówkach. W nowej szkole było ciężej – większy budynek, więcej dzieci, więcej chaosu – ale też czułam, że żyję. Szacunek, jaki dawały mi kucharki i nauczyciele, smakował lepiej niż jakiekolwiek komplementy Kamila. Czułam się tam potrzebna.

Tego wieczoru w przedpokoju stały dwie walizki. Kamil siedział w salonie, w swojej ulubionej pozycji – noga na nodze, ręka pod brodą, zamyślony jakby miał wygłosić jakiś manifest. Tyle że na twarzy nie miał już maseczki. Miał pustkę.

– Wyprowadzam się – powiedział cicho, zanim zdążyłam zdjąć kurtkę. – Do siostry, na razie. Może później coś wynajmę. Wiem, że to nie działa. I że się rozjechaliśmy. A ja… Ja naprawdę myślałem, że to, co robię, ma sens. Ale wiem, że cię zawiodłem.

Nie odpowiedziałam. Bo co miałam powiedzieć? Że mnie boli? Że za późno? Że jego serum na elastyczność skóry nie uratowało nam życia? Wstał, wziął walizki i po prostu wyszedł. Bez dramatu. Bez łez. Jakby odklejał się ode mnie jak plaster po kąpieli – bezboleśnie, ale pozostawiając ślad.

Zamknęłam drzwi. Przez chwilę stałam oparta o ścianę. A potem... poczułam coś dziwnego. Ulga. Taka ciężka, że aż opadłam na krzesło i roześmiałam się, pierwszy raz od miesięcy. Czasem trzeba pozwolić komuś odejść, żeby samej wrócić do siebie.

Renata, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama