„Gdy syn dowiedział się, co jest w testamencie, rozpętał piekło. Zrobiłam to, co słuszne, ale chyba słono za to zapłacę”
„Nie jestem święta. Popełniłam błędy, jak każdy. Przez lata starałam się być silna, odpowiedzialna, nie oczekiwać niczego. Ale przyszedł moment, gdy trzeba było zadecydować, co zostawić po sobie. Komu zaufać. Kto zasługuje. I wtedy wszystko zaczęło się sypać. Padły słowa, których nie da się cofnąć”.

- Redakcja
Czasami człowiek podejmuje decyzję, która w jednej chwili przekreśla całe życie, jakie znał. Nie dlatego, że chce kogoś skrzywdzić. Wręcz przeciwnie – robi to z miłości. Z potrzeby sprawiedliwości. A mimo to... zostaje sam. Nie jestem święta. Popełniłam błędy, jak każdy. Przez lata starałam się być silna, odpowiedzialna, nie oczekiwać niczego w zamian. Ale przyszedł moment, gdy trzeba było zadecydować, co zostawić po sobie. Komu zaufać. Kto zasługuje. I wtedy wszystko zaczęło się sypać. Padły słowa, których nie da się cofnąć. Twarze, które znałam od zawsze, zmieniły się nie do poznania. A najgorsze jest to, że nie wiem, czy jeszcze kiedyś syn spojrzy mi w oczy.
Marek dostał szału
– Usiądź, Marek – powiedziałam cicho, nalewając herbaty do dwóch filiżanek. – Chcę z tobą porozmawiać.
– Coś się stało? – spytał podejrzliwie, zerkając na mnie spod ściągniętych brwi.
Siedliśmy przy kuchennym stole. Ten stół widział wszystko: jego pierwsze kroki, kłótnie o późne powroty, cisze po niezdanych egzaminach i śmiech, gdy wyznał, że zakochał się w Justynie. Ale dziś nie było śmiechu. Ani jednego ciepłego spojrzenia.
– Spisałam testament – powiedziałam bez zbędnych wstępów.
Jego ręka zatrzymała się w pół ruchu. Filiżanka stuknęła o spodek.
– Aha. No dobrze... – westchnął, nieco zaskoczony. – I? Co w nim jest?
Zawahałam się. Wiedziałam, że to, co powiem, zaboli. Ale nie mogłam dłużej udawać, że wszystko będzie „po staremu”.
– Zapisałam dom i oszczędności dzieciom... Amelce i Michałowi.
– Słucham?! – wybuchł, wstając tak gwałtownie, że krzesło uderzyło o podłogę. – Dzieciom? Wnukom?! A ja? Kim jestem dla ciebie? Służącym, który ma grzecznie się uśmiechnąć i wynieść śmieci, kiedy umrzesz?!
– Nie mów tak, Marek. To nie...
– Nie co? Nie o to chodzi?! Przecież to jasne! Ja dla ciebie nie istnieję! Jesteś ślepa, czy po prostu tak ci wygodniej?! Dajesz wszystko dzieciom, a mnie nic? Zero?!
Zamilkł na chwilę, a potem rzucił jeszcze jedno, chłodne zdanie:
– Wiesz co? Skoro już rozdajesz majątek, to może oddaj też swoje serce. Bo wygląda na to, że już nie ma w nim dla mnie miejsca.
I wyszedł. Bez kurtki, bez pożegnania.
A ja zostałam przy kuchennym stole, ściskając filiżankę, która wciąż była pełna.
Nie potrafił mnie zrozumieć
Następnego dnia nie odebrał telefonu. Ani kolejnego. Wysłałam mu SMS-a: „Marek, proszę, porozmawiajmy jak dorośli. Kocham cię. Mama”. Nie odpisał. Chodziłam po domu jak duch. Myłam te same talerze, co zawsze. Ścierałam kurz z półek, na których nic się nie zmieniło. A jednak wszystko było inne. Jakby zniknął jakiś kawałek mnie. Po trzech dniach przyszedł. Bez zapowiedzi. Stał w drzwiach, z zaciśniętymi ustami, w zmiętym płaszczu.
– Przyszedłem tylko po jedno – powiedział. – Chcę wiedzieć dlaczego. I nie mów mi, że „dla dzieci”, bo to nie wystarczy.
– Bo to prawda – odpowiedziałam spokojnie. – Zrobiłam to dla nich. Żeby miały jakiś start. Żeby wiedziały, że babcia je kochała, nie tylko zabierała na lody.
– A ja co? Nie jestem godzien miłości? – parsknął. –To jakaś farsa, nie mogę w to uwierzyć!
– Ty masz swoje życie, Marek. Pracę, mieszkanie, rodzinę. Ich przyszłość dopiero się zaczyna.
– Nie jesteś ich matką! – krzyknął. – Ja jestem twoim dzieckiem, rozumiesz?! Twoim jedynym dzieckiem!
Zamilkłam. Widziałam, jak drży mu broda. Wciąż był moim chłopcem. Zranionym, przestraszonym. Ale już nie potrafił mnie zobaczyć inaczej niż przez pryzmat tego testamentu.
– Nie chodzi o pieniądze – powiedział ciszej. – Chodzi o to, że mnie wykreśliłaś. Jakby mnie nigdy nie było.
– Marek… – zaczęłam, ale on już się odwrócił.
Drzwi zamknęły się za nim powoli. Jak trumna, do której właśnie złożyliśmy coś więcej niż relację matki z synem.
Zebrałam się na odwagę
Dwa tygodnie. Tyle milczenia między nami jeszcze nigdy się nie zdarzyło. Codziennie zaglądałam na jego profil. Nie zniknął. Dodał zdjęcie Amelki z jakiegoś szkolnego przedstawienia. Uśmiechnięta buzia, z papierową koroną na głowie. Moje wnuki żyły, rosły, a ja nie wiedziałam nawet, czy mogę do nich zadzwonić. W końcu zebrałam się na odwagę i poszłam do nich. Justyna otworzyła drzwi z zaskoczoną miną.
– Marek nie mówił, że przyjdziesz.
– Bo nie wiedział – odparłam.
Wpuściła mnie do środka, choć z wahaniem. Dzieci siedziały przy stole, malowały. Michaś na mój widok zawołał:
– Babcia!
Amelka podbiegła do mnie, przytuliła się mocno.
– Tatuś mówił, że jesteś zajęta… – szepnęła.
– Tatuś się trochę pomylił – odpowiedziałam.
Wtedy do kuchni wszedł Marek. Zatrzymał się, jakby zobaczył ducha.
– Co ty tu robisz?
– Chciałam zobaczyć dzieci.
– To trzeba było myśleć, zanim zdecydowałaś, kto zasługuje na to, żeby być rodziną.
– Nie ucz mnie, proszę, co to znaczy rodzina – powiedziałam ostro. – To, że zapisałam coś wnukom, nie znaczy, że przestałam być twoją matką.
– Nie? Bo ja jakoś mam inne wrażenie – syknął.
– To może zrób coś, by znowu było jak dawniej – odpowiedziałam równie ostro.
Zamilkł. Patrzyliśmy na siebie jak obcy. A potem tylko skinął głową.
– Zamknij za sobą drzwi.
I zrobiłam to. Ale nawet nie miałam siły się pożegnać.
Był zbyt dumny, by wybaczyć
Telefon milczał. Tylko czasem, wieczorem, gdy wszystko cichło i światło lampy odbijało się w szybie, łapałam się na tym, że nasłuchuję kroków na schodach. Głupie. Jakby Marek miał nagle stanąć w drzwiach i powiedzieć: „Mamo, pogadajmy”. Nie przyszedł. Nie zadzwonił. Zaczęłam unikać ludzi. Na poczcie udawałam, że nie widzę znajomych. W kościele siadałam w ostatnim rzędzie. Nie chciałam pytań, spojrzeń pełnych litości. Pewnego dnia spotkałam Justynę. Sama, bez dzieci. W markecie, przy dziale z pieczywem. Spojrzałyśmy na siebie. Ona od razu opuściła wzrok.
– Justynko... – odezwałam się cicho. – Nie mam żalu do ciebie. Naprawdę.
Podniosła głowę. W oczach miała zmęczenie. I coś jeszcze – może cień wstydu?
– Mamo... ja nie mogę nic zrobić. On jest zbyt dumny.
– To nie duma – przerwałam jej. – To zemsta.
– Dzieci pytają, dlaczego nie przychodzisz, czemu babcia zniknęła. Nie umiem im tego wytłumaczyć – dodała po chwili.
– A Marek?
– Marek mówi, że... że to był twój wybór.
Westchnęłam. Spojrzałam na koszyk z bułkami. Czułam, że jeśli powiem jedno słowo więcej, rozpłaczę się na oczach obcej kasjerki.
– Gdyby chciał to odwrócić... – zaczęłam.
– Na razie nie chce.
Skinęłam głową. I wtedy dotarło do mnie coś, czego wcześniej nie chciałam przyjąć, że mój syn wolał żyć w gniewie niż przyznać, że boli go strata matki.
Serce mi prawie stanęło
Któregoś popołudnia wracałam z biblioteki. Pogoda była nijaka, ani słońce, ani deszcz, tylko ciepły wiatr rozwiewał włosy. Skróciłam drogę przez osiedle Marka. Niby przypadkiem. Niby szybciej. Szłam wolno, z książką pod pachą. Przed jednym z bloków zobaczyłam Justynę. Stała z Amelką. Dziewczynka machała lalką, rozmawiały o czymś, śmiały się. Serce mi prawie stanęło. Zanim zdążyłam się odwrócić, Amelka mnie zauważyła.
– Babciu! – krzyknęła i ruszyła biegiem w moją stronę.
Justyna zamarła.
– Amelka, zaczekaj! – zawołała, ale było za późno.
Dziecko już mnie obejmowało.
– Babciu, gdzie byłaś? Dlaczego nie przychodzisz? Tatuś mówił, że się przeprowadziłaś!
Poczułam gulę w gardle.
– Amelciu... ja… ja cały czas jestem tu, kochanie – wyszeptałam.
Podbiegł Michał. Przytulił mnie, wtulił główkę w mój brzuch. Jak za dawnych czasów. Poczułam, że świat na moment znów się skleił. Wtedy zza rogu wyszedł Marek. Zobaczył nas i stanął. Nie podszedł. Zamiast tego spojrzał na Justynę, która patrzyła na niego błagalnie.
– Dzieci, do domu – powiedział cicho.
– Ale tato...
– Już – powtórzył.
Amelka spojrzała na mnie. Jej oczy były większe niż zwykle.
– Babciu, mogę przyjść do ciebie jutro?
Nie zdążyłam odpowiedzieć. Marek chwycił ją za ramię. Michał uciekł mu spod ręki, ale ostatecznie podążył za siostrą. Nie odezwał się do mnie ani słowem. Stałam sama na chodniku. Tylko wiatr szarpał kartkami książki, którą kurczowo ściskałam.
Zrobiłam to, co słuszne
Od tamtego dnia minęły trzy miesiące. Nie widziałam dzieci. Nie widziałam Justyny. Marka – tym bardziej. Nie próbuję już dzwonić. Zostawiłam furtkę lekko uchyloną. Jeśli będą chcieli wrócić – nie zamknę przed nimi drzwi. Ale nie będę już stać na progu. Czasem siedzę w ogrodzie i wyobrażam sobie, że Amelka zaraz wbiegnie ścieżką, jak dawniej, i zawoła: „Babciu, a pamiętasz…?” Ale nikt nie biegnie. Cisza się rozgościła na dobre. I trzeba się z nią jakoś nauczyć żyć.
Nie żałuję. Wciąż nie. Testament leży w szufladzie, tam, gdzie go zostawiłam. Dla wnuków. Dla tych dwóch małych istot, które pewnego dnia – mam nadzieję – zrozumieją, że miłość nie zawsze wygląda jak prezent czy pochwała. Czasem to trudna decyzja. Czasem – rana, która się nie goi.
Nie wiem, czy Marek kiedyś do mnie wróci. Może nie. Może już na zawsze zostanę dla niego tą, która go zdradziła. Może opowie dzieciom swoją wersję – że go wykluczyłam, że wybrałam innych. Ale ja wiem swoje. I choć boli mnie to bardziej, niż mogę wyrazić, to nie cofnę tego, co zrobiłam. Bo w tej ciszy, samotności i tęsknocie wciąż czuję spokój. Bo zrobiłam to, co uznałam za słuszne. I chyba tylko to mi jeszcze zostało.
Małgorzata, 67 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Nienawidziłem swojej pracy i chodziłem tam jak za karę. Tylko 1 powód trzymał mnie w biurze i to nie były pieniądze”
- „Synowa zmieniła zamki w drzwiach i zostawiła mnie na wycieraczce. Teraz oglądam wnuki tylko na zdjęciach”
- „Dla męża moje potrzeby były niewidzialne. Dopiero po latach zrozumiałam, że obydwoje chcemy od życia czegoś innego”

