Reklama

Od lat robię wszystko, co się da na gospodarstwie. Bez urlopu, bez wynagrodzenia, bez słowa wdzięczności. Rodzice twierdzą, że „gospodarstwo to nasza wspólna sprawa”, ale tylko ja codziennie grzebię się w błocie, ganiając za ich zleceniami. Rodzeństwo? Czyste ręce, mieszkania w mieście, wakacje za granicą i regularne przelewy „na start”. A ja? Słyszę tylko, że „jeszcze przyjdzie czas, żeby ci się odpłacić”. Tyle że ten czas nie nadchodzi. Coraz częściej czuję się jak najemnik w cudzym domu. A przecież to ja byłem tym, który został. Z lojalności. Z głupoty?

Z rodziną najlepiej na zdjęciu

W niedzielę przyjechali wszyscy. Michał z rodziną z Warszawy, Sylwia z narzeczonym, nawet najmłodszy – Eryk – dotarł ze swoją nową dziewczyną i autem z salonu. Mama już od rana krzątała się w kuchni, a ja, choć od świtu nawoziłem obornik i łatałem ogrodzenie dla kóz, dostałem jeszcze zlecenie, żeby przynieść drewna do kominka. Niby goście, niby święto, ale dla mnie nic się nie zmieniało.

– No weź, co ci szkodzi? Przywieź jeszcze jedną taczkę, jak już jesteś w robocie – rzucił ojciec, nawet nie patrząc mi w oczy.

Wszedłem do domu spocony, z resztkami trocin na ubraniu. W salonie roześmiana Sylwia opowiadała, że zamówiła sobie wycieczkę na Bali. Michał w tym czasie pokazywał ojcu zdjęcia nowej inwestycji. Mama donosiła pierogi, a ja dostałem polecenie, żeby nastawić wodę na kawę, bo ekspres się zaciął. Świetnie. Nawet w gościnie jestem służącym.

– A tobie, Paweł, kiedy się wreszcie odmieni? – zapytała Sylwia, przegryzając sernik.

– Jak mi ktoś zapłaci za te lata harówki, to może i coś się zmieni – mruknąłem, zbyt zmęczony, by gryźć się w język.

Wszyscy zamilkli na chwilę. Ale potem było już tylko znowu śmiesznie i lekko – tyle że bez mojego udziału. Kiedy robili wspólne zdjęcie przy kominku, mama tylko rzuciła:

– Paweł, zrób nam fotkę, dobrze?

Zrobiłem. Tylko mnie na tym zdjęciu nie było.

Między grabiami a niespełnionymi obietnicami

Od kiedy skończyłem technikum, nie było dla mnie innego planu niż praca na gospodarstwie. Rodzice obiecywali złote góry: „Zobaczysz, Paweł, wszystko to kiedyś będzie twoje”. Wtedy jeszcze wierzyłem. Wstawałem o świcie, zawijałem rękawy i ciągnąłem z nimi to wszystko – zima, lato, deszcz, święto – nie miało znaczenia. Znajomi ze szkoły rozjechali się po świecie, a ja codziennie patrzyłem na ten sam widok z okna – chlew, pole, rozklekotany traktor. Niby to była moja decyzja, że zostaję, ale przecież oni tak to układali, żeby tylko mi nie dać chwili na złapanie oddechu.

– Paweł, krowa się cieli, idź zobacz – słyszałem nieraz w nocy, zanim jeszcze dobrze zasnąłem. – Trzeba przerzucić siano, bo jutro przyjeżdża odbiorca.

A potem było tylko „dobrze zrobiłeś, synu”, bez ani grosza, bez dnia wolnego. Michał dostawał tysiące „na rozwój firmy”, Sylwia na wesele, Eryk na auto. A ja? Dostałem nowe grabie.

– Ty masz dach nad głową, jeść masz co. Czego więcej chcesz? – ojciec wzruszył ramionami, jakby to zamykało sprawę.

Chciałem czegoś prostego – żeby ktoś docenił to, że od dziesięciu lat nie miałem wakacji, że nie mam konta w banku, że nie umiem powiedzieć „moje”. Ale na razie miałem grabie. I ciszę w pokoju, gdy wieczorem wracałem z pola. Tę ciszę, której nie przerywa już nawet nadzieja.

Chciałem tylko ich uznania

W dzieciństwie miałem jedno marzenie – żeby tata powiedział „jestem z ciebie dumny”. Nie żeby mi coś kupił, nie żeby mnie przytulił, choć to też byłoby cudowne. Ale żeby po prostu spojrzał mi w oczy i uznał, że jestem coś wart. Że nie tylko wykonuję polecenia, ale że jestem kimś więcej niż przedłużeniem jego rąk.

– Paweł, napraw płot, pies znowu uciekł – rzucił któregoś dnia, nawet nie przerywając rozmowy z sąsiadem. Bez dziękuję. Bez proszę.

Robiłem wszystko, co mogłem. Znałem rozkład dnia krów lepiej niż plan własnego życia. Potrafiłem ocenić, czy świnia ma gorączkę po jednym spojrzeniu. Miałem twarde ręce, zniszczone paznokcie i coraz bardziej miękkie wnętrze, które tłumiło gniew i smutek. Czasem myślałem, że może jak zasugeruję jakiś pomysł, jak pokażę, że też potrafię myśleć – usłyszę coś więcej. Ale za każdym razem, kiedy mówiłem: „A może byśmy…” – przerywali mi w pół zdania.

– Zostaw to, Paweł, my wiemy lepiej. Ty rób swoje.

„Rób swoje” stało się moim przekleństwem. Każdy dzień zaczynał się od obowiązków i kończył na zmęczeniu. A między jednym a drugim – puste spojrzenia i coraz bardziej ściśnięte gardło. Nie chciałem być bohaterem rodziny. Chciałem być jej częścią. Ale z każdym kolejnym dniem czułem się bardziej jak narzędzie niż syn. I najgorsze było to, że już nawet nie umiałem się zbuntować.

Nawet pies miał lepiej

Azor, nasz kundel, spał w ciepłej szopie na starych kocach, miał swoje legowisko, miskę zawsze pełną i głaskanie za każdym razem, gdy tylko zamerdał ogonem. Czasem patrzyłem, jak ojciec nachyla się nad nim z kawałkiem kiełbasy, a potem prostuje się, odwraca w moją stronę i mówi:

– Paweł, co ty stoisz? Ziemniaki trzeba przewrócić.

Pies miał lepiej. Miał prawo być zmęczony. Mógł się położyć, mógł nie zrobić nic przez pół dnia i nikt nie miał do niego pretensji. Ja – nawet jak padałem z nóg – słyszałem tylko: „To już końcówka, potem sobie odpoczniesz”. Ale ta końcówka trwała latami. Pewnej niedzieli, po trzech tygodniach bez dnia wolnego, postanowiłem posiedzieć chwilę w kuchni i napić się herbaty. Nie zdążyłem nawet usiąść, gdy mama wpadła z ganek.

Paweł, a czemu ty tu siedzisz? Tam w szklarniach trzeba podlewać, przecież widzisz, jakie słońce. Przecież rośliny nie poczekają!

Nie odpowiedziałem. Wstałem i poszedłem, jak zawsze. Ale coś we mnie pękało coraz wyraźniej. Wieczorem, gdy Azor wylegiwał się przed kominkiem, usłyszałem, jak tata mówi do mamy:

– Dobrze, że chociaż pies wierny. Zawsze tu będzie. Nie to, co niektórzy, co tylko marzą, żeby się wyrwać.

Przez chwilę myślałem, że się przesłyszałem. Ale nie – patrzył na mnie, jakby chciał mnie ukłuć. A ja pomyślałem: może i pies wierny. Ale ja już nie jestem głuchy.

Nie jestem maszyną, jestem ich synem

Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz powiedziałem „nie”. Tata kazał mi pojechać do sąsiada po baloty siana, chociaż ledwo wróciłem z pola, zmęczony tak, że nawet widelca nie chciało mi się podnieść. Spojrzałem na niego i powiedziałem tylko:

Nie jadę. Jestem zmęczony.

Zamilkł. Mama zamarła przy zlewie. Nikt się tego nie spodziewał, ja sam chyba najbardziej.

– Co ty gadasz? – burknął ojciec. – Zmęczony? A ja nie jestem?

– Ale ja nie jestem maszyną – odpowiedziałem spokojnie. – Nie jestem tylko rękami do roboty. Jestem waszym synem. Albo byłem.

Wyszedłem na dwór i usiadłem na schodach, próbując złapać oddech. Serce waliło mi jak młotem. Nie wiedziałem, co dalej, ale wiedziałem, że jeśli dziś nie postawię granicy, to już nigdy tego nie zrobię. Wieczorem nikt się do mnie nie odezwał. Nawet nie padło „dobranoc”. Zjadłem samotnie kromkę chleba i położyłem się w ubraniu, bo nie miałem siły się rozbierać.

W nocy usłyszałem, jak ojciec mówi do mamy:

– Paweł się zmienia. Za dużo myśli. Może ktoś mu coś nagadał.

A ja tylko zrozumiałem coś ważniejszego: że przez te wszystkie lata sam sobie nagadywałem, że to kiedyś się opłaci. Że warto dla nich poświęcić młodość, zdrowie, życie. Ale teraz... teraz już nie dam się oszukać. Nie przez nich. I nie przez siebie.

Prawda kosztuje, ale milczenie jest droższe

Nie wytrzymałem. Kilka dni po tej mojej odmowie, kiedy atmosfera była już tak gęsta, że można ją było kroić nożem, poszedłem do ojca i matki wieczorem, kiedy siedzieli przed telewizorem. Wziąłem krzesło, usiadłem naprzeciwko nich i spojrzałem im prosto w oczy.

– Musimy porozmawiać. O wszystkim.

Ojciec już miał coś rzucić, pewnie „jutro, nie teraz”, ale go uprzedziłem.

– Albo mnie szanujecie jak syna, albo traktujcie jak pracownika. Ale wtedy rozliczajcie się ze mną jak z pracownikiem. Bo nie po to zrezygnowałem z życia, żeby patrzeć, jak rozdawaliście kasę mojemu rodzeństwu, a mnie zostawiliście tylko obowiązki.

Mama otworzyła usta, ale zamilkła. Ojciec się tylko skrzywił.

– A jak ci coś nie pasuje, to sobie idź – warknął. – Zobaczymy, jak sobie poradzisz bez nas i bez tego domu.

Wstałem. Wcale nie w gniewie. Spokojnie. Cicho.

– Może wreszcie sobie poradzę. Bo tu... tu się tylko zapadam.

Spakowałem się tej nocy. Nie miałem planu, nie miałem mieszkania ani pracy. Ale miałem wreszcie jedno: odwagę. Kilka miesięcy później pracowałem już w firmie budowlanej. Nie było łatwo, nie było luksusu. Ale pierwszy raz w życiu czułem, że jestem panem swojego dnia. Nikt nie rzucał mi „rzuć to i zrób tamto”, nikt nie patrzył na mnie jak na narzędzie. Rodzice długo się nie odzywali. Ale wiedziałem jedno – prawda kosztuje. Ale milczenie kosztowało mnie znacznie więcej.

Paweł, 31 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama