Reklama

Kupno tego domu było moim marzeniem, a może raczej ucieczką od wspomnień, od wszystkiego, co do tej pory mnie tłamsiło. Nowy rozdział, nowy adres, nowe możliwości. Przez wiele miesięcy szukałam idealnego miejsca, aż w końcu trafiłam na ten dom – trochę zbyt duży jak na dwie osoby, ale z ogrodem, który pachniał wolnością.

Byłam szczęśliwa

Zaprosiłam rodzinę na weekend. Właściwie nie wiem, kiedy ostatni raz wszyscy siedzieliśmy przy jednym stole bez krzyków. To miał być symbol. Chciałam pokazać, że jestem szczęśliwa. Że potrafię żyć, kochać, być. Że już mnie nie bolą rzeczy, które kiedyś wbijały się pod skórę jak drzazgi.

Włożyłam całe serce w przygotowania – upiekłam sernik, który zawsze piekła mama, ustawiłam talerze jak ona – symetrycznie, idealnie. Tomek mówił, że przesadzam, że to nie konkurs na najlepszą córkę roku. Może i tak. Ale ja potrzebowałam tego weekendu bardziej niż czegokolwiek. Potrzebowałam, żeby oni zobaczyli, że potrafię.

Zawsze byłam tą, która coś psuła. Kiedy zrezygnowałam ze studiów, ojciec przestał się odzywać na miesiąc. Kiedy Paweł się wyprowadził z domu, obwinił mnie za wszystko. Mama tylko milczała i poprawiała obrusy na stole, jakby to miało coś zmienić.

Tamten wieczór był jak z filmu. Ciepły majowy zmierzch, ognisko, pachnące drewno i rozmowy, które toczyły się w miarę płynnie, choć każda z nich balansowała na cienkiej granicy.

Chciałam ich ugościć

Siedzieliśmy na kocach i leżakach. Mama przyniosła ze sobą własne poduszki, takie z szarego weluru. Zawsze musiała coś dorzucić od siebie, jakby nie mogła po prostu usiąść i być.

– Ładnie tu masz – mama obrzuciła wzrokiem mój dom. – Dużo światła, to dobrze, bo ciemne wnętrza są depresyjne.

– Dziękuję, sama wszystko wybierałam. Kolory, meble, lampy.

– No, no. A te krzesła? Ikea?

– Nie, z takiej pracowni, lokalnej. Trochę droższe, ale przynajmniej porządne.

– Aha. – Pokiwała głową i już wiedziałam, że w myślach przelicza każdą złotówkę.

Paweł siedział obok. Przekrzywił głowę i uśmiechnął się do mnie z lekką ironią.

– No proszę, siostra nas zaprasza na wieczór z ogniem i winem. I nie kazałaś zdjąć butów przed wejściem.

Uśmiechnęłam się, ale czułam, jak lekki chłód przechodzi mi przez plecy. Wiedziałam, że jego żarty zawsze mają drugie dno.

– Tomek to chyba miał swój udział w tym ogrodzie, co? Tak ładnie przycięte wszystko…

– Bardziej ja. Ale Tomek podlewał.

– No jasne, wspólny front. Super to wygląda. Prawie jak normalna rodzina.

– Paweł, daj spokój – powiedziałam cicho, ale nie złością, tylko zmęczeniem.

Krytykowali nas

Ojciec przez cały czas milczał. Siedział z kieliszkiem wina, patrzył w ogień i od czasu do czasu kiwał głową, jakby słuchał, choć wcale nie uczestniczył. Kiedy Tomek zapytał go o drewno – skąd najlepiej brać do kominka – ojciec odchrząknął i powiedział:

– Drewno to drewno. Byle nie mokre – i na tym zakończył.

Wtedy zrozumiałam, że dla niego Tomek to wciąż obcy facet, który może zniknąć w każdej chwili. Jak poprzedni.

A ja siedziałam między nimi wszystkimi i czułam ulgę, że jeszcze nikt się nie pokłócił. Że można było posiedzieć razem. Przez chwilę naprawdę uwierzyłam, że może już jesteśmy dorośli. Że zostawiliśmy za sobą te wszystkie sprzeczki, pretensje i niespełnione oczekiwania.

Słuchałam trzasku drewna, śmiechu Pawła, obserwowałam Tomka, który rozlewał wino, i matkę, która poprawiała poduszkę pod plecami. Przez moment naprawdę chciałam, żeby to trwało. Żebyśmy tacy zostali. Chociaż przez ten jeden weekend.

Obudziłam się wcześnie. Zawsze tak mam, kiedy goście śpią u mnie – nie umiem się zrelaksować. Zeszłam po cichu do kuchni, wstawiłam czajnik i wyjęłam masło, jajka, bułki. Chciałam zrobić śniadanie. Jajecznicę na maśle, pomidory z cebulką, herbatę w dzbanku. Chciałam, żeby poczuli się jak u siebie. A może żebym ja poczuła się jak gospodyni.

Poprawiała po mnie

Mama weszła do kuchni chwilę po mnie. Bez słowa. Przeszła obok, wyjęła solniczkę z szafki i odstawiła ją gdzie indziej. Potem sięgnęła po filiżanki i zaczęła je ustawiać według własnego porządku. Nic nie mówiła, po prostu działała. A ja poczułam się jak piętnastolatka, której nie wychodzi nawet głupie nakrycie stołu.

– Mamo… wolę, jak sól stoi tutaj. I te filiżanki… specjalnie wyjęłam inne.

– No przecież tylko poprawiam. – Spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem, ale i z tym swoim lodowatym spokojem. – U mnie w domu tak się ustawiało, żeby było praktycznie.

– Ale to jest mój dom – powiedziałam, spokojnie, niemal szeptem. – I wolę tak.

Nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się chłodno, jakbym właśnie powiedziała coś dziecinnego. Poczułam, jak coś się we mnie cofa. Ta scena – tak cicha, bezkrwawa – bolała bardziej niż jakakolwiek kłótnia. Bo pokazywała, że nic się nie zmieniło. Nadal nie byłam wystarczająca. Nadal robiłam wszystko trochę nie tak.

Miałam ich dość

Wtedy wszedł ojciec. Ubrany w sweter, który nosił zawsze na święta i rodzinne okazje, jakby sam fakt włożenia go oznaczał, że dzieje się coś wyjątkowego. Usiadł przy stole, spojrzał na filiżanki.

– A ile płacicie za ten dom? – zapytał niespodziewanie.

Zamarłam. Tomek spojrzał na mnie, a potem spokojnie odpowiedział:

– Trochę ponad osiemset. Wzięliśmy kredyt, ale mamy dobry plan spłaty.

– A nie boisz się, że nie dacie rady? – Ojciec nie podniósł głosu, ale w jego tonie było coś ostrego, jakby wbijał szpilkę z precyzją chirurga.

– Nie. Przemyśleliśmy to – odpowiedział Tomek. Krótko, ale stanowczo.

– Tylko pytam. Bo potem są dramaty, że coś nie wychodzi. A życie lubi zaskakiwać.

– Tato, to nie twoja sprawa – powiedziałam, zanim zdążyłam się ugryźć w język. – Naprawdę nie musimy o tym rozmawiać.

– No przecież nic nie mówię. – Wzruszył ramionami.

Zrobiło się cicho. Mama usiadła obok niego i zaczęła mieszać herbatę. Patrzyłam na nich i wiedziałam – wracał stary układ. Ja jako ta, która się tłumaczy. Tomek jako ten, którego trzeba sprawdzić. A oni – niezłomni, krytyczni, zatroskani.

Atmosfera była napięta

Usiedliśmy przy stole. Na środku jajecznica, koszyk z bułkami, świeże pomidory. W powietrzu wisiało napięcie. Paweł ziewnął i usiadł ciężko, od razu sięgając po sok.

– No, no, siostra przygotowała się. Jeszcze trochę i zaczniesz robić święta – rzucił i uśmiechnął się, ale bez ciepła.

– A czemu nie? To mój dom, mogę zaprosić, kogo chcę.

– Zawsze musiałaś mieć swoje zdanie. I jak to się skończyło? Studia rzuciłaś, z matką wieczne spiny, z ojcem ciche dni…

– Paweł, po co to mówisz? – przerwałam mu, czując jak serce mi przyspiesza.

– Przecież gadamy. Ty zapraszasz, chcesz, żeby było normalnie, to rozmawiajmy normalnie.

– Nie przyszliście tu po to, żeby mnie znowu oceniać! – wybuchłam. – Naprawdę myślałam, że jesteśmy już dalej niż te same rozmowy co dziesięć lat temu.

Mama wtrąciła się, łagodnym, miękkim głosem:

– Po prostu się staramy, Agnieszko. Chcemy, żebyś była szczęśliwa…

– Ale nie na waszych warunkach! – przerwałam, wstając. Ręce mi drżały. Ojciec patrzył w talerz, nie odzywał się. W końcu odsunął krzesło i wyszedł bez słowa.

Stałam chwilę bez ruchu, potem wybiegłam do przedpokoju. Czułam, jak łzy same płyną. Próbowałam, ale to chyba nigdy nie miało się udać.

Agnieszka, 36 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama