„Gdy zostawiłem żonę dla kochanki, myślałem, że przesiadam się z Fiata na Porsche. Niestety trafił mi się awaryjny model”
„Wstałem i podszedłem do stolika. Telefon leżał na blacie. Przewinąłem galerię zdjęć – nasze selfie z wakacji, uśmiechy, przytulone twarze, pocałunki na plaży. Przewijałem, patrzyłem, jakbym chciał się upewnić, że to naprawdę istniało”.

- Redakcja
Nie wiem, jak to wszystko się zaczęło. A może wiem, tylko nie chcę sobie tego przypomnieć? Bo przecież to było jak sen – piękny, intensywny, taki, który człowieka odrywa od ziemi. Monika pojawiła się w moim życiu nagle, jak piorun z jasnego nieba. Młoda, atrakcyjna trenerka fitness, z błyskiem w oku, wiecznie roześmiana.
Patrzyłem na nią jak zaczarowany
Jej energia, pewność siebie, uśmiech, który sprawiał, że świat wydawał się lepszy. Agnieszka... no cóż, była wtedy ciepła, serdeczna, dobra, ale przy niej czułem się jak stary mebel, który od dawna stoi w kącie i nikogo już nie obchodzi. Patrzyła na mnie z troską, jak na kogoś, kogo trzeba pielęgnować, bo się zepsuje. A ja chciałem być kimś, kto budzi zachwyt, podziw, pożądanie. I Monika mi to dała. Chociaż przez chwilę.
Z dnia na dzień zacząłem poświęcać dla niej wszystko – czas, energię, pieniądze. Zostawiłem Agnieszkę. I naszą córkę... Odsunąłem na bok, bo przecież byłem zakochany. Wydawało mi się, że Monika to przyszłość, nowy rozdział, szczęście, na które zasługuję. Że teraz wreszcie będzie inaczej.
Początki były piękne. Kolacje przy świecach, wyjazdy na weekendy, drogie prezenty, szampan lejący się strumieniami. Monika mówiła, że jestem „jej rycerzem”. Że przy mnie czuje się bezpieczna. A ja? Byłem jak chłopiec, który dostał w prezencie nową zabawkę. Spełniałem każde jej życzenie, bo przecież musiałem być „tym lepszym” od wszystkich innych.
Ale z czasem coś zaczęło się psuć. Monika coraz częściej spoglądała na mnie z politowaniem. Coraz mniej uśmiechów, coraz więcej fochów. „Znowu to samo?”, „Nie masz ciekawszych tematów?”, „Serio, nie stać cię na lepszy prezent?”. Bolało. Coraz bardziej. Ale nie chciałem tego widzieć. Udawałem, że to tylko przejściowe.
Aż pewnego dnia, siedząc samotnie w salonie, z lampką whisky w dłoni, zrozumiałem: jestem sam. Sam jak palec. Nie mam już rodziny, nie mam Moniki. Nie mam nawet siebie. I chyba na to wszystko zasłużyłem.
Wróciłem do mieszkania Moniki późnym wieczorem. Klucze w dłoni brzęczały cicho, a w głowie kłębiło mi się milion myśli. Otworzyłem drzwi, cicho, jakby chciał nie budzić domowników, chociaż przecież wiedziałem, że to mieszkanie jest puste – tylko my dwoje. Albo właściwie, tylko ona.
Siedziała na kanapie, owinięta w koc, z telefonem w dłoni. Ekran rozświetlał jej twarz, a ona patrzyła na niego jak zahipnotyzowana, przewijając coś bez końca. Przez moment patrzyłem na nią z progu, czekając, aż uniesie wzrok, uśmiechnie się, powie „hej”. Ale nie podniosła głowy.
– Cześć, Monika – powiedziałem cicho, zdejmując kurtkę i odkładając torbę.
Cisza. Przewinęła coś w telefonie i westchnęła z irytacją.
– Monika, co się z nami dzieje? – zapytałem, podchodząc bliżej. – Czuję, jakbyś mnie już nie chciała...
Spojrzała na mnie, jakby pierwszy raz mnie zobaczyła, jej twarz wyrażała coś pomiędzy znudzeniem a politowaniem.
– Bo nie chcę – odpowiedziała zimno, wracając do telefonu. – Przestałeś być interesujący. To było fajne przez chwilę, ale teraz mam dość.
Zrobiłem krok do tyłu, jakbym dostał cios w brzuch.
– Ale... poświęciłem dla ciebie wszystko... – wyjąkałem, czując, jak drży mi głos.
Monika wzruszyła ramionami, jakby mówiła o zamówieniu pizzy, a nie o rozpadzie czyjegoś życia.
– Nie mój problem. Wypad z mojego mieszkania – powiedziała, nawet na mnie nie patrząc.
Patrzyłem na nią w osłupieniu
Wtedy to do mnie dotarło – jej spojrzenie pełne obojętności, ton głosu, który był bardziej rozkazem niż prośbą. To nie była kłótnia. To był koniec. Bez łez, bez dramatu, bez pożegnania.
Stałem jeszcze chwilę, patrząc na nią, jakby miał się wydarzyć cud, jakby miała zmienić zdanie, ale wiedziałem, że nie zmieni. Wyszedłem, zostawiając za sobą ciszę, która była głośniejsza niż jakiekolwiek krzyki. Na klatce schodowej usiadłem na schodach i przez chwilę gapiłem się w ścianę. Myśli krążyły jak oszalałe – o tym, co oddałem, o tym, co straciłem, o tym, jak bardzo się pomyliłem.
Stałem przed drzwiami starego mieszkania. Dłonie miałem spocone, a w sercu ścisk, jakiego nie czułem od lat. W jednej ręce ściskałem bukiet róż – nie wiedziałem, czy to w ogóle ma sens, ale kupiłem je odruchowo.
Zamiast zadzwonić od razu, przez chwilę stałem w miejscu, nasłuchując, jakby z mieszkania miały dobiec znajome dźwięki – śmiech Agnieszki, odgłos kroków, głos naszej córki. Ale w środku panowała cisza. Zadzwoniłem. Minęła minuta, potem dwie. Nikt nie otwierał.
Przyłożyłem ucho do drzwi, jakbym mógł usłyszeć cokolwiek, co da mi nadzieję. Cisza. Nie było jej. Nie było ich. Wreszcie odsunąłem się, spojrzałem na te kwiaty w dłoni i poczułem, jakbym trzymał w rękach ciężar, który mnie przygniata.
Wyciągnąłem telefon, drżącymi palcami wpisałem numer Agnieszki. Nie działał. Rozłączyło. Próbowałem jeszcze raz, z nadzieją, że to chwilowy błąd. Znowu nic. Wchodząc w kontakt na Messengerze, zobaczyłem, że profil zniknął, jakby wyparowała z sieci, z mojego życia, z naszej historii.
Uklęknąłem na korytarzu, kwiaty spadły na ziemię, a ja poczułem się jak idiota. Jak dzieciak, który nie rozumie, co się wydarzyło.
– Co ja zrobiłem? – szepnąłem do siebie, głos miałem ochrypły, cichy, jakbym mówił do pustych ścian. – Jak mogłem tak po prostu wszystko zniszczyć? Przecież... to Agnieszka była zawsze przy mnie...
Siedziałem tak przez długi czas, nie wiem ile. Ludzie przechodzili obok, patrzyli ukradkiem, ale nikt się nie zatrzymał. Świat toczył się dalej, a ja zostałem sam, na klatce schodowej, z bukietem kwiatów, który nagle stracił jakikolwiek sens.
– Monika była jak sen – mruknąłem pod nosem – piękny, ale nieprawdziwy. A ja głupi, uwierzyłem...
Nie miałem już dokąd pójść. Agnieszka zniknęła, wyjechała, uciekła ode mnie, od tego, co jej zrobiłem. Patrzyłem w drzwi, jakbym mógł je przeniknąć wzrokiem, jakby miały się nagle otworzyć, ale wiedziałem, że nie otworzą się nigdy.
Wróciłem do mieszkania Moniki. Drzwi były otwarte, w środku panował bałagan – rozrzucone ubrania, puste butelki, pudełka po pizzy. Zrzuciła mnie z piedestału szybciej, niż się na nim znalazłem. Usiadłem na kanapie, obok pustego kieliszka z odciśniętym śladem jej szminki. Wpatrywałem się w ścianę. Niby wszystko tam było – półki, telewizor, zasłony, dywan – a jednak nie było tam nic.
Wstałem i podszedłem do stolika. Telefon leżał na blacie. Przewinąłem galerię zdjęć – nasze selfie z wakacji, uśmiechy, przytulone twarze, pocałunki na plaży. Przewijałem, patrzyłem, jakbym chciał się upewnić, że to naprawdę istniało. Potem zacząłem kasować zdjęcia jedno po drugim, jakby to miało coś zmienić, jakby kasując je z telefonu, mogłem też skasować wspomnienia.
Kiedy trafiłem na zdjęcie z urodzin, z Moniką śmiejącą się na tle tortu, zatrzymałem się na chwilę. Przypomniałem sobie, jak wtedy mówiła mi na ucho: „Jesteś moim szczęściem”. Powiedziała to z taką łatwością, jakby mówiła „podaj sól”. Czy wtedy już wiedziała, że kłamie? Czy może to ja chciałem w to wierzyć?
Wycisnąłem łzy, które zaczęły spływać po policzkach. Dusiłem w sobie szloch, bo przecież dorosły facet nie płacze nad zdjęciami w telefonie. Ale płakałem. Bo nie zostało mi nic. Nie było Agnieszki, nie było Moniki, nie było córki, która pewnie mnie nienawidziła. Byłem sam. Sam w pustym mieszkaniu, które nigdy nie było moje, sam z pustym sercem, które oddałem komuś, kto nigdy go nie chciał.
Siedziałem tam, dopóki nie zrobiło się ciemno
Whisky w szklance stała nietknięta, bo już nawet nie chciało mi się pić. W głowie miałem tylko jedno zdanie, które krążyło jak mantra: „To wszystko było iluzją. Nie byłem jej partnerem – byłem sponsorem. A teraz? Teraz jestem nikim.”
Następnego dnia wstałem późno, właściwie to przewracałem się z boku na bok, aż słońce zaczęło wciskać się do pokoju przez brudne szyby. Wstałem, bo i tak nie było sensu leżeć. W mieszkaniu Moniki było cicho, pusto, zimno.
Wyszedłem na ulicę. Chodziłem bez celu, plątałem się jak bezdomny, z rękami w kieszeniach, przygarbiony. Mijałem ludzi – matki z dziećmi, zakochanych trzymających się za ręce, facetów z siatkami pełnymi zakupów. Patrzyłem na nich z takim dziwnym poczuciem, że wszyscy mają swoje miejsce, swoje życie, a ja nie mam nic.
Usiadłem na ławce w parku, na której kiedyś siedzieliśmy razem z Agnieszką, jedliśmy lody, a mała biegała w kółko. Pamiętam, jak wtedy śmiała się do rozpuku, jak chwytała mnie za rękę i krzyczała: „Tato, patrz!”. A ja patrzyłem. Teraz nie patrzyłem na nic. Siedziałem zgarbiony, a w oczach miałem tylko wspomnienia.
Podszedłem pod nasz dawny dom. Zatrzymałem się przed bramką. Kiedyś to był mój dom – nasz dom. Teraz w oknach paliło się ciepłe światło, ktoś inny robił tam kolację, ktoś inny nalewał wino, ktoś inny mówił: „Kochanie, jak ci minął dzień?”. Stałem jak wyrzucony na brzeg, patrząc przez szybę na cudze życie, które powinno być moje.
Zamknąłem oczy i przypomniałem sobie pierwsze lata z Agnieszką – jak urządzała mieszkanie, jak piekła ciasta, jak kupowaliśmy łóżeczko dla naszej córki. Przypomniałem sobie święta, nasze wyjazdy nad morze, jej śmiech, jej dłonie na mojej twarzy. Łzy ciekły mi po policzkach, ale nawet ich nie ocierałem. Nie miałem już siły.
Wróciłem na ławkę w parku. Siedziałem tam godzinami, patrząc przed siebie, patrząc, jak zmienia się niebo, jak świat idzie dalej. Tylko ja stałem w miejscu.
Adam, 44 lata
Czytaj także:
- „Gdy straciłam dziecko, tylko teściowa potrafiła mnie przytulić. Na własną matkę nie mogłam w ogóle liczyć”
- „Dziadek miał mi dać super auto, a podjechał starym gruchotem. Taki złom nie jest mi do niczego potrzebny”
- „W Dzień Dziecka eks przypomniał sobie, że ma syna. Prezentem chciał kupić jego miłość, ale czekała go niespodzianka”

