Reklama

Dzień, w którym dowiedziałam się, że mój mąż jest poważnie chory, zapamiętam do końca życia. Myślałam, że to zwykłe, rutynowe badania w szpitalu, ale się myliłam. Nowotwór – ta diagnoza była jak wyrok. Co gorsza, niedawno przeszłam żałobę po koleżance, która zmarła z tego samego powodu. Czułam, jak mój świat rozsypuje się na kawałki. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że najbliższe miesiące będą najgorszym okresem mojego życia.

Krótko po wizycie lekarza razem z Leszkiem po prostu milczeliśmy. Jeszcze nie rozmawialiśmy o tym głośno, ale oboje zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co się wydarzy. Miałam być pocieszeniem i wsparciem dla męża, ale nie wierzyłam, że cokolwiek może zmienić się na lepsze.

Mój ukochany Leszek, którego podziwiałam tyle lat, który był postawny, pełen energii i bardzo przystojny, blaknął z każdym dniem. Pod koniec jego życia poprosił mnie o poważną rozmowę.

– Beatko, chciałbym, żebyś ułożyła sobie życie na nowo po mojej śmierci. Niech te wydarzenia będą dla ciebie motywacją. Nie warto marnować ani chwili! Żałoba nic ci nie da, nie spędzaj w niej reszty życia – prosił Leszek.

– Przecież wyniki ci się poprawiają, lekarze sami tak mówią – przekonywałam jego i siebie.

Jego słowa dla mnie wróciły

Wtedy, gdy próbowałam pocieszyć męża, kłamałam. Wcale się nie poprawiało, a wprost przeciwnie. Leszek odszedł kilka dni później. Sama nie wiem, jak przeszłam przez przygotowania i pogrzeb męża. Zaraz potem po prostu się rozpadłam. Nie mogłam nic zrobić. Wzięłam wolne w pracy i po prostu zamknęłam się w domu. Było tak okropnie smutno i źle, ale pocieszałam się myślą, że Leszek przestał już cierpieć.

Wspominałam ostatnie chwile i słowa męża. Racja, że nie wiemy, co nasz czeka i ile mamy czasu. Chodząc po korytarzach szpitala widziałam wielu młodych ludzi, którzy chorowali i nagle odchodzili z tego świata. „Życie jest takie kruche” – myślałam przygnębiona.

Po pewnym czasie dojrzałam do decyzji, by żyć tak, jak tego chciał mój mąż. Byłam pewna, że jego wola była szczera. Jednak moja decyzja nie została zbyt dobrze przyjęta przez rodzinę i znajomych. Oni skazali mnie na życie bolejącej wdowy. Przekonałam się o tym tydzień po ostatnim pożegnaniu męża.

– Beata, a ty nie chodzisz ubrana na czarno? – zapytała mnie moja siostra, Dorota, z wyrzutem.

– Nie, a co to ma za znaczenie? – rzuciłam pytanie.

– Bo tak przecież wypada wdowie po śmierci męża.

– Czarne ubrania nie zmienią tego, że umarł – odpowiedziałam z ironią.

– Nie gniewaj się, przepraszam – powiedziała szybko Dorota.

To jednak nie była tylko kwestia podejścia do tego tematu mojej siostry. Okazało się, że niemal wszyscy dookoła wyobrażali sobie, że nie tylko powinnam, ale muszę chodzić ubrana od góry do dołu w czarne płótna. Przekonałam się o tym, gdy spotkałam sąsiadkę w sklepie.

– Pani Beatko, tak mi przykro z powodu pani straty – powiedziała uprzejmie. – Wybiera pani znicze na cmentarz?

– Byłam tam dopiero co wczoraj – odpowiedziałam. – Teraz idę do galerii.

Po czarne ubrania? – zapytała, mierząc wzrokiem moją niebieską sukienkę.

– Nie, bo nie ubieram się na czarno!

Nic już nie powiedziała, ale zrobiła zaskoczoną, a może i oburzoną minę. Miałam ochotę coś jej wygarnąć, ale odpuściłam. Nie mogłam uwierzyć, że XXI wieku i wielkim mieście ludzie wciąż oczekują wypełniania dawnych tradycyjnych ról dla wdowy.

Córka mnie rozczarowała

Największą przykrość sprawiła mi moja własna córka. Mieliśmy tylko ją, nasze jedyne dziecko, Olę. Długo staraliśmy się o ciążę, dlatego chyba trochę za bardzo ją rozpieściliśmy. Na szczęście Ola wyrosła na mądrą i niezależną kobietę. Skończyła dobre studia, miała stabilną pracę, wyszła za mąż. Dobrze się im powodziło, nieźle z mężem zarabiali, ale jakoś długo odkładali temat dziecka. Czasem nawet myślałam, że zrobiła się z niej materialistka.

Niezbyt często miała dla mnie czas. Przyzwyczaiłam się do tego. Nawet po śmierci ojca to się nie zmieniło i rzadko mnie odwiedzała. Przyszła dwa tygodnie po pogrzebie.

– Jak się miewasz, mamo? – spytała.

– Raz lepiej, raz gorzej – westchnęłam.

– Ojciec miał wykupione ubezpieczenie, prawda? – szybko przeszła do kolejnego tematu. – Pewnie dostaniesz spore odszkodowanie.

Poczułam się, jakby dostała ogłuszający cios. Nie myślałam o tym do tej pory. Wyszło na to, że moja córka sporo o tym myślała za mnie.

– Jeszcze się tym nie zajmowałam. Nie mam pojęcia, co było wypisane w ubezpieczeniu i ile to będzie pieniędzy – wyjaśniłam.

Ja już policzyłam, i mówię ci, że będzie sporo – prawie weszła mi w słowo.

– Przecież umarł twój tata, a ty myślisz o pieniądzach?! – powiedziałam trochę zbyt ostro, bo poczułam łzy w oczach.

– To wszystko jest bardzo przykre, ale pieniądze też są ważne… – zaczęła.

– Tak bardzo ci brakuje pieniędzy? Przecież akurat finanse macie z Markiem w doskonałym stanie – wytknęłam córce, myślą, że wcale się nie myliłam, uznając ją za materialistkę.

– Tak, ale właśnie Marek chciałby rozbudować firmę, a do tego potrzeba wkładu… Ty już chyba nie potrzebujesz takiej dużej kwoty… – zaczęła tłumaczyć Ola.

Wtedy zrozumiałam, że córka wcale nie odwiedziła mnie, żeby porozmawiać i mnie pocieszyć. Chodziło jej tylko o zwrot z ubezpieczalni. Chciała mnie przekabacić, gdy wciąż byłam w żałobie po Leszku i przejąć pieniądze. Co to znaczy, że mnie nie są już potrzebne?

Tego było za wiele

– Czuję się zmęczona, wolałabym zostać już sama – powiedziałam sucho i wstałam.

Moja córka chyba zrozumiała, że przesadziła, bo nic już nie dodała, tylko wyszła w milczeniu. Gdy zamknęłam za nią drzwi, pozwoliłam łzom płynąć. Jak wychowałam moją córkę? Pomyślałam, że dobrze, że mąż nie doczekał tej chwili, by się przekonać o charakterze naszej Oli.

Niestety nie był to jeszcze koniec tematu pieniędzy z polisy Leszka. Moja siostra także zaczęła wypytywać, czy zajęłam się już tą kwestią.

– Na stare lata będą dla ciebie jak znalazł. Będziesz mogła czuć się bezpieczniej! – wyliczała.

– Jakie stare? Przecież ja mam pięćdziesiąt sześć lat – odpowiedziałam ponuro.

– No właśnie! Nie czekasz chyba na swoje kolejne wesele? Przed tobą już tylko emerytura i może jeszcze wnuki, jeśli Ola założy rodzinę – tłumaczyła Dorota.

– A kto wie? Może akurat zapoznam jeszcze jakiegoś dobrego faceta – odcięłam się trochę prowokacyjnie.

– Co ty gadasz, Beatko? Po pięćdziesiątce, dopiero co pożegnałaś męża! – oburzyła się.

– Ale to on miał pogrzeb, a ja żyję! – prawie krzyknęłam.

Poczułam, że mam tego dość. Cierpiałam tyle czasu – gdy Leszek chorował, gdy organizowałam jego pogrzeb, i teraz, gdy jestem w żałobie. Czy naprawdę już nic mnie nie czeka? A rodzina albo pyta mnie o pieniądze po zmarłym mężu albo skazuje na smutną wegetację wdowy.

Nie mogłam wysiedzieć w domu

Postanowiłam skończyć tę pętlę powtarzających się zdarzeń. Nikomu nie powiedziałam, co planuję, nikogo nie pytałam o pozwolenie. Zaplanowałam dla siebie małe wakacje. Wzięłam kilka dni urlopu i pojechałam do Karpacza. Spędziłam tam miłe chwile z Leszkiem krótko po naszym ślubie. Jeszcze przed diagnozą męża mieliśmy się tam wybrać na weekend. Te plany nie zdążyły się spełnić.

„Nie mam zamiaru siedzieć w domu. Pojadę trochę się rozerwać” – powiedziałam sobie. Ten wyjazd to miał być dopiero początek. Przecież miałam korzystać z życia. Uznałam, że lepiej zacząć o bliższych okolic, a potem będę planować dalsze wycieczki. W końcu mam na to czas i pieniądze.

Wyszukałam dla siebie miejsce w ładnym pensjonacie i ruszyłam w podróż. Pojechałam z rana, a popołudniu zameldowałam się na miejscu. Spacerując po miasteczku czułam, jak poprawia mi się humor. Wieczorem poszłam jeszcze na drinka do baru w pensjonacie. Usiadłam w nieco zaciemnionym miejscu i przy drugim napoju poczułam, jak płyną mi łzy. Nie mogłam już tłumić w sobie emocji i wspomnień. Nie przejmowałam się swoim wyglądem, bo wiedziałam, że każdy ma tu swoje własne sprawy, ale w końcu wytarłam policzki.

Czy wszystko u pani w porządku? – usłyszałam nagle pytanie.

Spojrzałam w bok, gdzie siedział starszy mężczyzna o sympatycznym spojrzeniu.

– A, tak, w porządku – odpowiedziałam nieco zawstydzona.

Chce pani o czymś porozmawiać? Czasem wygadanie się nieznajomemu pomaga w kłopotach – zachęcał. – Mogę do pani dołączyć?

– Też jest tu pan sam? – spytałam.

– Tak, ale nie jestem turystą, tylko właścicielem pensjonatu – uśmiechnął się.

Zastanowiłam się nad tym, że nie widziałam go tu wcześniej, gdy się meldowałam. Zgodziłam się na jego towarzystwo.

– Jestem Norbert – powiedział i podał mi rękę.

Odwzajemniłam powitanie i zgodziłam się na zaproponowany przez niego kieliszek wina. Rozmawialiśmy przy nim kolejne dwie godziny. Opowiedział mi, że jest tuż przed sześćdziesiątką, a od pięciu lat wdowcem. Miał dwójkę dzieci, które wyjechały w świat, a on sam nie wyobrażał sobie przestać prowadzić ukochany pensjonat, gdy odeszła jego żona. Budowali go jeszcze razem, jako spełnienie ich wspólnych marzeń.

Coś jeszcze mnie czeka

Miło spędzało się z nim czas. Naprawdę potrafiłam się przed nim otworzyć – miał rację co do rozmowy z „nieznajomym”. To była przyjemna odmiana po tych wszystkich nieciekawych rozmowach z córką, rodziną i sąsiadkami.

– Może jutro też się spotkamy, żeby pogawędzić? – zaproponował Norbert, gdy wracałam do pokoju.

– Czemu nie, chętnie – uśmiechnęłam się lekko.

To wspaniale. Miło było się spotkać, bo do tej pory większość wieczorów spędzałem samotnie – wyznał.

Wycieczka do Karpacza upłynęła mi pod znakiem spotkań i rozmów z Norbertem. Polubiliśmy się i mieliśmy wiele wspólnych tematów oraz zainteresowań.

Ktoś mógłby pomyśleć, że może już zapomniałam o moim mężu. Jednak wcale tak nie było. Myślałam o nim cały czas. To on w końcu kazał mi żyć dalej i nie zapominać się w żałobie. Po prostu przez chwilę poczułam, że mogę coś jeszcze przeżyć, zamiast tylko wspominać. Wyjazd taki jak ten okazał się dowodem na to, że nie powinnam jeszcze kłaść się do trumny.

Może kiedyś jeszcze przyjedziesz? – zapytał Norbert, gdy spędzaliśmy razem mój ostatni wieczór w Karpaczu. – Będziesz moim prywatnym gościem…

– Oczywiście – uśmiechnęłam się.

Beata, 56 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama