Reklama

Codzienność to niekończący się wir obowiązków: dziecko, pranie, zmywanie. Ale to nie to męczy mnie najbardziej, tylko poczucie, że wciąż muszę się tłumaczyć z tego, jaka jestem. A najgorsze, że tłumaczę się komuś, kto i tak nigdy mnie nie wysłucha. Wyszłam za mąż za faceta, którego kocham, ale który czasem wydaje się być bardziej synem swojej matki niż moim mężem. Jego mama, Irena… No cóż. Gdyby ktoś kiedyś chciał nakręcić dokument o wrednych teściowych – ona powinna grać główną rolę.

Teściowa ciągle mnie krytykowała

Teściowa nie krzyczy, nie wybucha, ale jednym uniesieniem brwi potrafi sprawić, że czuję się jak najgorsza matka na świecie. Kiedyś spróbowałam zmienić dietę naszego synka – więcej warzyw, mniej cukru. Irena skomentowała to tak:

– Oj, Basieńko, u nas to się dzieci wychowywało na zupie z mięsem, a nie jakichś tam chia.

Innym razem kupiłam Jankowi polarowy kombinezon z misiem na kapturze. Był cieplutki, nowoczesny, a przede wszystkim wygodny. Irena powiedziała:

– No... bardzo oryginalny. Ja to wolę klasykę. Dzieci kiedyś nie potrzebowały takich... kostiumów.

Zawsze z tym swoim uśmieszkiem. Zawsze z „dobrą radą”. Nie zliczę, ile razy tłumaczyłam Tomkowi, że to mnie boli. Że ona mnie nie akceptuje. Ale on tylko wzdychał:

– Basia, ona taka już jest. Przestań się przejmować.

Tylko że ja nie potrafię „przestać się przejmować”. Bo to jest mój dom. Moje dziecko, moje życie. I zamiast wsparcia, czuję się jak intruz. A najgorsze, że coraz częściej czuję się nim także w naszym małżeństwie. Tomek milczy, kiedy powinien mówić. Patrzy w bok, kiedy powinien spojrzeć mi w oczy. I ja… ja naprawdę nie wiem, jak długo jeszcze będę próbować. Bo ile razy można tłumaczyć komuś, że zasługujesz na zwykłe, ludzkie wsparcie?

Czułam się osamotniona

Wyszłam z łazienki z ręcznikiem na głowie i zobaczyłam, że Tomek znów siedzi z telefonem na kanapie. Jakby go nie obchodziło, że właśnie kończę kąpać dziecko, ogarniam kolację, rozwieszam pranie. W milczeniu weszłam do kuchni i zaczęłam wyjmować talerze, ale coś we mnie buzowało. Nie miałam już siły udawać, że to nic takiego.

– Możemy porozmawiać? – zapytałam, choć dobrze wiedziałam, że „możemy” oznaczało „musimy”.

Tomek westchnął, odłożył telefon, powoli wstał.

– O co chodzi? – zapytał jakby z rezygnacją, jakby już z góry wiedział, że będzie o coś „mojego”.

– Twoja mama znów dzisiaj powiedziała, że nie powinnam dawać Jankowi kaszy z jabłkiem, bo „dzieci to trzeba karmić jak ludzi”. Słyszałeś to?

– No słyszałem, i co?

– I co? Tomek, ja się staram. Czy ty w ogóle to widzisz? Staram się, żeby było dobrze. Ale za każdym razem czuję, że cokolwiek zrobię, ona i tak uzna to za głupie. Albo śmieszne.

– Basia, no ale po co się tak nakręcasz? Ona ma po prostu inne zdanie. Nie robi tego specjalnie.

– Nie robi tego specjalnie? Serio? Ile razy mam ci powtarzać, że czuję się przy niej jak ktoś gorszy? Ty naprawdę tego nie widzisz?

Tomek skrzywił się, spuścił wzrok. Już wiedziałam, że zaraz padnie ta sama formułka, której używał od miesięcy.

– Ona po prostu ma taki charakter. Chyba nie robi tego złośliwie.

Poczułam, jak ogarnia mnie fala złości. Zaczęłam mówić szybciej, głośniej, nie zważając już, czy Janek śpi w pokoju obok.

– Mam wrażenie, że nigdy nie będę dla niej dość dobra. Może po prostu powinnam przestać próbować. Może nie powinnam już w ogóle jeździć na te spotkania, słuchać jej uwag, uśmiechać się, gdy mówi o tym, że kiedyś to kobiety miały więcej klasy.

– Przesadzasz – mruknął Tomek i odwrócił się, jakby miał nadzieję, że to zakończy rozmowę.

Nie przesadzam. Przesadzasz ty – bo udajesz, że nie ma problemu. Chowasz głowę w piasek i pozwalasz mi się z tym wszystkim męczyć samej.

Nie odpowiedział. Stał przy drzwiach do pokoju Janka, niby z zamiarem sprawdzenia, czy mały śpi, ale tak naprawdę uciekając wzrokiem.

– Wiesz, co jest najgorsze? – powiedziałam cicho. – Że już nawet nie mam siły się na nią złościć. Bardziej mam żal do ciebie. Bo to ty jesteś moim mężem. Ty powinieneś być po mojej stronie.

– Basia, proszę cię, nie rób teraz scen.

– Scen? Ja tylko próbuję ci powiedzieć, że jest mi źle. Że czuję się sama. Ale widzę, że łatwiej ci udawać, że to moja nadwrażliwość.

Wzruszył ramionami. Ta jego obojętność bolała bardziej niż słowa Ireny.

Usiadłam przy stole i nie powiedziałam już nic więcej. On też milczał. W mieszkaniu zapanowała dziwna cisza. Z tych, które nie kończą się w jeden wieczór. Wtedy zaczęłam się zastanawiać, czy nasze małżeństwo nie zaczęło się sypać właśnie przez to. Nie przez kłótnie, ale przez to wszystko, co się zbierało. Te wszystkie nieprzepracowane sytuacje, ten ciągły brak wsparcia, to poczucie, że jestem sama we własnym domu.

Tego się nie spodziewałam

Tego dnia Tomek wrócił z pracy i powiedział to tak, jakby podawał mi paragon za zakupy.

– Mama przyniosła mi coś dla ciebie. Jakieś ciasto.

Zamarłam przy zlewie, w rękach trzymałam mokrą ściereczkę. Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

– Bez słowa? Bez liściku?

– No… powiedziała tylko, że dla ciebie. Tyle.

Wzięłam paczkę do rąk. Zwykłe pudełko z przezroczystym wieczkiem. W środku coś złocistego, polanego lukrem. Pachniało cynamonem.

– Pewnie chce pokazać, że piecze lepiej niż ja – mruknęłam. – Klasyka.

– Może po prostu chciała być miła? – rzucił Tomek, siadając do stołu.

Odstawiłam pudełko na blat, nawet nie otwierając. Chciałam je wyrzucić. Poważnie. Coś we mnie mówiło: „Nie bierz tego do ust. To z litości. Z obowiązku. Albo gorzej – prowokacja.” Zostawiłam je i zajęłam się swoimi sprawami. Ale kilka godzin później, kiedy Janek już spał, a Tomek zamknął się w łazience z laptopem, podeszłam do pudełka. Otworzyłam, ukroiłam niewielki kawałek i spróbowałam.

I wtedy poczułam coś znajomego. Ten smak należał do kogoś, kogo już nie było. Moja babcia. Babcia i jej sernik kajmakowy. Dokładnie ten sam. Zrobiło mi się słabo od tego wspomnienia. Kuchnia babci, stare fartuchy, radio grające cicho w tle, jej dłonie, które głaskały mnie po plecach, kiedy płakałam. Stałam w kuchni z ciastem w dłoni, jakbym nie do końca rozumiała, gdzie jestem. Sięgnęłam po telefon.

Ten sernik wszystko zmienił

Długo się wahałam, zanim wybrałam jej numer. Nie miałam nawet pewności, czy odbierze. A jeśli odbierze – co powie? Czy w ogóle coś powie? Usłyszałam trzy sygnały. W głowie już układałam sobie plan, jak szybko się rozłączyć. Ale w końcu usłyszałam jej głos. Suchy, spięty.

– Halo?

– Dobry wieczór... mamo. Tu Basia.

Zapadła cisza. Nawet nie oddychała. Albo ja tego nie słyszałam, bo serce waliło mi tak, że zagłuszało wszystko.

– Chciałam tylko... podziękować za ciasto. To... przypomniało mi moją babcię.

Znowu cisza. Dłuższa niż się spodziewałam. Już miałam dodać coś głupiego, coś, żeby jakoś przerwać to milczenie, kiedy usłyszałam:

– To przepis mojej mamy.

Jej głos był inny niż zwykle. Cichszy, spokojniejszy. Niewyuczony. Po raz pierwszy nie miał w sobie tej oceniającej nuty. Nie odpowiedziałam od razu. Stałam przy oknie, w jednej dłoni trzymałam pusty talerzyk, a w drugiej telefon, jakby to był kawałek porcelany, który zaraz może się roztrzaskać.

– Jest naprawdę… dobre – powiedziałam tylko.

– Ona piekła je zawsze na niedzielę. Mówiła, że ten sernik koi nerwy.

Obie się zaśmiałyśmy. Trochę nieśmiało, a trochę jak ktoś, kto dawno nie śmiał się z nikim innym. Potem była chwila ciszy. Ale tym razem nie była niezręczna. Nikt nie musiał jej przerywać. Zakończyłyśmy rozmowę spokojnie, prawie obco. Ale gdy się rozłączyłam, wiedziałam, że coś się zmieniło. Nie dramatycznie, nie na zawsze. Ale na tyle, żeby przestać zaciskać zęby za każdym razem, gdy słyszę jej imię.

Obie byłyśmy uparte

Tomek siedział przy stole i czytał coś na tablecie, kiedy weszłam do kuchni. Wahałam się, czy mu powiedzieć. Ale czułam, że powinnam.

Zadzwoniłam do twojej mamy – rzuciłam, opierając się o framugę.

Podniósł głowę i spojrzał na mnie z lekkim zaskoczeniem.

– Po co?

– Żeby podziękować za ciasto. Przypomniało mi babcię.

Zobaczyłam, jak próbuje pojąć, co właśnie powiedziałam. Jakby nie mógł uwierzyć, że zwykły kawałek ciasta mógł mnie tak ruszyć.

– Co takiego było w tym cieście? – zapytał po chwili.

– To nie ciasto, to wspomnienie. To uczucie, że ktoś, nawet niechcący, przypomniał o czymś ważnym.

Usiadłam naprzeciwko niego. Patrzył na mnie uważnie, ale nie mówił nic. Czekał.

– Moja babcia piekła identyczne. Siadałam przy niej na krześle, zwisały mi nogi, zawsze brała moją dłoń i mówiła: „Jeszcze cię życie pogłaszcze i potarmosi”. Nikt tak nie mówił jak ona.

Tomek uśmiechnął się słabo.

– U nas ten przepis też jest długo w rodzinie.

Kiwnęłam głową.

– Może ja też byłam do niej uprzedzona. Od początku szukałam powodów, by się na nią złościć. A ona... może po prostu nie umie inaczej. Może i ona nie czuje się w tym wszystkim pewnie.

Tomek nic nie powiedział. Ale jego milczenie nie było już obojętne. To było to milczenie, które mówi: „Słucham cię. Jestem tu”. Wtedy po raz pierwszy naprawdę zaczęłam się zastanawiać, czy to nie ja przez te wszystkie lata zbudowałam mur. Czy Irena rzeczywiście była taka chłodna – czy tylko obie byłyśmy zbyt uparte, by zrobić pierwszy krok.

Nie chowam już urazy

Pojechałam do niej w niedzielę. Bez zapowiedzi. Tomek zapytał tylko, czy mnie podwieźć, ale odmówiłam. Wysiadłam przystanek wcześniej. Chciałam chwilę pomyśleć. Ułożyć sobie w głowie, jak to ma wyglądać. Drzwi otworzyła w fartuchu, jakby właśnie coś gotowała. Przez moment wyglądała na zaskoczoną, ale zaraz skinęła głową i powiedziała:

– Wejdź.

Usiadłyśmy przy kuchennym stole. Herbata parowała w dwóch filiżankach. Na talerzyku leżało to samo ciasto co poprzednio.

– Upiekłam znowu – powiedziała cicho. – Myślałam, że... może ci zasmakowało.

– Zasmakowało – przytaknęłam. – I coś we mnie zmieniło.

Nie odpowiedziała. Spojrzała na filiżankę, jakby szukała w niej odpowiedzi.

– Moja mama piekła je zawsze, gdy coś ją martwiło – powiedziała po chwili. – Nigdy nie mówiła wprost, że się boi. Po prostu włączała piekarnik.

– A ja piekłam z babcią, gdy byłam mała. Ale u niej to był rytuał na każdą sobotę. Zawsze mówiła, że to ją uspokaja.

Teściowa się uśmiechnęła. Po raz pierwszy ten uśmiech nie był wymuszony. Przez chwilę w tej kuchni nie było żalu, nieporozumień, nie było „kto ma rację”. Były tylko dwie kobiety, które za długo próbowały być twardsze, niż były naprawdę.

– Moja mama też była surowa – powiedziała cicho. – Ale potrafiła kochać. Tylko… nie umiała tego okazywać.

Pokiwałam głową.

– Moja babcia była zupełnie inna. Ale rozumiem.

Nie uściskałyśmy się. Nie padły żadne wielkie słowa. Ale kiedy wyszłam od niej godzinę później, miałam wrażenie, że coś się zmieniło. Że choć nadal stoimy po przeciwnych stronach – nie chowamy już urazy.

Barbara, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama