Reklama

Kiedy pierwszy raz usłyszałam od Krzyśka, że jego rodzina co roku urządza wspólne grzybobranie, ucieszyłam się jak dziecko. Wyobrażałam sobie sielankowe spacery po lesie, kosze pełne pachnących borowików i rozmowy przy ognisku. Nie wiedziałam jeszcze, że dla jego mamy, Heleny, te wyprawy to coś znacznie więcej niż rodzinny zwyczaj. To było jej święto – rytuał, w którym to ona odgrywała główną rolę. A ja, od momentu gdy zostałam jej synową, czułam, że w tej opowieści nie przewidziano dla mnie miejsca.

Teściowa miała swoje zasady. Grzyby smażone na maśle, przyprawione solą i pieprzem – nic więcej. „Tak się zawsze jadło w naszej rodzinie” – powtarzała z dumą, a cała reszta pokornie kiwala głowami. Dla niej tradycja była jak mur, którego nie wolno było przeskoczyć. Ja jednak nie mogłam się z tym pogodzić. Gotowanie było dla mnie przyjemnością i przestrzenią, gdzie lubiłam eksperymentować. Sos grzybowy z odrobiną mascarpone, śmietanki i świeżych ziół – to były moje smaki.

Za każdym razem, gdy słyszałam, jak Helena z przekąsem komentuje „modę na udziwnienia w kuchni”, czułam ukłucie w sercu. Niby się uśmiechała, niby żartowała, ale ja wiedziałam, że to jest o mnie. Krzysiek próbował łagodzić sytuację, ale jego słynne „daj spokój, mama już taka jest” tylko podsycało moją frustrację.

Wiedziałam, że prędzej czy później dojdzie do starcia. Może i o grzyby, ale w rzeczywistości o coś znacznie poważniejszego. Bo w tej rodzinie nie chodziło o to, kto lepiej smaży, tylko kto ma prawo decydować. Teściowa traktowała mnie jak intruza, który zakłóca jej porządek. A ja… ja marzyłam, by udowodnić, że mam głos, że mogę coś do tej rodziny wnieść.

W tym roku postanowiłam: nie dam się zepchnąć do roli biernego obserwatora. Jeśli Helena zrobi swoje smażone grzyby, ja zrobię swój sos. I niech się dzieje, co chce.

Zaczęło się już w lesie

Szliśmy ścieżką w głąb lasu, kosze w dłoniach, zapach igliwia w powietrzu. Na początku panowała cisza – tylko szelest liści pod butami. Wydawało się, że nic nie zakłóci tego spokoju. Ale wystarczyła pierwsza kępa podgrzybków, żeby iskra padła na suche drewno.

– Widzisz, Julka? – odezwała się Helena, pochylając się nad grzybem. – Podgrzybki najlepsze są smażone, tak jak dawniej. Tylko masło, sól i pieprz. Po co kombinować?

– A ja uważam, że w sosie są bardziej aromatyczne – odpowiedziałam, starając się, by mój ton brzmiał lekko, choć serce zaczynało mi szybciej bić. – Mascarpone, trochę świeżych ziół, no i można podać do makaronu…

– Mascarpone? Do makaronu? – Helena prychnęła. – Jeszcze powiedz, że grzyby mają konkurować z włoską kuchnią. Dziewczyno, tradycja to tradycja.

– Tradycja to nie wszystko – wyrwało mi się ostrzej, niż planowałam. – Świat się zmienia, ludzie też. Czasem warto spróbować czegoś nowego.

Krzysiek, który do tej pory spokojnie szedł obok, odchrząknął nerwowo.

– Dajcie spokój, obie macie rację…

– Nie, Krzysiu – przerwała mu matka tonem nieznoszącym sprzeciwu. – W kuchni nie ma demokracji. Są sprawdzone przepisy, których się trzymamy.

– A może po prostu boisz się, że ktoś zrobi coś lepiej? – wypaliłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

Helena wyprostowała się, ściskając koszyk tak mocno, że aż pobielały jej palce.

– Niby kto? Ty? – zaśmiała się krótko i kpiąco. – Młodzi to tylko w telefonach potrafią grzebać. O kuchni nie mają pojęcia.

Zamilkłam, czując gorąco na policzkach. Z jednej strony chciało mi się krzyczeć, z drugiej – miałam ochotę rzucić koszyk i uciec. Ale wewnątrz poczułam też dziwną determinację. To nie była tylko wymiana zdań o grzybach. To było starcie o miejsce w tej rodzinie.

„Udowodnię ci” – obiecałam sobie w myślach. – „Jeszcze zobaczysz, że potrafię.”

Zaczął się pojedynek

Kiedy wróciliśmy z lasu, wydawało mi się, że atmosfera trochę się uspokoi. Wszyscy rozsiadali się w salonie, ktoś zaparzył kawę, dzieci biegały po podwórku. Ale Helena nie dawała za wygraną. Już po kilku minutach wparowała do kuchni z koszem pełnym grzybów i z triumfem w głosie rzuciła:

– Dobra, bierzemy się do roboty. Zrobię swoje smażone, tak jak zawsze.

Poszłam za nią, czując, że jeśli teraz się wycofam, to na zawsze zostanę tą „milczącą synową od sałatek”.

– Wiesz co, Heleno – powiedziałam spokojniej, niż się czułam – ja też coś przygotuję. Sos grzybowy.

– Nie marnuj grzybów na swoje eksperymenty – prychnęła, sięgając po patelnię. – Ludzie chcą jeść normalnie, a nie jakieś wymysły.

– A może ktoś w końcu ma ochotę spróbować czegoś innego niż to samo od trzydziestu lat? – odparłam, stawiając obok niej garnek.

Nasze ruchy szybko zaczęły przypominać taniec dwóch rywalek. Helena siekała cebulę tak, że aż łzy stawały mi w oczach – choć nie od cebuli, a od napięcia. Ja rozpuszczałam masło, wrzucałam grzyby, dorzucałam świeży tymianek, czując, że zapach mojego sosu zaczyna się unosić nad kuchnią.

– Za dużo przyprawisz, stracą smak – mruknęła Helena, mieszając swoje smażone.

– A może właśnie dopiero teraz nabiorą smaku – odcięłam, dodając mascarpone.

Krzysiek zajrzał do kuchni, zobaczył nas obie przy kuchence i… szybko się wycofał. Doskonale wiedział, że to grząski grunt.

Obie gotowałyśmy w ciszy, ale ta cisza była gęstsza niż para unosząca się znad patelni. To nie był obiad. To był pojedynek. I wiedziałyśmy o tym obie.

Czekałam jak na wyrok

Stół uginał się od półmisków, ale tak naprawdę liczyły się tylko dwa dania. Na środku, obok siebie, stały: patelnia Heleny z grzybami smażonymi na maśle i mój sos w głębokiej misie. Cała rodzina zebrała się przy stole, ale zamiast rozmów i śmiechów, panowała cisza jak na sali sądowej przed ogłoszeniem wyroku.

– Proszę, częstujcie się – powiedziała Helena i podała najbliższemu kuzynowi talerz. Jej ton nie brzmiał jak zaproszenie, tylko jak rozkaz.

– Spróbujcie też mojego – wtrąciłam, podsuwając misę z sosem. Uśmiechałam się, choć dłonie miałam wilgotne ze stresu.

Łyżki zanurzały się w obu potrawach, ale nikt nie miał odwagi odezwać się pierwszy. Słychać było tylko brzdęk sztućców. Helena siedziała wyprostowana, z rękami splecionymi na piersi, patrząc wyczekująco na każdego, kto wkładał do ust jej smażone grzyby. Ja wstrzymywałam oddech, kiedy ktoś sięgał po sos.

– No i? – odezwała się w końcu Helena. – Jak zwykle najlepsze, prawda?

– Bardzo dobre… – mruknęła ciotka, kiwając głową z przesadnym entuzjazmem.

– A mój sos? – spytałam, czując, że wszyscy próbują go omijać wzrokiem.

Zapadła cisza. Nikt nie miał odwagi nic powiedzieć. Wreszcie oczy wszystkich zwróciły się na Krzyśka.

– No, Krzysiu – uśmiechnęła się Helena. – Ty powiedz. W końcu znasz się najlepiej.

Krzysiek wyglądał, jakby chciał zniknąć pod stołem.

– Oba są… dobre – wymamrotał.

– Ale moje to tradycja – wtrąciła Helena. – A tradycja zawsze wygrywa.

Rodzina kiwnęła głowami. Jedni z przyzwyczajenia, inni ze strachu. Poczułam, jakby ktoś wbił mi nóż w serce. Sos nadal stał prawie nietknięty.

Nie chodziło o smak. Chodziło o to, że nikt nie odważył się sprzeciwić Helenie. A ja? Czułam się przegrana. Ale gdzieś głęboko wiedziałam, że ta walka jeszcze się nie skończyła.

Nawet mnie nie bronił

Po kolacji uciekłam do pokoju, byle dalej od tego dusznego stołu i spojrzeń, które wbijały się we mnie jak szpilki. Chwilę później Krzysiek wszedł cicho za mną i zamknął drzwi.

– Julka… – zaczął niepewnie. – Nie obrażaj się, proszę.

Nie obrażaj się?! – powtórzyłam, patrząc na niego wściekle. – Widziałeś, co się tam działo? Widziałeś, jak twoja matka mnie poniżała, a ty nawet słowa nie powiedziałeś!

– Kochanie, z mamą się nie wygrywa – westchnął, siadając na brzegu łóżka. – Lepiej nie prowokować.

– Więc mam całe życie siedzieć cicho? – uniosłam głos. – Uśmiechać się i udawać, że mnie nie ma?

– Nie, ale… czy warto robić wojnę o grzyby? – zapytał cicho.

Prychnęłam.

– To nie o grzyby chodzi, Krzysiek. Tylko o mnie. O to, czy ktoś w tej rodzinie w ogóle traktuje mnie poważnie.

Milczał, patrząc gdzieś w podłogę. Poczułam, jak zalewa mnie fala bezsilności. On zawsze był taki sam – potrafił udawać, że konflikt go nie dotyczy, byle zachować spokój. Ale dla mnie to nie był spokój, tylko tchórzostwo.

– Nie rozumiesz – powiedziałam już ciszej. – Twoja mama musi zawsze postawić na swoim. A ty… ty pozwalasz jej mnie zniszczyć.

– Julka… ja tylko chciałem, żeby było spokojnie – wymamrotał.

– Spokojnie?! – roześmiałam się gorzko. – To była egzekucja przy stole, a ty stałeś obok jak kat i nic nie zrobiłeś.

Nie odpowiedział. A ja poczułam, że między nami coś pękło. Nie wiedziałam jeszcze, czy to da się skleić.

Nie zamierzałam się poddać

Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Leżałam w ciemnym pokoju, wsłuchując się w oddech Krzyśka, który zasnął niemal od razu, jakby nic się nie wydarzyło. A ja miałam przed oczami obraz stołu – rodzinę, która ze spuszczonymi głowami potakiwała Helenie, i ten mój nieszczęsny sos, którego prawie nikt nie spróbował.

Czułam się upokorzona. W tamtej chwili miałam wrażenie, że moja obecność w tej rodzinie nie ma żadnego znaczenia. Byłam jak cień, jak ktoś, kogo można zbyć jednym ironicznym uśmiechem. Ale im dłużej leżałam, tym wyraźniej docierało do mnie coś jeszcze. Mimo przegranej – nie poddałam się. Wyszłam z kuchni z podniesioną głową i zrobiłam to, co chciałam. Może nikt tego nie docenił, ale ja wiedziałam, że się nie wycofałam.

Rano usiadłam przy oknie, patrząc na mgłę unoszącą się nad polami. Helena krzątała się już w kuchni, jej głos niósł się po całym domu. Ja milczałam, ale w środku czułam dziwną dumę. To nie był spór o grzyby. To była walka o miejsce przy stole, o to, by ktoś w końcu zobaczył we mnie coś więcej niż „żonę Krzyśka”.

Może kiedyś nadejdzie dzień, że ktoś naprawdę spróbuje mojego sosu – nie z obowiązku, nie z porównaniem do „tradycji”, tylko dlatego, że będzie chciał. A może nie. Ale to już nie miało takiego znaczenia.

Wiedziałam jedno: i tak będę gotować po swojemu. Nawet jeśli Helena będzie patrzeć z pogardą, nawet jeśli Krzysiek będzie uciekał w milczenie. Bo to była moja mała wygrana – nie dla innych, ale dla mnie samej.

I tego nikt nie mógł mi odebrać.

Julia, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama