Reklama

Niebo tego dnia było tak szare, jakby samo nie miało siły płakać. Stałam przy trumnie Stefana i czułam, że powinnam płakać razem z nim – za niego, za nas, za to wszystko, co już się skończyło. Ale nie potrafiłam. Patrzyłam, jak ludzie składają kwiaty, jak ktoś śpiewa pieśń o wiecznym odpoczynku, a ja myślałam tylko o tym, że to wszystko wygląda zbyt porządnie. Tak, jak lubił.

Oliwia trzymała mnie pod rękę, żeby nie upadłam, ale przecież ja od dawna byłam twarda. Zawsze musiałam być.

– Mamo, wszyscy mówią, że tata był wyjątkowy. Prawda? – zapytała cicho.

– Był… inny, tak, wyjątkowy – odpowiedziałam po chwili.

– Zawsze był ci wierny i troszczył się o nas.

„Troszczył się o porządek” – pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos. Zamiast tego tylko pokiwałam głową.

Po pogrzebie wróciłam do pustego mieszkania. Klucz zaskrzypiał w zamku, jakby też się dziwił, że nie ma go w środku. Wszędzie pachniało jego wodą po goleniu. Na stole leżał kubek z niedopitą herbatą – nikt nie miał odwagi go ruszyć.

Usiadłam w fotelu i po raz pierwszy od lat nie musiałam się nikomu tłumaczyć, że siedzę bezczynnie. Nie było głosu, który mówił, że powinnam przetrzeć blat, że znowu źle złożyłam ręcznik, że herbata jest za mocna. Była cisza. Ciężka, nienaturalna, obca.

Patrzyłam na jego zdjęcie i pomyślałam: „Nie wiem, czy za nim tęsknię. Czy można tęsknić za kimś, kto nigdy naprawdę cię nie widział?”.

Porządek był najważniejszy

Następnego dnia wstałam wcześnie, zanim dzwony z pobliskiego kościoła zdążyły wybić siódmą. W kuchni wciąż pachniało jego ulubioną kawą – tą mocną, której nie znosiłam, ale zawsze mu parzyłam. Stała na półce puszka, obok niej równo ustawione słoiki z ryżem i kaszą. Stefan nie znosił bałaganu. Nawet po śmierci jakby wciąż pilnował porządku.

Zaczęłam sprzątać jego rzeczy. Z szafy wyjęłam koszule – te w kratę, te świąteczne, i te „na specjalne okazje”, które nigdy nie nadeszły. Pachniały aptecznie, naftaliną i wodą kolońską. Składałam je starannie, jakby wciąż patrzył mi przez ramię.

Potem otworzyłam szufladę z dokumentami. W środku równo poukładane koperty, rachunki, kalendarze. Każda kartka opisana jego równym pismem. „Przegląd auta – 23 maja”. „Olej – wymiana co 6 miesięcy”. „Zadzwonić do hydraulika”. Każdy jego dzień był zaplanowany jak wojskowa służba.

Otworzyłam jeden z zeszytów. Na pierwszej stronie widniał tytuł: „Dom – organizacja”. Czytałam listy obowiązków: co gotować w poniedziałek, kiedy zmieniać pościel, jak prasować koszule. Wszystko zapisane jego ręką, jakby nie ufał, że zapamiętam.

– Nie wyrzucaj jego ubrań. To wspomnienia – usłyszałam głos Oliwii, która stała w progu.

A jeśli ja nie chcę tych wspomnień? – odparłam spokojnie.

– Jak możesz tak mówić?!

– Nie wiem. Ale to jedyne, co dziś mówię naprawdę.

Kiedy wyszła, usiadłam na podłodze pośród tych wszystkich koszul i papierów. Zawsze byłam cicha, by nie zrobić mu przykrości. A przecież on nigdy nie pytał, czy mnie coś boli.

Przeszłość nagle wróciła

Tego ranka po raz pierwszy od dawna włączyłam radio. Z głośnika popłynęła piosenka, którą kiedyś lubiłam, ale Stefan zawsze powtarzał, że to „hałas, nie muzyka”. Zaczęłam podśpiewywać cicho, niepewnie, jak ktoś, kto odzwyczaił się od własnego głosu.

Ale jego słowa wciąż brzmiały mi w głowie: „Przycisz to. Ludzie będą myśleć, że zwariowałaś”. Złapałam się na tym, że instynktownie ściszyłam dźwięk. Potem podkręciłam gałkę głośniej, aż szklanki na półce zaczęły drżeć.

No i co teraz? – zapytałam pusty pokój. – Co, Stefan, powiesz?

Nie odpowiedział. Cisza jednak nie była pusta. Była w niej jego obecność, jego cień, jego głos, który nie chciał zamilknąć. Zaczęłam mówić sama do siebie – najpierw półgłosem, potem coraz głośniej, jakbym chciała go zagłuszyć. O pogodzie, o zakupach, o tym, że nie wiem, jak długo wytrzymam w tej ciszy.

Po południu zadzwonił telefon.

– Halina? – usłyszałam znajomy głos. – Nie poznajesz? Grażyna!

Na moment zabrakło mi tchu. Stefan nie pozwalał mi z nią rozmawiać od lat. „Ma na ciebie zły wpływ” – mówił.

– Grażynka… Boże, ja… nie wiem, co powiedzieć.

– To powiedz, że się spotkamy. Wpadniesz na kawę?

Zawahałam się, jak uczennica przyłapana na czymś zakazanym.

– Nie wiem, czy… – zaczęłam.

– Halina, przecież twój Stefan nie może ci już niczego zabronić.

Spotkałyśmy się następnego dnia w małej kawiarni przy rynku. Pachniało tam ciastem i starymi wspomnieniami.

– Nie wierzę, że się udało! Twój Stefan zawsze miał mnie za diabła wcielonego – roześmiała się Grażyna.

Nie lubił, gdy ktoś mnie lubił – odpowiedziałam.

– Ale teraz możesz żyć po swojemu.

– Mogę. Tylko nie wiem, co to znaczy.

Jej spojrzenie było ciepłe, pełne zrozumienia. Po raz pierwszy od lat poczułam, że naprawdę wypowiadam słowa, które należą do mnie.

Nie tak miało być

Sprzątałam półkę z książkami, kiedy między starymi tomami znalazłam coś cienkiego, pożółkłego. Koperta bez znaczka, adresowana do mnie. Rozpoznałam własny charakter pisma, ale ten z dawnych lat – prosty, młodzieńczy, niepewny.

W środku – kilka kartek. Pisałam je, mając może dwadzieścia lat. „Droga Halinko z przyszłości” – zaczynało się. Czytałam dalej: „Nie pozwól, żeby ktoś mówił ci, kim masz być. Ucz się, podróżuj, śmiej się głośno, nawet jeśli komuś to przeszkadza. Obiecaj mi, że nigdy nie będziesz milczeć, jeśli coś boli”.

Dłonie zaczęły mi drżeć. To byłam ja, zanim się zgodziłam, żeby Stefan wszystko poukładał za mnie. Poczułam, jak coś się we mnie rozrywa – żal, gniew, ulga, wszystko naraz. Po raz pierwszy od pogrzebu popłakałam się naprawdę. Nie z tęsknoty, tylko z żalu do samej siebie.

Popołudniu usłyszałam pukanie do drzwi. Otworzyłam i zobaczyłam Witolda – sąsiada z naprzeciwka. Trzymał w ręku odżywkę do roślin.

Kwiaty pani więdną – powiedział cicho. – Pomyślałem, że podrzucę trochę mojej odżywki. Cuda robi!

– Dziękuję. Wchodź pan, jeśli chcesz. Herbata jeszcze ciepła.

Usiadł przy stole, a jego obecność wypełniła przestrzeń, w której do tej pory było tylko echo Stefana.

– Czasem najtrudniej się przyzwyczaić do ciszy – powiedział.

– Ja całe życie żyłam w jego hałasie. Tyle że ten hałas był w mojej głowie.

– To może teraz czas usłyszeć siebie – odparł spokojnie.

Spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się po raz pierwszy od miesięcy. Wiedziałam, że to właśnie tego dnia coś się zmieniło – nie w domu, nie w moim otoczeniu, tylko we mnie. Po raz pierwszy od dawna mój głos brzmiał inaczej. Należał do mnie.

Inaczej przeżywałam żałobę

Minęło kilka tygodni. Zaczęłam wychodzić z domu – najpierw nieśmiało, na krótki spacer do parku, potem coraz dalej. Czasami dołączyła do mnie Grażyna. Śmiałyśmy się, że jesteśmy jak dwie uczennice, które uciekły z lekcji życia, żeby zobaczyć, jak wygląda wolność.

Witold czasem czekał przy furtce, gdy wracałam.

– Znowu się pani gdzieś włóczyła? – żartował.

– A co, trzeba mieć pozwolenie? – odpowiadałam, a on śmiał się tak ciepło, że aż robiło mi się lżej.

Zaczęłam robić zdjęcia – kwiatom, ludziom, niebu. Nigdy nie miałam aparatu, bo Stefan uważał to za „zbytek i fanaberię”. Teraz fotografowałam wszystko, jakbym chciała nadrobić wszystkie utracone chwile.

Pewnego popołudnia odwiedziła mnie Oliwia. Wpadła jak burza z głośnym stukotem obcasów.

– Mamo, wszyscy pytają, czemu nie chodzisz już na grób taty.

– Chodzę, ale nie codziennie – odpowiedziałam spokojnie. – Przecież on jest tam, gdzie zawsze był – w mojej głowie.

– Zachowujesz się, jakbyś o nim zapomniała! – krzyknęła.

– Nie zapomniałam. Po prostu pierwszy raz pamiętam o sobie.

– Tata by tego nie zniósł!

– Wiem. Ale ja już nie muszę tego znosić.

Zapanowała cisza. Oliwia patrzyła na mnie, jakby widziała kogoś obcego. Może rzeczywiście widziała.

Nie rozumiem cię, mamo.

– Nie musisz. Ja dopiero zaczynam rozumieć siebie.

Kiedy wyszła, długo siedziałam przy stole. Ręce mi się trzęsły, ale w środku czułam spokój. Po raz pierwszy nie ustąpiłam. Nie tłumaczyłam się. Nie prosiłam o wybaczenie za to, że żyję po swojemu.

Za oknem przelatywały ptaki, a ja pomyślałam, że żałoba wcale nie musi być czarna. Czasem ma kolor porannego światła, które w końcu wpada do pokoju, zbyt długo zasłoniętego firanką.

Cisza była błogosławieństwem

Obudziłam się o świcie. Światło sączyło się przez firanki, delikatne, złotawe, jakby ktoś malował nowy dzień bardzo ostrożnie, żebym się nie przestraszyła. W kuchni było cicho, ale tym razem ta cisza nie miała w sobie pustki. Była jak oddech – mój, spokojny, równy.

Zaparzyłam kawę, słabszą niż kiedyś. Stefan zawsze mówił, że „prawdziwa kawa to ta, która stawia na nogi”. Moja tylko pachniała – i to mi wystarczało. Usiadłam przy oknie. Na parapecie stał zeszyt, ten sam, w którym dawniej spisywał rachunki. Teraz służył mnie. Otworzyłam go i napisałam: „Nie wiem, kim jestem. Ale to dobrze. Pierwszy raz mogę to odkryć sama”. Pióro drżało, ale słowa płynęły lekko. Nie jak kiedyś – z obowiązku – lecz z potrzeby.

Za oknem, po drugiej stronie płotu, krzątał się Witold. Uśmiechnął się, gdy mnie zobaczył.

Piękny poranek, prawda? – zawołał.

– Tak. I pierwszy, który nie jest zaplanowany – odpowiedziałam.

Później przyniósł mi bukiet polnych kwiatów. Usiadł na ławce przed domem, a ja wyszłam z kubkiem kawy. Milczeliśmy, ale to milczenie było inne – pełne, miękkie, przyjazne.

W pewnym momencie zamknęłam oczy. Wiatr poruszył firanką, jakby ktoś lekko dotknął mojego ramienia. Pomyślałam, że może właśnie tak brzmi wolność – nie jak krzyk, nie jak bunt, tylko jak spokojna cisza po wszystkim. Nie wiedziałam, co będzie dalej. Ale też nie chciałam, żeby ktoś mi to powiedział. Ten dzień należał tylko do mnie.

Wreszcie ucichł jego głos

Czas płynął, a ja coraz rzadziej słyszałam w głowie jego ton – ten surowy, pouczający, zawsze mający rację. Pewnego popołudnia zdałam sobie sprawę, że od kilku dni nie odezwał się wcale. Cisza, która dawniej ciążyła jak kamień, teraz była lekka jak oddech po burzy.

Dom powoli nabierał nowych dźwięków. Szum czajnika, trzask zapalanej zapałki, śmiech Grażyny, gdy wpadała bez zapowiedzi. Czasem głos Witolda za płotem, nucącego pod nosem jakąś starą piosenkę. To wszystko układało się w melodię życia, której wcześniej nie znałam.

Wieczorami siadałam przy stole z kubkiem herbaty i patrzyłam na odbicie w szybie. Kobieta, którą widziałam, nie była już tą samą Haliną sprzed miesięcy. Miała siwe włosy, zmarszczki i łagodny uśmiech. Wreszcie jej twarz nie była cieniem cudzego życia.

Wspomnienia Stefana wciąż we mnie były – nie zniknęły, ale przestały rządzić. Czasem myślę, że gdyby mógł mnie teraz zobaczyć, może w końcu by mnie usłyszał.

Wzięłam głęboki oddech i otworzyłam okno. Powietrze pachniało deszczem i czymś nowym, świeżym. Gdzieś w oddali szczekał pies, a potem znów zapadła cisza – ta dobra, moja. Kiedy ucichł jego głos, wreszcie mogłam usłyszeć swój.

Halina, 66 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama