Reklama

Moja mama zawsze była kobietą głęboko wierzącą. Msza w każdą niedzielę, różaniec w dłoni, posty, pielgrzymki – dla niej to był sens życia. Oczekiwała, że pójdę w jej ślady, że będę pokorną, oddaną Bogu córką. A ja? Potrafiłam dobrze udawać. W końcu, co szkodziło trochę poudawać pobożną, jeśli dzięki temu miałam spokój w domu? Problem zaczął się wtedy, gdy w naszej parafii pojawił się nowy ksiądz. Młody, uśmiechnięty i zupełnie inny niż wszyscy duchowni, których znałam. I nagle kościół przestał być tylko miejscem modlitwy.

Młody mężczyzna w sutannie

Nie było niedzieli bez wspólnego śniadania i mszy. Mama ustawiała filiżanki równo jak żołnierzyki, a na stole zawsze czekały jajka na twardo, świeże bułki i masło w tej jej porcelanowej maselniczce z ludowym wzorem. Gdy miałam dziesięć lat, myślałam, że tak wygląda świat każdej rodziny. Gdy miałam osiemnaście, wiedziałam już, że większość moich koleżanek woli spać do południa, albo spotykać się z chłopakami w parku. Ja zamiast tego maszerowałam z mamą do kościoła w pantofelkach, które cisnęły mnie w pięty.

Mama zawsze poprawiała mi włosy przed wejściem do kościoła. Jej spojrzenie było jak cichy rozkaz: żadnego wiercenia się, żadnych szeptów, żadnego patrzenia na zegarek. W środku siadałyśmy w trzeciej ławce od przodu. To był „nasz” rząd. Mama mówiła, że z tego miejsca najlepiej słychać słowo Boże. Ja myślałam, że po prostu chciała być bliżej ołtarza, żeby pokazać innym, jaka z niej wierna parafianka.

Wtedy jeszcze potrafiłam znieść to wszystko. Nawet spowiedź raz na miesiąc, nawet wieczorne modlitwy, które kończyły się tym, że udawałam sen, żeby mama już nic więcej nie mówiła. W sumie... nie miałam powodu, żeby protestować. Do czasu. Wszystko się zmieniło w jedno słoneczne popołudnie. Mama stała przy zlewie, szorując garnek, a ja właśnie z zamyślenia wyrwałam się na dźwięk dzwonka. Spojrzałam przez okno. Przed bramką stał młody mężczyzna w sutannie, z uśmiechem, który od razu przykuł moją uwagę. Mama szybko otworzyła drzwi.

– O, ksiądz Michał! – zawołała z entuzjazmem. – Proszę, niech ksiądz wejdzie!

Robiło mi się ciepło z wrażenia

Nie pamiętam, co mama mówiła wtedy dalej, bo patrzyłam tylko na niego. Miał może trzydzieści lat, ciemne oczy, w których było coś... miękkiego, trochę zadziornego. Uśmiechnął się do mnie, jakbyśmy znali się od lat. A ja – idiotka – prawie wypuściłam z rąk szklankę z herbatą.

– To moja córka – powiedziała mama z dumą, jakby przedstawiała mnie królowi. – Chodzi na wszystkie msze, udziela się w grupie młodzieżowej, nawet pomagała przy rekolekcjach.

Zrobiłam tylko głupi grymas. Jasne, chodziłam, ale głównie dlatego, że mama pilnowała mnie jak cień. Grupa młodzieżowa? Tak, byłam na jednym spotkaniu. Dostałam wtedy uczulenia od jakichś ciastek i więcej się nie pojawiłam. Ksiądz Michał usiadł przy stole, a mama jak nakręcona zaczęła opowiadać o parafii, sąsiadkach, planach na dekoracje bożonarodzeniowe. Ja tylko zerkałam ukradkiem, bo z każdym jego spojrzeniem robiło mi się ciepło w brzuchu. Nie był taki jak ci starzy księża, którzy gadali ciągle o grzechu i karze. Był jakiś taki... ludzki.

– A może wpadniesz na spotkanie młodzieży w piątek? – zapytał nagle, spoglądając na mnie.

Zaskoczona, ledwo kiwnęłam głową. Mama aż klasnęła w dłonie.

– No proszę! Widzisz, jaka grzeczna dziewczyna? Tylko brakuje takiego księdza jak ksiądz Michał, żeby młodzież znów garnęła się do kościoła!

Uśmiechnął się, ale wydawało mi się, że spojrzenie zatrzymał na mnie dłużej, niż wypadało. I wtedy pomyślałam, że to może nie tylko ja patrzę inaczej.

Przecież ksiądz też człowiek

Spotkania młodzieżowe zawsze wydawały mi się stratą czasu – śpiewy przy gitarze, rozmowy o wartościach, wspólne modlitwy, które ktoś nazywał „integracją duchową”. Tym razem poszłam z innego powodu. Nie dla Boga. Dla księdza Michała. Sala przy plebanii była pełna znajomych twarzy, ale to jego szukałam wzrokiem. Stał przy oknie, rozmawiając z jakąś starszą dziewczyną. Na mój widok uniósł brew i od razu się uśmiechnął.

Cieszę się, że przyszłaś – powiedział, podchodząc do mnie. – Jak się czujesz wśród tej bandy aniołów?

– Jeszcze nie odleciałam – rzuciłam cicho, co chyba go rozbawiło, bo parsknął śmiechem.

Nie było w tym nic złego. To był zwykły, przyjazny dialog. Przecież ksiądz też człowiek. Ale czułam, że coś między nami płynie. Coś, czego nie wypowiada się głośno. Siedziałam przy nim podczas części „dyskusyjnej”. Gdy ktoś mówił o czystości przedmałżeńskiej, Michał odwrócił się do mnie i szeptem zapytał:

– Naprawdę w to wszystko wierzysz?

Zaskoczył mnie. Otworzyłam usta, ale nie odpowiedziałam od razu.

– Nie wiem – powiedziałam w końcu. – Chyba nie tak, jak moja mama.

Kiwnął głową, jakby dokładnie wiedział, co mam na myśli.

Później, kiedy wszyscy wychodzili, poprosił, żebym została chwilę.

Lubię twoją szczerość – powiedział. – Mało kto ma odwagę nie udawać.

Nie odpowiedziałam. Stałam, patrząc mu prosto w oczy. I wiedziałam, że to nie jest ostatnia taka rozmowa.

Granica została przekroczona

Zaczęłam chodzić do kościoła częściej niż wcześniej – sama, bez mamy. Rano, wieczorem, w środku tygodnia. Niby na adorację, niby na różaniec. Mama była zachwycona. Mówiła, że „Pan Bóg mnie dotknął”. Uśmiechałam się tylko i kiwnęłam głową. Gdyby wiedziała, że nie o Boga tu chodzi… Ksiądz Michał szybko zorientował się, że przychodzę głównie wtedy, kiedy on odprawia msze. Po jednej z nich, podszedł do mnie jeszcze przy konfesjonale.

– Zostań chwilę. Pomogłabyś mi przenieść parę rzeczy na plebanię – rzucił cicho.

Nie byłam głupia. Wiedziałam, że nie chodzi o torby. Ale poszłam za nim bez słowa. Plebanię znałam tylko z opowieści. Teraz przekroczyłam próg i poczułam się, jakbyśmy weszli do innego świata – cichego, ciepłego, intymnego. W kuchni zaparzył herbatę, podał mi kubek i przez chwilę milczeliśmy.

– Wiesz – powiedział w końcu – to trochę niebezpieczne, co robimy. Twoja mama… parafianie…

– To tylko herbata – odpowiedziałam spokojnie. – I kilka pudełek.

Naprawdę w to wierzysz?

Popatrzyłam na niego długo. Z bliska nie wyglądał już tak niewinnie. W jego oczach czaiło się coś, czego nie umiałam nazwać. I to coś przyciągało mnie jeszcze bardziej. Nie zrobił nic. Nie dotknął mnie. Ale sposób, w jaki patrzył, był wystarczająco bliski, żeby zrozumieć, że granica została przekroczona. Nawet jeśli nikt jeszcze nie wypowiedział tego na głos.

Nie tylko spowiedź

Od tamtego popołudnia wszystko się zmieniło. Nie umiałam już siedzieć spokojnie w ławce. Każda msza była jak gra – on mówił kazanie, ja słuchałam, ale pod spodem działo się coś, o czym nikt nie miał pojęcia. Każdy jego uśmiech, każde krótkie spojrzenie w moją stronę znaczyło dla mnie więcej niż wszystkie modlitwy razem wzięte. Mama była zachwycona moją „duchową przemianą”, a ja czułam, że coraz bardziej wplątuję się w coś, co nie ma nic wspólnego z wiarą. Pewnego dnia poprosił, żebym przyszła do niego wcześniej, przed wieczorną spowiedzią. Przyszłam. W zakrystii pachniało woskiem i starym drewnem. Zamykał księgi, gdy wszedł, i spojrzał na mnie tak, że przez chwilę zapomniałam, gdzie jestem.

– Miałaś się spowiadać, prawda? – zapytał cicho.

– Może nie dziś – odpowiedziałam, czując, że serce wali mi jak szalone.

Podszedł bliżej. Nie dotknął mnie, ale dystans między nami był tak mały, że wystarczyłby jeden ruch. Milczeliśmy. Za ścianą słychać było chór próbujący nową pieśń.

To nie może tak wyglądać – powiedział po chwili, ale jego głos nie brzmiał pewnie. – Ludzie… nie zrozumieliby.

– A ty? – spytałam. – Ty to rozumiesz?

Nie odpowiedział. Tylko spojrzał na mnie tak, jakby walczył sam ze sobą. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że nie tylko ja przestałam tu przychodzić dla Boga. Tego wieczoru nie było spowiedzi. Tylko milczenie, które mówiło wszystko.

Od tamtej pory już nie udaję

Mama do dziś wierzy, że jestem wzorem cnót – jej własna córka, rozmodlona i pełna pokory. Gdy pytają ją sąsiadki, skąd ma taką wierzącą dziewczynę, odpowiada z uśmiechem, że „Pan Bóg dał”. A ja milczę. Bo co mam powiedzieć? Że najbardziej niecierpliwie czekałam na te msze, na te spotkania, nie ze względu na zbawienie, tylko na jedno spojrzenie, które przyprawiało mnie o dreszcze? Ksiądz Michał został w parafii tylko rok. Później przeniesiono go „z powodów organizacyjnych”. Oficjalnie. Nieoficjalnie? Nie wiem. Może ktoś coś zauważył. Może wystarczyło jedno spojrzenie za dużo, zbyt częste moje odwiedziny, zbyt długie rozmowy po spotkaniach młodzieży. A może on sam poczuł, że musi się odciąć.

Nie zostawił po sobie nic. Żadnego listu, wiadomości, gestu. Po prostu zniknął. Jakby nigdy go nie było. Tylko ja zostałam z tą pustką, z tą dziwną mieszaniną fascynacji, zawodu i czegoś, co przypominało żal. Nie dlatego, że nic między nami się nie wydarzyło. Ale dlatego, że przez chwilę wierzyłam, że mogłoby. Od tamtej pory już nie udaję. Do kościoła chodzę rzadziej. Modlitwy powtarzam z pamięci, ale nie z przekonania. Mama nic nie zauważyła. Dla niej wciąż jestem tą samą córeczką, co kiedyś. I może niech tak zostanie.

Weronika, 19 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama