„Hałas był okropny, ale sąsiedzi nie widzieli w tym nic złego. Gdy zwróciłam im uwagę, potraktowali mnie jak śmiecia”
„W piątkowe czy sobotnie wieczory nie szło wytrzymać. Człowiek chciał odpocząć po tygodniu pracy, ale niestety w tych warunkach nie było to możliwe. Niekiedy autentycznie się obawiałam, że jeszcze chwila, a sufit runie mi na głowę”.

- Listy do redakcji
Całe życie mieszkałam w blokach. Śmiech dzieci dobiegający z placu zabaw, szczekanie psów, remonty czy przejeżdżające samochody – to było dla mnie normą. Cenię sobie spokój i ciszę, ale mam świadomość pewnych niedogodności, wynikających z funkcjonowania wspólnoty. Do niektórych rzeczy trzeba po prostu przywyknąć, ale i tu są pewne granice.
Nowi sąsiedzi, którzy właśnie wprowadzili się do mieszkania piętro wyżej, robili na pierwszy rzut oka pozytywne wrażenie. Tradycyjna rodzinka – ona, on, dwójka dzieciaków i mały pies. Wyglądali na sympatycznych ludzi. Urządzali się w swoich czterech ścianach, więc przesuwanie mebli czy wiercenie dziur nie wzbudzały żadnych podejrzeń. To po prostu etap przeprowadzki, który każdy miał przynajmniej raz za sobą. Nie pozostawało nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i poczekać na zakończenie prac adaptacyjnych.
Kiedy mogło się wydawać, że lokatorzy przystosowali już gniazdko do własnych potrzeb, hałasy nie ustawały. Rozumiem, że czasem od sąsiadów dolatują jakieś odgłosy, ale w tym konkretnym przypadku wyglądało to inaczej.
Mieszkanie stało się dla mnie więzieniem
Nie mam zielonego pojęcia, co się działo u sąsiadów z góry, ale dzień w dzień było to samo. Ujadający przez kilka godzin z rzędu pies, wrzaski, dzieci biegające niczym stado koni, no i rzecz jasna telewizor rozwalony na cały regulator, czasami do bardzo późnych godzin nocnych. Naprawdę z trudem to wytrzymywałam, ale zaciskałam zęby. Jednakże nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że z tygodnia na tydzień jest coraz gorzej – zwłaszcza że nowi lokatorzy lubili huczne imprezy i chętnie zapraszali gości.
W piątkowe czy sobotnie wieczory nie szło wytrzymać. Człowiek chciał odpocząć po tygodniu pracy, ale niestety w tych warunkach nie było to możliwe. Niekiedy autentycznie się obawiałam, że jeszcze chwila, a sufit runie mi na głowę. Pozostali sąsiedzi również mieli po dziurki w nosie tego cyrku.
– Jezus Maria, co za ludzie! – często słyszałam w windzie czy na klatce schodowej.
Tymczasem sprawcy zamieszania zachowywali się, jak gdyby nigdy nic. Okazało się, że ogólnie uprzejmością nie grzeszą. Nie mieli w zwyczaju mówić innym nawet „dzień dobry”, a ich dzieci darły się na podwórku najgłośniej. Zauważyłam, że nikt nie chce się z nimi bawić. Byli to wybitnie niegrzeczni chłopcy, co – zważywszy na ich wiek – napawało przerażeniem. Niby skąd mieli brać dobry przykład, skoro ich rodzice zachowywali się jak troglodyci?
Miałam serdecznie dość. Do tej pory z radością wracałam z biura, żeby wreszcie odpocząć, a teraz nie miałam ochoty przebywać we własnym mieszkaniu. Czułam się w nim niczym w więzieniu. Sporadycznie zdarzało się, że ktoś zadzwonił po policję, gdy weekendowe imprezy były wybitnie nie do zniesienia. Nic to nie pomagało. Mundurowi pogrozili paluszkami i odjeżdżali. Takich interwencji mają zapewne na pęczki.
Nie wyobrażałam sobie, żeby taki stan rzeczy trwał wiecznie. Funkcjonowanie wśród ludzi do czegoś zobowiązuje, a blokowiska rządzą się nie tylko swoimi prawami, ale i zasadami.
W końcu mi się ulało
Któregoś południa miarka się przebrała, a moja cierpliwość wyczerpała. Udałam się do sąsiadów w celu zwrócenia im uwagi – oczywiście w kulturalny sposób, pomimo że na usta cisnęły się niecenzuralne słowa. Opanowanie emocji sporo mnie kosztowało, a zostałam potraktowana jak najgorszy śmieć. Otworzyła sąsiadka. Miała papieros w zębach i arogancki uśmieszek malujący się na twarzy.
– Dzień dobry, mieszkam piętro niżej. Straszny u państwa hałas, jest to bardzo uciążliwe.
– Hałas? Jaki hałas? – lekceważący ton głosu kobiety wyraźnie sugerował, gdzie ma ona moje zastrzeżenia.
W korytarzu pojawił się jej mąż. Kawał chłopa, chyba że dwa metry, rosły w barach, łysy i z brodą prawie do pasa. Ze strachu serce zabiło mi szybciej. Przyznaję, że nie chciałabym spotkać takiego gościa w ciemnej ulicy. Minę zawsze miał nietęgą.
– A paniusia to tu czego? – warknął. – Hałasy przeszkadzają? To niech paniusia uszy se zatka.
– Słucham? – byłam w takim szoku, że ledwo wydobyłam z siebie głos
– Uszu nie myłaś? – zarechotała kobieta.
– A teraz jazda do siebie! – ton głosu mężczyzny przybrał mocno agresywny odcień.
Cała się trzęsąc, wróciłam do mieszkania. Przez następny tydzień celowo hałasowali jeszcze bardziej. Na dodatek mieli czelność mnie przedrzeźniać.
Wypowiedziałam sąsiedzką wojnę
– Basta! – powiedziałam do siebie. – Chcecie wojny? Proszę uprzejmie, będziecie ją mieli.
Nie ukrywam, że rozważałam już przeprowadzkę. Doszłam jednak do wniosku, że nigdzie się nie wynoszę – zwłaszcza że zawsze można trafić z deszczu pod rynnę. Postanowiłam rozegrać to inaczej. Przestałam się krępować w kwestii wzywania policji. Od tej pory funkcjonariusze byli częstymi gośćmi w naszym bloku. Ponadto przeprowadziłam rozmowy z sąsiadami. Kilka osób zgodziło się pójść ze mną do spółdzielni mieszkaniowej. Panie z administracji próbowały nas spławić.
– Przykro nam, ale nie mamy prawa wtrącać się w relacje sąsiedzkie.
To nas nie zniechęcało. Pisaliśmy jedna po drugiej skargi, aż wreszcie spółdzielnia się ruszyła. Najwidoczniej chcieli mieć święty spokój. Parę razy w asyście patrolu policyjnego odwiedzili niesfornych lokatorów. Niestety, nic nie przynosiło pożądanych rezultatów – do czasu.
Miarka się przebrała, kiedy sąsiad zaczął mi grozić. Urządził awanturę na klatce schodowej. Wydarł się, że jak będę mu i jego rodzinie uprzykrzać życie, to gorzko tego pożałuję. Ktoś był na tyle rozgarnięty, że zadzwonił wtedy po policję. Złożyłam oficjalną skargę.
– Cóż, drogi panie, wygląda na to, że spotkamy się w sądzie.
– Wolne żarty, paniusiu!
– Zapewniam pana, że nie jest mi do śmiechu.
Policjanci wlepili mu mandat za zakłócanie porządku publicznego – jak się okazało, nie pierwszy.
– Nie opłacił pan dwóch poprzednich, sprawa pójdzie do kolegium – zakomunikowali.
Wtedy stał się cud. Nie dość, że sąsiedzi się uspokoili, to w przeciągu kilkunastu dni zwinęli manatki i się wynieśli. Wszystkim ulżyło, a ja znów mogę rozkoszować się ciszą we własnych czterech kątach.
Daria, 34 lata
Czytaj także:
- „Bałem się zagadać do sąsiadki, a była kobietą moich marzeń. Mówili, że taki dziad jak ja już jest za stary na amory”
- „Mąż mnie zdradził z przyjaciółką, więc rzuciłam się w ramiona sąsiada. Ta zemsta dała jednak nieoczekiwany plon”
- „Żyjemy z mężem w jednym domu, ale jak współlokatorzy. Kiedyś byłam jego diamentem, dziś raczej pyłem”

