Reklama

Przez większość życia pracowałam ponad siły – najpierw, by utrzymać dom, później, by zapewnić córce przyszłość, o jakiej ja mogłam tylko pomarzyć. Gdy Sylwia dostała się na studia w Norwegii, czułam dumę, jakiej nigdy wcześniej nie znałam. Nie przeszkadzało mi, że muszę sprzątać biura i myć klatki schodowe po godzinach. Powtarzałam sobie, że warto. Że kiedyś usiądę w fotelu i zobaczę ją spełnioną, z dobrą pracą i lepszym życiem niż moje. Jednak zamiast kariery w korporacji czy instytucji naukowej, Sylwia wróciła do Polski... i postanowiła otworzyć salon fryzjerski w garażu.

Życie na dwa etaty

Zaczynałam dzień o piątej rano. Kawę piłam jeszcze w płaszczu, w kuchni oświetlonej jedną żarówką, żeby nie budzić Sylwii. O szóstej byłam już w autobusie do szpitala, gdzie pracowałam jako salowa. Po pracy nie wracałam do domu – prosto szłam na sprzątanie do jednej z tych eleganckich kamienic, w których wszystko pachniało pieniędzmi i czymś jeszcze... może spokojem.

Wychodziłam z domu, gdy Sylwia jeszcze spała, wracałam, gdy już spała znowu. W weekendy gotowałam na cały tydzień, prałam, łatałam dziury w budżecie i ubraniach. Nie pamiętam, kiedy ostatnio kupiłam coś sobie. Nawet fryzjer był luksusem, na który nie mogłam sobie pozwolić. Wszystko było dla niej.

– Mamo, dostałam się! – Sylwia rzuciła mi się na szyję z wynikami rekrutacji na uniwersytet w Trondheim. – Norwegia! Wyobrażasz sobie?

Wyobrażałam. Zresztą nie musiałam. Sama tę wizję podsunęłam jej wiele razy: że warto się uczyć, że świat stoi otworem przed tymi, którzy mają wiedzę, dyplom, języki. Wiedziałam, że to nasza wspólna szansa – jej na lepsze życie, moja na satysfakcję, że byłam dobrą matką.

– Pojedziesz, skarbie. Zrobię wszystko, żebyś pojechała – powiedziałam i tego się trzymałam. Zaczęłam dorabiać jeszcze więcej, odkładałam każdą złotówkę, brałam dodatkowe zlecenia. Żyłam jak cień, ale byłam dumna. Wszystko miało sens. Tak mi się wtedy wydawało.

Brama do lepszego świata

Wyjazd Sylwii do Norwegii był dla mnie niesamowitym przeżyciem. Z jednej strony cieszyłam się, że spełnia się nasze wspólne marzenie, z drugiej – bałam się, że bez niej rozpadnę się na kawałki. Kiedy odprowadzałam ją na lotnisko, miałam wrażenie, że ledwo oddycham.

– Obiecaj, że będziesz jeść ciepłe posiłki – mówiłam, poprawiając jej kaptur.

– Mamo, to nie kolonie – śmiała się, a potem dodała ciszej: – Dziękuję ci. Wiem, ile to cię kosztowało.

Nie miała pojęcia, ile. Zamieszkała w akademiku, podjęła pierwszą dorywczą pracę w kawiarni, po jakimś czasie zaczęła mówić płynnie po norwesku. Przesyłała mi zdjęcia: z biblioteki, ze spacerów po fiordach, z koleżankami z różnych stron świata. W każdym mailu powtarzała, że jest szczęśliwa.

A ja? Harowałam dalej. Brałam zmiany za zmiany, święta spędzałam samotnie z telefonem w ręku. Nie narzekałam. Chciałam, żeby miała spokój. Gdy dzwoniła, udawałam, że wszystko u mnie w porządku. Nie mówiłam, że mam coraz bardziej zniszczone stawy, że z nerwów przestałam sypiać.

– Dobrze mi tu, mamo – powtarzała. – Zobaczysz, wszystko się ułoży. Skończę studia, znajdę pracę i zabiorę cię do siebie. Będziesz miała spokojne życie.

Trzymałam się tych słów jak poręczy na stromych schodach. To było moje światło. Dzięki temu przetrwałam kolejne lata. Wierzyłam, że ona naprawdę będzie miała lepsze życie niż ja. Bo przecież po to wszystko robiłam.

Czekając na sukces

Mijały lata. Sylwia kończyła kolejne semestry, wysyłała zdjęcia z kolacji integracyjnych, opowiadała o projektach, które prowadziła. Kiedy odebrała dyplom, płakałam przed ekranem laptopa, patrząc na transmisję z uroczystości. Nie byłam tam z nią, nie mogłam przytulić ani wręczyć kwiatów, ale czułam się tak, jakby ten dyplom należał też do mnie.

– Mamo, jestem magistrem! – wykrzyczała mi przez telefon. – Magistrem nauk społecznych!

– Wiedziałam, że ci się uda – odpowiedziałam, chociaż gardło miałam ściśnięte.

Byłam pewna, że teraz wszystko się zmieni. Że w końcu Sylwia znajdzie dobrą pracę, zostanie w Norwegii, a ja – może nie od razu – ale wreszcie trochę odsapnę. Już nie będę liczyć każdej złotówki w sklepie, może nawet kupię sobie płaszcz z prawdziwego sklepu, nie z lumpeksu.

Jednak Sylwia coraz rzadziej wspominała o planach zawodowych. Zamiast tego opowiadała, że Norwegowie są zamknięci, że tęskni za językiem polskim, że nie wie, czy w ogóle chce tu zostać.

– Myślałaś o doktoracie? – zapytałam kiedyś ostrożnie.

– Nie wiem... Mam dosyć nauki. Może coś praktycznego? Coś, co od razu daje efekt – mruknęła.

Wtedy jeszcze nie przeczuwałam, co miała na myśli. Wydawało mi się, że to tylko chwilowe zmęczenie, że po tylu latach wysiłku potrzebuje przerwy. Każdy może mieć moment zawahania. Miałam nadzieję, że to minie. Przecież tyle przeszła. Przeszłyśmy. To nie mogło się tak skończyć.

Kubeł zimnej wody

Sylwia wróciła do Polski pod koniec czerwca. Na pierwszy rzut oka – ta sama, choć bardziej pewna siebie. Wysiadła z autobusu w granatowej sukience, z uśmiechem i walizką większą niż całe moje mieszkanie. Przytuliła mnie mocno, jakby naprawdę się stęskniła.

Jak dobrze być w domu – powiedziała, rozglądając się po osiedlu, które wcześniej nazywała „blokowiskiem rozpaczy”.

Pierwsze dni były pełne rozmów i śmiechu. Gotowałam jej ulubione pierogi, opowiadałam sąsiadkom, że moja córka skończyła studia za granicą. Czułam dumę, że oto wychowałam kogoś, kto wyrwał się z biedy i ma przed sobą świat. Po tygodniu zaczęłam nieśmiało pytać o plany.

– Na razie chcę odpocząć – mówiła. – Posprzątam sobie w głowie. Może z miesiąc, dwa. Później zobaczymy.

Zgodziłam się. Nie chciałam naciskać. A potem pewnego wieczoru usiadła przy stole i oświadczyła:

– Mamo, podjęłam decyzję. Zrobię kurs fryzjerski. Mam plan otworzyć salon u nas, w tej komórce obok garaży. Zobacz, tu mam wstępny kosztorys.

Zamarłam. Patrzyłam na nią, a w uszach mi dźwięczało jedno słowo: fryzjerka? Po tych wszystkich latach, po Norwegii, po nauce, po tym, jak zapożyczałam się, żeby opłacić jej czynsz i jedzenie?

– Sylwia… Ty chyba żartujesz?

– Nie, mamo. Zawsze to lubiłam. I nie będę się nikomu tłumaczyć.

Tłumaczyć się może i nie musiała. Ja musiałam się jakoś pozbierać.

Moje wielkie rozczarowanie

Nie spałam tej nocy. Wpatrywałam się w sufit i próbowałam zrozumieć, jak to możliwe. Gdzie popełniłam błąd? Czy za bardzo naciskałam? Czy zbyt mocno wierzyłam, że Sylwia będzie kimś lepszym? Że nie skończy jak ja – zniszczona, zmęczona, z pękającymi od chemii dłońmi? Rano próbowałam jeszcze raz.

Sylwia, ty naprawdę chcesz… strzyc włosy? Po tym wszystkim?

– Mamo – westchnęła – to, że coś ci się nie mieści w głowie, nie znaczy, że to zły pomysł.

– Ale dlaczego nie spróbujesz choćby rok popracować w swoim zawodzie?

– Bo nie chcę siedzieć w biurze. Nie chcę wypełniać jakichś raportów dla jakiegoś szefa, który patrzy na mnie z góry. Chcę robić coś rękami, coś realnego. Chcę widzieć efekt swojej pracy. Rozumiesz to?

Nie. Nie rozumiałam. Siedziałam przy kuchennym stole i czułam, że wszystko, co mnie trzymało przy życiu przez ostatnie lata – nadzieja, duma, sens – właśnie się we mnie kruszy.

Wiesz, co mnie najbardziej boli? – powiedziałam cicho. – Że ty się nawet nie wstydzisz.

– Nie mam czego, mamo – odparła spokojnie. – Ty się wstydzisz za mnie. A ja w końcu przestałam się wstydzić przed samą sobą.

Zamilkłam. Nie miałam już siły walczyć. Bo to nie była wojna o zawód. To była wojna o mój sens życia.

Moje marzenia, jej wybory

Minęło kilka miesięcy. Sylwia rzeczywiście zrobiła kurs fryzjerski, odmalowała starą komórkę przy garażu, kupiła używane lustra i fotel. I chociaż nic nie wyglądało tam jak z instagramowych salonów, klientki zaczęły się pojawiać. Pani Ela z trzeciego piętra, potem jej wnuczka. Ktoś z sąsiedniego bloku. Coraz więcej kobiet siadało na tym skrzypiącym fotelu.

Czasem obserwowałam ją przez okno. Miała na sobie fartuch, włosy spięte, z koncentracją przycinała grzywkę starszej pani. I wyglądała… spokojnie. Nawet szczęśliwie. Nie potrafiłam się z tym pogodzić. Wciąż nosiłam w sobie żal. Nie do niej. Do życia. Do tego, że przeszłam przez piekło po to, by dojść do miejsca, w którym moje marzenia zostały odrzucone jak niepotrzebna torba z przeceny.

Pewnego wieczoru, siedząc w kuchni, zapytała:

Mamo, ty mnie nie kochasz już?

Spojrzałam na nią zdziwiona.

– Co ty mówisz?

– Bo cały czas patrzysz na mnie tak, jakbyś mnie nie chciała znać.

Zaparło mi dech. Wyszłam na balkon, musiałam zaczerpnąć powietrza. A potem przyszła refleksja, która mnie dobiła, a jednocześnie wyzwoliła: ja chciałam mieć lepsze dzięki niej. Przez nią coś przeżyć. Nie pozwoliłam jej być po prostu sobą.

Może nie została kimś ważnym. Ale była uczciwa wobec siebie. I jeśli miała być szczęśliwa w tej komórce z nożyczkami w ręku, to może właśnie na tym polega dorosłość – pozwolić dziecku wybrać, nawet jeśli wybiera inaczej, niż my chcieliśmy.

Renata, 54 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama