Reklama

Od kiedy pamiętam, pracowałam ponad siły. W dzień w przedszkolu, nocami sprzątałam biura. Zdarzało się, że wracałam do domu nad ranem, tylko po to, by zrobić śniadanie, wyprać, rozwiesić pranie i znów biec do pracy. Wszystko po to, żeby moja córka miała lepiej niż ja. Żeby nie musiała znać smaku tanich parówek i wstydu z noszenia po kimś ubrań. Myślałam, że to wystarczy, by była szczęśliwa. Ale dziś, kiedy patrzę w jej oczy, widzę tylko obcość. Pogardę. Jakby nie była moim dzieckiem, tylko surowym sędzią mojego życia.

Ciągle byłam zmęczona

– Pani Grażynko, znowu zostaje pani po godzinach? – zapytała mnie Ela z księgowości, wychodząc z biura z uśmiechem, który dla mnie brzmiał jak wyrzut.

– A co mam robić w domu? – odpowiedziałam półżartem. – Przynajmniej tu mam spokój.

Tak, to było kłamstwo. W domu też był spokój, tylko że taki, który bolał. Córka zamykała się w swoim pokoju, a jak już coś mówiła, to z pretensją w głosie. Ja siedziałam w kuchni i liczyłam każdą złotówkę. Czy starczy na korepetycje, czy buty jeszcze da się podkleić, czy już trzeba kupić nowe.

Pracowałam w przedszkolu jako pomoc nauczyciela, a po godzinach sprzątałam. Złapałam jeszcze jedno zlecenie – wieczorami myłam podłogi w firmie transportowej. Wracałam do domu tak zmęczona, że potrafiłam zasnąć z kubkiem herbaty w ręce. Czasem budziłam się nad ranem, cała zesztywniała na kuchennym krześle, i z rozpędu zaczynałam dzień jak automat.

Nie narzekałam. Przecież to dla niej – mojej Moniki. Chciałam, by mogła mieć to, czego ja nigdy nie miałam. Markowe plecaki, buty bez dziury, telefony, którymi nie musiała się wstydzić przed rówieśnikami. Wszystko miała. Tylko chyba zapomniałam dać jej jednego – siebie.

– Monika, zostaniesz dziś ze mną na obiedzie? – spytałam któregoś dnia.

– Nie mam czasu. I tak cię nigdy nie ma – odburknęła.

Jakby ktoś oblał mnie zimną wodą.

Jestem, ale mnie nie ma

– Monika, nie przesadzaj, przecież robię, co mogę – powiedziałam cicho, prawie szeptem, ale córka już była w przedpokoju, wkładała buty i nawet na mnie nie spojrzała.

Mama jest, ale jakby jej nie było – mruknęła pod nosem, wystarczająco głośno, żebym usłyszała. Zatrzasnęła drzwi.

Usiadłam na taborecie, spojrzałam na zimną zupę na kuchence i poczułam coś, co od lat tłumiłam – bezradność. Jakby cała ta harówka, te lata wyrzeczeń, noce bez snu, dni bez odpoczynku... wszystko było na nic. Monika rosła w dostatku, ale bez matki. Bo matka była w pracy, na drugim etacie, na trzecim zleceniu, przy mopie, przy kasie, byle tylko zapłacić za wszystko, co trzeba. Nigdy nie pytałam, czy ona potrzebuje mnie, czy tej nowej kurtki z galerii.

Na wywiadówki chodziłam w ostatniej chwili, przysypiając czasem w kącie, bo po nocy pracy nie umiałam już być w pełni obecna. Nauczycielki patrzyły na mnie z politowaniem, a ja słyszałam tylko zdania zaczynające się od „córka zdolna, ale…”.

Nigdy nie przynosiła mi laurek na Dzień Matki. Inne dzieci malowały serduszka, kwiatki, laurki z brokatem. Moja Monika w podstawówce tłumaczyła mi, że zapomniała, później już nic nie mówiła. A ja mówiłam sobie, że to nie ma znaczenia. Że najważniejsze, żeby niczego jej nie brakowało.

Żałuję życia w takim pędzie

Pamiętam dzień, w którym Monika pierwszy raz poszła do szkoły średniej. Kupiłam jej najdroższy plecak, taki, jaki miała koleżanka z osiedla – z firmowym logo, błyszczący, nowoczesny. Po cichu liczyłam, że spojrzy na mnie z uznaniem, może uśmiechnie się i powie „dzięki, mamo”. Ale nie powiedziała nic. Wyszła z domu wcześnie, nawet nie zjadła śniadania.

– Chciałam, żebyś nie odstawała – szepnęłam wtedy do pustej kuchni.

Czasem myślę, że gdyby wtedy usiadła przy stole, zapytała, jak spałam, ja może wreszcie bym się zatrzymała. Może odpuściłabym ten wieczorny etat. Może spędziłybyśmy choć trochę czasu razem. Ale obie wybrałyśmy milczenie. Ja zajęta byłam zapewnianiem jej życia bez braków. A ona nauczyła się nie prosić, nie czekać, nie ufać, że mama naprawdę jest.

Któregoś dnia, kiedy wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle, usłyszałam śmiechy w jej pokoju. Siedziała tam z koleżankami. Zatrzymałam się w progu, uśmiechnięta, z myślą, że może usiądę z nimi na chwilę. Ale wtedy jedna z dziewczyn spojrzała na mnie i zapytała:

– To twoja pomoc domowa?

Monika parsknęła śmiechem. Nie zaprzeczyła. Nie powiedziała: „To moja mama”. Odeszłam bez słowa. Weszłam do łazienki i zamknęłam drzwi. Puściłam wodę w kranie, by nie było słychać, że płaczę. Czasem żałuję, że się nie zatrzymałam. Ale wtedy myślałam, że wszystko robię dobrze.

Zbyt późno to zrozumiałam

Monika nigdy nie pytała mnie, jak się czuję. Nie zauważała, że mam zniszczone dłonie od środków czyszczących, że wiecznie chodzę z bólem pleców, że czasem przysypiam przy stole. Ale może to nie jej wina. Może po prostu nie nauczyłam jej patrzeć. W weekendy nadrabiałam zaległości – mycie okien, pranie, gotowanie na cały tydzień. W niedzielę wieczorem byłam tak zmęczona, że marzyłam tylko o tym, by nikt mnie nie dotykał, nie odzywał się do mnie, nie potrzebował mnie choć przez godzinę. I może właśnie wtedy ona najbardziej mnie potrzebowała.

Zaczęła zamykać się w sobie. Znikała z domu na całe dnie, wracała późno, nie mówiła, gdzie była. Gdy próbowałam pytać, unikała odpowiedzi. Mówiła, że nie mam prawa jej nic kazać, skoro nawet nie wiem, co się dzieje w jej życiu.

– Mamo, ty kupujesz mi te wszystkie rzeczy, żeby mieć czyste sumienie. A ja bym wolała, żebyś po prostu raz była. Żebyś mnie wysłuchała, a nie tylko kupowała kolejne buty – rzuciła któregoś dnia przez zaciśnięte zęby.

Zamurowało mnie. Przecież myślałam, że daję jej wszystko. Wszystko – tylko nie czas. Nie o rzeczy tu chodzi. Nie o kurtki, plecaki, telefony. Ona chciała mnie. A ja, głupia, myślałam, że pokazuję miłość przez wysiłek, nie przez obecność. Zaczęłam zauważać, jak bardzo ją straciłam. I że nawet nie wiem, kiedy.

Obojętność boli najbardziej

Byłyśmy kiedyś blisko. Gdy była mała, kładła się ze mną na wersalce, tuliła do ramienia, zasypiała przy moim sercu. Czasem opowiadałam jej bajki, czasem tylko głaskałam po włosach i słuchałam, jak oddycha. Myślałam, że to się nigdy nie skończy. A potem – wszystko ucichło. Nie przestała mnie kochać z dnia na dzień. To było jak powolne oddalanie się dwóch wysp. Każdego dnia odrobinkę dalej. Aż któregoś dnia nie dało się już krzyknąć, żeby się usłyszeć. Żaden most nie mógł sięgnąć tak daleko.

Ostatnio usiedliśmy razem przy stole – ja, Monika i jej chłopak. Miałam nadzieję, że ten chłopak coś w niej otworzy, że może rozmowa się rozwinie, że coś z nas uratuje. Próbowałam zagadać, podpytać o studia, o plany. On był miły, uśmiechnięty. A Monika… jakby siedziała tam z grzeczności. Patrzyła na mnie, jakby mnie nie znała. I może już nie zna.

– Mama zawsze robi z siebie ofiarę – powiedziała nagle, kiedy chłopak wyszedł do łazienki.

Spojrzałam na nią, szukając w jej twarzy tej małej dziewczynki, którą kiedyś przytulałam. Nie było jej. Była młoda kobieta z zimnymi oczami, w których było wszystko – tylko nie czułość. Nie krzyczy na mnie. Nie trzaska drzwiami. Jest grzeczna. Uprzejma. I to boli najbardziej. Bo już nawet nie walczy. Jakby mnie skreśliła. Jakby nie miała we mnie żadnej wartości.

Może kiedyś mnie zrozumie

Czasem stoję w jej pokoju, kiedy nie ma jej w domu. Patrzę na książki, których nie znam, ubrania, których nigdy nie wybierałam z nią w sklepie, zapach perfum, który nie ma już nic wspólnego z zapachem dzieciństwa. Wszystko tam jest inne, obce. I chyba właśnie tak ona widzi mnie – jak niepasujący mebel z innego świata.

Nie umiem do niej trafić. Próbowałam listów, rozmów, prezentów bez okazji. Wszystko spływa po niej jak po szkle. Czasem myślę, że musiałam coś naprawdę zepsuć. Że przegapiłam moment, kiedy trzeba było rzucić wszystko i po prostu usiąść z nią przy herbacie. Zamiast tego biegałam z mopem, z zegarkiem w ręku, z duszą na ramieniu, byle tylko nadążyć z życiem.

Ale może nie wszystko stracone. Może to jest ten czas, kiedy ona potrzebuje się ode mnie oddzielić, zanim zrozumie, że nie wszystko było tylko czarno-białe. Może kiedyś sama zostanie matką. Może wtedy, kiedy jej własne dziecko spojrzy na nią z chłodem, nagle przypomni sobie mnie – z siatkami, z sińcami pod oczami, z nieśmiałym pytaniem: „Zostaniesz dziś na obiedzie?”

Nie liczę już na laurki ani wielkie pojednania. Ale chciałabym, żeby kiedyś – może za rok, może za dziesięć – zadzwoniła i powiedziała jedno zdanie: „Wiem, że się starałaś, mamo”. To by mi wystarczyło. Bo ja naprawdę się starałam. Może nie tak, jak powinnam. Ale całym sercem.

Grażyna, 52 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama