Reklama

Nie wiem, kiedy ostatni raz wstałam bez budzika. Chyba jeszcze przed rozwodem. Teraz każda minuta snu ma swoją cenę, a ja i tak nie mam czym płacić. O 4:40 dzwoni ten sam stary telefon, z pękniętym ekranem i brzęczącą melodyjką, która brzmi bardziej jak pogrzeb niż jak początek dnia. Wstaję, nie budząc Tomka. W pokoju obok śpi moje dziesięcioletnie szczęście i zarazem mój największy wyrzut sumienia.

Nie mam już z czego dawać

W łazience szybki prysznic. Bez ciepłej wody, bo bojler od tygodni kaprysi, a hydraulik, jak tylko słyszy „na raty”, to rozłącza się bez słowa. Kawa z fusami, chleb z salcesonem, jeśli został. Jak nie – to mówię Tomkowi, że dziś „taki dzień na jogurt”. Jogurt przeceniony, oczywiście. Z datą „do wczoraj”. Ale co z tego – skoro jeszcze nie śmierdzi, to znaczy, że jeszcze dobry.

Pracuję w sklepie. Na kasie. Osiedlowy market, gdzie zna się twarze, ale już nie imiona. Gdzie ludzie liczą grosze przy kasie i proszą, żeby „mleka jednak nie”, bo im zabrakło. Do tego miejsca pasuję. Może nawet lepiej niż do tego małżeństwa, co się rozpadło, kiedy Bartek uznał, że dziecko to za duży ciężar do dźwigania. I że lepiej mu się żyje „znowu na swoim”. A mnie zostawił – z synem, rachunkami i kredytem na pralkę, którą sam wybrał.

Nauczyłam się dzielić kostkę masła na tygodnie. Dosłownie. Dzielę ją nożem na osiem części i każda część to „dzień z masłem”. Jeśli dobrze pójdzie. Śpię w kurtce, żeby nie włączać grzejnika. A i tak przychodzą rachunki, które mam ochotę spalić, żeby chociaż dały trochę ciepła.

Tomek... Tomek pyta, czy może jechać na wycieczkę. Mówi, że wystarczy 90 zł. Że koledzy już wpłacili. I że nie muszę się martwić, bo on może nie jechać. „Nie szkodzi, mamo. Mogę nie jechać”. Jak to nie szkodzi?

– Tomku... – zaczęłam, ale głos mi zamarł w gardle. – Ja... może za tydzień dam pani wychowawczyni zaliczkę. Może...

– Mamo, serio. Nie szkodzi. I tak pewnie będzie nudno. A Kuba mówił, że to tylko głupie muzeum.

Nie wiem, czy bardziej zabolały mnie te słowa, czy to, że tak bardzo próbował mnie nie zranić. Rozpłakałam się, kiedy zamknął drzwi od pokoju. Nie dlatego, że nie pojadę nigdzie w tym roku. Tylko dlatego, że on też nie pojedzie.

Czułam się bezsilna

Znowu to samo. Biała koperta w skrzynce, a na niej drukowanymi literami moje imię. Znałam ten adres nadawcy na pamięć. Sąd rejonowy, wydział rodzinny. Otworzyłam, zanim weszłam do klatki. Tylko po to, żeby szybko przeczytać i jeszcze szybciej schować z powrotem.

Bartek złożył wniosek o obniżenie alimentów. Znowu. Mimo że od pół roku nie wpłacił nawet złotówki. Niby biedny, niby ledwo wiąże koniec z końcem. Tylko jakimś cudem stać go było na nowy telefon i kolejne wakacje w Chorwacji. Wiem, bo Tomek widział zdjęcia na profilu jego kuzyna. "Tata był na jachcie, mamo. Ale nie sam, tylko z taką panią, chyba koleżanka". Nie miałam nawet siły się zdziwić.

Po pracy wzięłam się za wykładanie towaru. Nogi bolały mnie już od rana, ale nie było kiedy usiąść. Zresztą nie wolno. Kasia zauważyła, że jestem bardziej cicha niż zwykle. Przyszła do mnie na zaplecze, niby po wodę.

– Dostałaś coś z sądu? – zapytała bez owijania.

– Tak – odpowiedziałam. – Bartek znowu próbuje obniżyć alimenty.

Kasia oparła się o ścianę, skrzyżowała ręce i spojrzała na mnie z taką złością, jakby to jej ktoś wmawiał, że dwieście złotych miesięcznie to za dużo na dziecko.

– Zgłoś go, nie odpuść mu! Przecież to kpina!

– Nie mam siły – westchnęłam. – On i tak się zawsze wymiga. Ma dobrego prawnika i wie, jak gadać.

– A ty? Ty masz prawo walczyć. Dla Tomka, Anka.

– On nie słucha. Dla niego to ja jestem problemem. Wie, że nie mam pieniędzy na adwokata, że każda sprawa to dla mnie dzień urlopu mniej, kolejna nieprzespana noc... Po prostu mnie to już przerosło.

Kasia patrzyła na mnie przez chwilę w milczeniu, jakby chciała coś powiedzieć, ale wiedziała, że i tak nic nie wskóra. Potem po prostu podeszła i mnie przytuliła.

Nie lubiłam takich momentów. Bo wtedy najtrudniej było się trzymać.

Czułam w sobie złość

Wracałam z pracy później niż zwykle, bo zostałam dłużej na grafiku. Wzięłam dodatkową zmianę za dziewczynę, która musiała jechać z dzieckiem do lekarza. Nie miałam siły odmówić. Właściwie nie miałam siły na nic. W plecaku miałam chleb z przeceny i butelkę mleka, też tańszą, bo po terminie. Dzień jak co dzień.

Na przystanku czekałam już dobre dziesięć minut. Było zimno, a ja nie zabrałam czapki, bo przecież "jeszcze nie trzeba". Ręce schowałam głęboko w kieszeniach, zaciskając palce na kluczach. Próbowałam nie myśleć o rachunku za prąd, który leżał w kuchni, nieotwarty, ale nie dlatego, że zapomniałam. Po prostu nie chciałam go widzieć.

Z daleka zobaczyłam światła samochodu. Wolno się zbliżały, skręcały tuż obok przystanku. Nowy, granatowy, wypolerowany. Szyby przyciemnione, ale nie na tyle, żeby nie rozpoznać twarzy. Bartek. Ubrany lepiej niż zwykle, z uśmiechem, rozmawiał przez telefon, trzymając go nonszalancko przy uchu. Jego śmiech był głośny, pewny, beztroski. Po drugiej stronie siedziała jakaś kobieta. Widziałam tylko zarys sylwetki, ale to wystarczyło.

Spojrzał w moją stronę. Przez moment nasze oczy się spotkały. Nie uśmiechnął się. Nie skinął głową. Po prostu odwrócił wzrok. Auto skręciło, kierunkowskaz zamrugał, silnik zawarczał ciszej i odjechali, zostawiając mnie w zimnie, z torbą z przecenionym chlebem.

Stałam nieruchomo, nie słysząc już nic. Nie czułam deszczu, który zaczynał padać. Nie zauważyłam autobusu, który odjechał beze mnie.

W głowie miałam pustkę. Tylko obrazy. Jego śmiech, błysk lakieru na masce samochodu, obojętny wzrok. I moje buty, mokre już od spodu. Czułam, że nie jestem w stanie ruszyć się z miejsca. Nie dlatego, że było zimno. Bo zimno to ja miałam w sobie od miesięcy.

Wróciły wspomnienia. Jak wyprowadzając się, powiedział, że "nie da rady płacić alimentów, bo sam ledwo zipie". Jak rzucał klucze na stół i mówił, że wszystko jest na jego głowie. Jak nie przyszedł po Tomka na jego ósme urodziny, bo "mu coś wypadło".

Miałam ochotę krzyczeć, ale gardło miałam ściśnięte. Czułam w sobie złość. Na siebie, że pozwoliłam mu odejść bez słowa. Na niego, że nigdy nie czuł się winny. I na cały ten świat, który był zawsze bardziej po jego stronie.

Nie wiem, ile tam stałam. Ale kiedy ruszyłam, miałam wrażenie, że to nie moje ciało, tylko jakaś skorupa.

Miałam tego dość

W mieszkaniu panowała cisza. Tomek odrabiał lekcje, a ja rzuciłam torbę na krzesło i bez słowa zamknęłam się w łazience. Oparłam się plecami o drzwi. Nie płakałam. Nie tym razem.

Późnym wieczorem, kiedy Tomek już spał, usiadłam przy stole z telefonem w dłoni. Pisałam wiadomość do Bartka. Skreślałam, zaczynałam od nowa. "Widziałam cię dziś". "Nie wstyd ci?" "Tomka nie widujesz, ale masz czas na wycieczki z koleżanką". Nic nie brzmiało wystarczająco mocno. W końcu skasowałam wszystko i nacisnęłam zieloną słuchawkę.

– Halo? – odezwał się zaspanym głosem.

– Widziałam cię dziś. Piękny samochód. Jak ci się żyje, Bartek?

– Co ty…? To auto firmowe. Nie twoja sprawa. I nie krzycz, Tomek cię słyszy?

– A co cię to interesuje? W ogóle jeszcze wiesz, jak on wygląda?

Zamilkł. Przez chwilę w słuchawce było tylko jego ciężkie oddychanie.

– Nie mam teraz siły na awantury – powiedział w końcu.

– Ja też nie mam. Ale nie mogę dłużej milczeć.

Rozłączyłam się. Telefon odłożyłam ekranem do dołu i poszłam spać, nie gasząc światła.

Nie chciałam na niego patrzeć

Nie miałam pojęcia, że przyjedzie. Po prostu usłyszałam dzwonek i zobaczyłam go w drzwiach. Stał jak gość, który przyszedł na herbatę. Jakby nie zostawił mnie z długami, tylko na chwilę wyszedł po chleb.

– Porozmawiajmy – powiedział i spojrzał za mnie, jakby sprawdzał, czy Tomek jest w domu.

Weszliśmy do kuchni. On usiadł przy stole, jak dawniej. Ja oparłam się o blat, żeby nie musieć na niego patrzeć. Tomek był w pokoju, drzwi przymknięte.

– Nie chciałem, żebyś dowiedziała się w taki sposób – zaczął.

– W taki sposób? – przerwałam mu. – Czyli jaki? Na przystanku? W deszczu? Z przecenionym chlebem w ręku?

Zamilkł. Może pierwszy raz w życiu.

– Nie mam łatwo – odezwał się w końcu. – Też mam zobowiązania, kredyt…

– Kredyt na samochód?

– Nie tylko. I... Anka – przerwał i spojrzał na mnie szybko. – Jest w ciąży.

Poczułam, jak coś mnie ścina od środka. Ale nie dałam po sobie poznać.

– Gratuluję. Nowy początek? Nowa rodzina?

– Nie o to chodzi. Ja po prostu… Nie wiedziałem, że ci aż tak źle.

– Nie wiedziałeś, bo cię nie obchodziło – powiedziałam spokojnie. – A nawet gdyby, i tak byś nic nie zrobił.

Nie odpowiedział. Siedział, gapiąc się w blat. Jakby dopiero teraz usłyszał, co zrobił. Albo nie miał już siły się tłumaczyć.

– Możesz już iść – dodałam po chwili.

Podniósł się bez słowa.

Nie miałam już na to siły

Z korytarza dobiegały tylko odgłosy cichych kroków. Myślałam, że Tomek śpi, ale kiedy Bartek wstał od stołu, drzwi do jego pokoju się uchyliły. Stał w nich, boso, z rękami zwiniętymi w pięści.

Nie powiedział nic. Tylko patrzył. Najpierw na ojca, potem na mnie. I znowu na niego. W oczach miał więcej niż mogłam znieść – zawód, niezrozumienie, coś, czego nie umiał nazwać, a ja nie chciałam widzieć.

Bartek zrobił krok w jego stronę, ale Tomek się cofnął. Odwrócił się i wrócił do pokoju. Cicho zamknął drzwi.

Bartek nie próbował już niczego wyjaśniać. Wziął kurtkę z krzesła, założył buty i wyszedł, zostawiając mnie w pustej kuchni. Nie trzasnął drzwiami. Nie musiał.

Usiadłam na podłodze, tam gdzie stałam. Objęłam kolana, schowałam głowę w ramionach. Próbowałam nie płakać, ale szło mi marnie.

Telefon zadzwonił. Kasia. Nie odebrałam. Nie miałam już siły nikomu nic tłumaczyć.

Nie będę już błagać

Kilka dni później przyszła zima. Taka prawdziwa – z mrozem, który szczypał w twarz i śniegiem, który skrzypiał pod butami. Czekałam pod szkołą na Tomka. Stałam trochę z boku, jak zawsze, żeby nie rzucać się w oczy.

Wyszedł ostatni z klasy. Miał spuszczoną głowę i zapiętą za wysoko kurtkę. Kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się lekko, ale nic nie powiedział. Ruszyliśmy w stronę domu. Szliśmy obok siebie, krok w krok, w milczeniu.

Nie pytał o ojca. Nie mówił nic o tamtym wieczorze. Może nie musiał. Może zrozumiał więcej, niż ja byłam gotowa mu powiedzieć.

Nagle, bez słowa, złapał mnie za rękę. Tak po prostu. Jak kiedyś, kiedy był mały i bał się przechodzić przez ulicę. Poczułam ciepło, które rozlało się gdzieś głęboko we mnie. Niespodziewane, nieśmiałe, ale prawdziwe.

Wiedziałam już, że nie będę prosić. Nie będę błagać ani czekać. Nie będę się tłumaczyć. Wystarczy, że będziemy szli przed siebie, chociażby powoli. Wystarczy, że będziemy razem.

Mój syn, trzymając mnie za rękę, przypomniał, że może nie wszystko jest jeszcze stracone.

Anna, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama