„Informacja o spadku mnie zaskoczyła. Szybko się przekonałam, że wiele osób ma chrapkę na 4 miliony”
„Nie wspomniałam ani słowem o pieniądzach, o spadku, o telefonie z kancelarii. Wydawało mi się, że jeśli zacznę mówić o tym na głos, okaże się, że to pomyłka”.

- Redakcja
Mieszkałam sama w kawalerce po babci. Zresztą kawalerka to słowo na wyrost. Właściwie to pokój z kuchennym aneksem, którego okno wychodzi na śmietnik. Codziennie, od ósmej do szesnastej, siedziałam za biurkiem jednego z urzędów w naszym mieście. Potem wracałam z pracy, jadłam kanapkę z serem, patrzyłam się w ścianę albo oglądałam jakiś serial i idę spać. Nie miałam nikogo. Mężczyźni? Przestałam wierzyć, że są jacyś normalni. Przyjaciółki? Jedna ma dzieci, druga nowego chłopaka, a trzecia wyjechała do Dublina. Zostałam sama.
Pewnego dnia, w mojej skrzynce pojawił się list. Nie taki zwykły – biała koperta, tłoczone logo kancelarii notarialnej, pieczęć, podpis. List adresowany do mnie, a w środku informacja o spadku: mieszkanie w Warszawie i 4 miliony złotych.
– To chyba jakiś żart... – wyszeptałam, nie mogąc złapać tchu.
Zadzwoniłam pod podany numer.
– Mecenas Bartnik. W czym mogę pomóc?
– Dostałam od państwa pismo... W sprawie spadku...
– Wszystko się zgadza. To ważny testament. Spadek został pani przepisany w całości. Ma pani jakieś pytania?
Miałam tysiące, ale nie zadałam żadnego.
Nie zrobiłam nic złego
Pierwsze, co kupiłam, to był telefon. Nie rzucający się w oczy, nowoczesny, ale nie luksusowy. Później zamówiłam kilka ubrań przez internet, zostawiłam paczki u sąsiadki, żeby nikt z pracy nie widział, jak wychodzę z siatkami. Wzięłam urlop na żądanie. Powiedziałam, że coś mnie łapie. W środku czułam pustkę, a zarazem niepokój. Jakby te pieniądze były czymś, czego nie powinnam dotykać. Zawsze miałam pod górkę. Skąd miałam uwierzyć, że coś może się po prostu udać?
Któregoś dnia wracałam z zakupów. Spojrzałam przez ramię, bo miałam wrażenie, jakby ktoś szedł za mną. Uliczka była pusta, ale dałabym sobie rękę uciąć, że wcześniej widziałam kogoś w ciemnym płaszczu. A może mi się zdawało? Zatrzymałam się, udając, że wiążę buta. Cisza. Nikt nie przechodził. Moje serce biło szybciej, ale udałam przed sobą samą, że wszystko jest w porządku.
Wieczorem zadzwoniła do mnie Justyna, koleżanki z pracy.
– Jak tam? – spytała.
– Nic ciekawego. Oglądam serial. Trochę się nudzę.
– W pracy bez zmian. Szef znowu zrobił awanturę na pół biura. Dobrze, że cię nie było.
– Jeszcze trochę posiedzę w domu. Potrzebuję oddechu.
– Jasne. Dbaj o siebie.
Nie wspomniałam ani słowem o pieniądzach, o spadku, o telefonie z kancelarii. Wydawało mi się, że jeśli zacznę mówić o tym na głos, okaże się, że to pomyłka. Kilka dni później, kiedy wracałam do mieszkania, sąsiadka zatrzymała mnie w drzwiach.
– Nie chciałabym pani martwić, ale widziałam jakiegoś obcego faceta na klatce. Stał przy skrzynkach i udawał, że szuka nazwiska. Nie wyglądał na listonosza.
Podziękowałam, uśmiechnęłam się słabo i zamknęłam za sobą drzwi. Chciałam odpocząć, ale zamiast tego zaczęłam się bać. Usiadłam na łóżku i próbowałam sobie wszystko uporządkować. To był legalny spadek. Testament. Potwierdzony. Nie zrobiłam nic złego. A jednak coś było nie tak.
Zrobiło mi się zimno
List pojawił się wśród rachunków. Zwykła koperta, bez nadawcy. Papier pachniał wilgocią, jakby leżał długo w jakiejś piwnicy. W środku znajdowało się tylko jedno zdanie, napisane drukowanymi literami:
„Wiesz, skąd masz tę forsę?”.
Pod spodem – zdjęcie. Czarnobiałe, nieostre, ale wyraźnie rozpoznawałam twarz mężczyzny z dokumentów spadkowych. Tego, po którym odziedziczyłam mieszkanie i te miliony. W tym momencie poczułam, że nie mogę siedzieć bezczynnie. Zadzwoniłam do kancelarii. Tym razem nie dodzwoniłam się od razu. Sekretarka przełączała mnie trzy razy, zanim usłyszałam ten sam głos, co wcześniej.
– Mecenas Bartnik przy telefonie.
– Dzień dobry, Kinga Nowicka. Dzwoniłam już wcześniej, w sprawie spadku. Potrzebuję... muszę się upewnić. Wszystko z tym testamentem jest w porządku, tak?
– Oczywiście. Testament jest ważny. Zgłoszony, potwierdzony. Coś się stało?
– Otrzymałam dziwny list. Anonimowy. Ktoś mi go wrzucił do skrzynki.
Zapadła cisza.
– Proszę się tym nie przejmować. Ludzie potrafią być zazdrośni. Jeśli będzie się pani bała, proszę iść na policję.
– Ale ten człowiek… ten, po którym dostałam spadek…
– Nie mogę zdradzać szczegółów życia zmarłego.
– Ale czy był uczciwym człowiekiem?
– Proszę nie zadawać takich pytań. Sprawa jest zamknięta. Dalszy kontakt uznaję za zbędny.
Rozłączył się bez pożegnania. Trzymałam telefon w dłoni jeszcze przez dłuższą chwilę, zanim odłożyłam go na stół. Włączyłam komputer. Zaczęłam szukać. Wpisałam imię, nazwisko, miasto. Po chwili znalazłam artykuł z lokalnej gazety sprzed trzech lat. Niewielki nagłówek, mało zdjęć. Zrobiło mi się zimno. I wtedy zrozumiałam – te pieniądze nie przyszły z nieba.
W tym momencie zadzwoniła Justyna. Poczuła, że coś jest nie tak.
– Co się z tobą dzieje? Mówisz jakoś... dziwnie. Wszystko w porządku?
– Tak, tak. Po prostu źle sypiam. Zmęczenie. Nic ważnego.
– Może powinnaś z kimś pogadać?
– Nie muszę. Poradzę sobie.
– Dobra... Ale jakby co, to pamiętaj, że jestem. Dobrze?
– Jasne. Dzięki.
Odłożyłam słuchawkę i przez długą chwilę siedziałam w ciszy.
Wpuściłam ich
Kiedy wróciłam z zakupów, zauważyłam, że klucz nie wchodzi tak gładko, jak zwykle. Zmroziło mnie. W środku wszystko wyglądało normalnie, ale powietrze miało dziwny ciężar. Sprawdziłam wszystkie szafki. Nic nie zginęło. Następnego dnia zadzwonił telefon. Numer był zastrzeżony. Odebrałam.
– Wiesz, co robić – powiedział męski głos. I się rozłączył.
Nie ruszałam się przez kilka minut. Dłoń z telefonem wisiała w powietrzu.
Nie poszłam na policję. Pojechałam do mieszkania, które odziedziczyłam. Czekało, od miesięcy zamknięte, puste. W środku czuć było kurz. W szafie znalazłam zdjęcia. Do tego koperta z wizytówkami, stare klucze, karta telefoniczna z naklejoną taśmą. I jedna kartka z napisem:
„Jeśli to czytasz, to znaczy, że już mnie nie ma. Nie bądź głupia”.
Zostałam w tym mieszkaniu na noc. Siedziałam na podłodze, patrząc na stare zdjęcie tego człowieka. Jakby miał mi coś powiedzieć.
– Kim ty byłeś? – zapytałam w pustkę.
To już nie była ciekawość. To był strach. Nagle usłyszałam dzwonek do drzwi. Na klatce stało dwóch mężczyzn.
– Chcemy tylko porozmawiać – powiedział jeden.
Nie odpowiedziałam. Wpuściłam ich. Wiedziałam, że i tak wejdą. Usiedli. Jeden z nich wyjął kopertę i położył ją na stole.
– Nie chodzi o pieniądze. Chodzi o porządek. Trzeba to zakończyć tak, jak trzeba.
– Jeśli pani rozumie sytuację, wie pani, że są tylko dwa wyjścia – dodał drugi.
Nie musieli mówić więcej. Wiedziałam, co to znaczy. Zaraz po ich wyjściu, wróciłam do siebie i zaczęłam się pakować. Zadzwoniłam do mamy.
– Wszystko w porządku, po prostu muszę się trochę odciąć. Zadzwonię za kilka dni.
Głos mi się łamał, ale nie pozwoliłam sobie na płacz. Może to była kara. Za to, że przez chwilę myślałam, że coś mi się w życiu należy.
Uciekłam
Wypłaciłam wszystko. Gotówka w torbie ważyła więcej niż moje sumienie. Zostawiłam telefon na ławce przy dworcu. Przebrałam się w publicznej toalecie. Nowa kurtka, ciemne włosy pod czapką. Patrzyłam w lustro i nie poznawałam siebie. Mogłam iść na policję. Wtedy byłabym trupem. Albo zniknęłabym w inny sposób. Z okna taksówki widziałam moje mieszkanie po raz ostatni. Małe, brzydkie, ale przez chwilę było moje.
– Kim teraz jestem? – zapytałam samą siebie.
Nie znałam odpowiedzi.
Kinga, 31 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na randce w lesie chciałam się poczuć jak nimfa. Ten romans wśród mchu i paproci okazał się niestrawny jak goryczak”
- „Moja 20-letnia córka nienawidzi mojego nowego męża. Zrobiła taką aferę, że miałam ochotę uciec z domu”
- „Podczas dożynek znalazłam telefon. Zdjęcie w nim ujawniło romans, o którym nie miałam pojęcia”

