Reklama

To był wyjątkowo pechowy czas. Straciłam pracę i od pół roku szukałam nowej, stałej posady. Nie wierzyłam, że uda mi się znaleźć coś sensownego. Byłam pewna, że do niczego się nie nadaję. W działalności społecznej, która zwykle przynosiła mi dużo satysfakcji również natrafiałam na przeszkody, nawet znajomi jakoś rzadziej się odzywali. Czułam się beznadziejnie. Stres zajadałam słodyczami, a że do szczupłych nigdy nie zależałam, to waga rosła, a co gorsza kolejne ciastko i czekolada poprawiały nastrój tylko na chwilę. Najgorsza była świadomość, że nie mam na nic wpływu. Jestem widzem, kibicem, obojętnie czy siedzę przed telewizorem, w kinie, czy na stadionie, podczas gdy moi rówieśnicy sprawdzają się w nowych dziedzinach.

Z zainteresowaniem śledziłam osiągnięcia moich przyjaciół, którzy zaczęli biegać. Kiedyś wspólnie jeździliśmy na nartach, ale od jakiegoś czasu mnie już na te wyjazdy nie było stać. To oczywiście pogłębiało moją frustrację. W nie najlepszym stanie wybrałam się kiedyś kibicować Adze i Darkowi w półmaratonie.

Stałam w tłumie ludzi i płakałam jak bóbr, kiedy komentator mówił, że bieganie to najbardziej demokratyczny sposób spędzania czasu, bo nieważne kto, kim jest, jakie zajmuje stanowisko, ile ma pieniędzy. Żeby biegać, trzeba mieć dobre buty i jakikolwiek sportowy strój, no i wolę, żeby zmierzyć się ze swoją słabością. Te słowa mnie ujęły, ale nie byłam gotowa, żeby się przełamać i wyjść na trasę.

Nie było łatwo, brakowało mi kondycji

Minęły dwa kolejne miesiące, u mnie bez zmian. Dorywcze prace, walka o pieniądze, rosnące poczucie bezradności. Zbliżał się długi majowy weekend. Aga i Darek obiecali, że ze mną wyjadą tradycyjnie w góry. Już miałam kupiony bilet, cieszyłam się, że oderwę się od codziennych kłopotów… do czasu, gdy odebrałam telefon, że rezygnują, bo praca, obowiązki, coś tam. Tego już było za dużo.

Przyznaję: po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat zaczęłam się zastanawiać, czy to aby na pewno są przyjaciele. Dlaczego nie widzą, że wszystko wali mi się na głowę i jeszcze mnie dobijają. Ale tu czekała mnie niespodzianka. Okazało się, że jednak możemy pojechać, ale pod pewnym warunkiem. Mam mianowicie zacząć biegać, przynajmniej spróbować. Co było robić? Obiecałam. Pojechaliśmy.

Był 2 maja. Obudziłam się przed siódmą, kiedy Aga wychodziła, żeby pobiegać. Przez chwilę walczyłam z lenistwem, ale słowo się rzekło… Rada nie rada zwlokłam się z posłania i cicho, żeby nie obudzić Zbyszka – kolegi, który spał w pokoju na dole, wyszłam z domu. Pobiegłam leśną ścieżką nad strumieniem. Potem mostkiem, do drogi i znowu przez las. Już po kilkuset metrach byłam zdyszana i mokra od potu. Po pół godzinie – na dłuższy trening nie miałam siły – wróciłam do domku. Aga w tym czasie zdążyła dobiec do najbliższej miejscowości – 6 kilometrów tam i z powrotem – i właśnie odpoczywała. W profesjonalnych sportowych ciuchach, ze stoperem w specjalnej saszetce na ramieniu.

– No i co? – Zapytała. – Jak było?

– Super – wydyszałam.

Dzień spędziliśmy, trochę leniuchując, trochę łażąc po okolicy. Cały czas zastanawiałam się, czy jak wybiegnę następnego ranka, to będzie mi choć trochę lżej biec. Przezornie nie zjadłam kolacji. Niewiele pomogło. Po kilku okrążeniach byłam ledwo żywa. Brakowało mi kondycji, w dodatku zaczęły boleć stawy i mięśnie.

– Sportsmenka – kpił Zbyszek, naśladując mój chód.

– No, no, ale jesteś zacięta, jeszcze w biegu na 10 kilometrów z nami wystartujesz – zażartował Darek.

– Zostawcie ją w spokoju – broniła mnie Aga. – Ja też na początku ledwo dawałam radę. Nie przejmuj się – pocieszała.

Kolejnego dnia było podobnie. Ale już wszyscy się śmialiśmy z tego, że za pół roku przebiegnę ten dystans.

Po czterech dniach majówki wróciliśmy do Warszawy. Każdy do swoich zajęć. Jednak myśl, żeby dalej trenować już mnie nie opuszczała. Blisko domu mam staw, wokół którego biegnie ścieżka – 800 metrów. Zaczęłam od czterech okrążeń. Najlepiej biegało mi się rano, więc kiedy tylko nie miałam żadnych zajęć, to wybiegałam zaraz po wstaniu z łóżka. Potem kąpiel, odsapka i już mogłam stawać w szranki z rzeczywistością. Starałam się biegać systematycznie. Jeżeli akurat rano nie mogłam, to szłam wieczorem. Stopniowo biegałam coraz dłużej. I zupełnie mi nie przeszkadzało, że wszyscy mnie wyprzedzali. Młodsi, starsi, chudzi, grubi. Nie zrażałam się. Czasem jakaś starsza pani albo pan siedząc na ławeczce, pytał:

– Długo pani tak może, proszę się tak nie męczyć! Zdrowia szkoda!

Uśmiechałam się tylko i biegłam dalej. Co ważniejsze, z każdym tygodniem czułam się lepiej. Poprawiła mi się sylwetka, wolniej się męczyłam, coraz częściej myślałam, że może faktycznie warto spróbować pobiec w zawodach.

Zwłaszcza, że Aga i Darek – chociaż z daleka – jednak ciągle mi kibicowali. Mama początkowo trochę nieufnie podchodziła do tej mojej nagłej sportowej pasji, ale z czasem również ona zaczęła mnie dopingować. Czym więcej osób pytało mnie, czy trenuję, tym miałam większą mobilizację, żeby nie przestawać.

Jestem dumna, bo nie poddałam się

Zauważyłam jeszcze jedną prawidłowość. Sprawy, które jeszcze miesiąc wcześniej wydawały się nierozwiązywalne, nagle zaczęły się prostować. Spojrzałam na świat trochę bardziej optymistycznie, może coś się uda, może będzie więcej zleceń, a pracodawcy nie będą się uchylali od płacenia.

Robiło się coraz cieplej. Nie jestem rannym ptaszkiem, więc treningi wypadały mi czasem koło południa. Było gorąco, każdy krok kosztował mnie dużo wysiłku. Ale nie rezygnowałam, pocieszałam się, że biegając w upale, może spalę więcej kalorii? Jeżeli trening wydawał się monotonny, to wyobrażałam sobie, że już biegnę w zawodach, blisko mety, przyspieszam… Bo z czasem, tak jak doświadczony kierowca w samochodzie poszczególne czynności wykonuje automatycznie, tak biegacz nie myśli o tym, że biegnie.

Latem wyrwałam się na dwa tygodnie, znowu w góry, w to samo miejsce, gdzie zaczynałam biegać. Tym razem mogłam już wędrować znacznie dalej. Podobnie jak Aga dobiegłam do miasteczka. Jak wróciłam, to byłam z siebie dumna. Zrobiłam coś, co jeszcze kilka miesięcy wcześniej wydawało mi się niemożliwe. Teraz byłam pewna, że wystartuję w zawodach. Bałam się trochę, że nie zmieszczę się w limicie czasu, ale chciałam spróbować.

Z dumą przyznaję, że się nie poddawałam, chociaż nie zawsze było łatwo. Czasem jeszcze odzywał się wewnętrzny leniwiec, albo sceptyczne głosy – „no co ty, przecież jesteś amatorką, na starość Szewińską już nie zostaniesz, powariowaliście wszyscy z tym bieganiem.”

No może Szewińską nie, ale co szkodzi walczyć ze sobą. Tym bardziej, że już widziałam olbrzymie efekty – i w swoim wyglądzie, i w nastawieniu do świata, a przede wszystkim miałam lepszą kondycję i coraz lepsze czasy!

Pod koniec lipca nastąpiła katastrofa. Na schodach skręciłam kolano. Bolało, musiałam nosić stabilizator, a i tak ledwo chodziłam. O treningach mogłam zapomnieć. Załamałam się. Tyle wysiłku, samozaparcia, byłam taka systematyczna i wszystko na nic. Zaciskałam zęby przy każdym kroku i klęłam na czym świat stoi. Zbliżał się czas zapisów na bieg. Trzeba się było spieszyć, bo chętnych było więcej, niż przewidzieli organizatorzy.

– No to chyba nic z tego nie będzie, tym razem nie pobiegniesz, ciągle kulejesz – powiedział Darek.

– Ale ja chcę spróbować, jeszcze tydzień, zdejmę stabilizator i zacznę znowu trenować – mówiłam, nie do końca wierząc, że dam radę.

– Zapisz ją, co ci zależy, jak się tak upiera – poparli mnie Aga i Zbyszek.

A skoro już byłam zapisana, to trzeba było trenować. Z bólem i łzami w oczach wybiegłam na moją ścieżkę. Znowu zaczęłam od 7 okrążeń, chociaż przed kontuzją biegałam już 10. Mozolnie odbudowywałam formę. Dzień zawodów zbliżał się nieuchronnie. Tydzień wcześniej kibicowałam Darkowi podczas maratonu. Dobiegł z dobrym czasem, zmęczony, ale szczęśliwy.

Teraz wiem, że sobie poradzę

W dniu wielkiego biegu obudziłam się przejęta. Starając się zachować spokój, przygotowywałam się do wyjścia. Z Agą, Darkiem, ich synem Maksem i kilkoma innymi znajomymi, którzy biegli, byliśmy umówieni na stadionie. Rozgrzewka. Pierwszy raz biegnę na profesjonalnej bieżni. Fajnie. Kolano nie boli. Coraz więcej zawodników. Skaczą, wymachują rękami, biegają. Ja po jednym okrążeniu schodzę, oszczędzam siły na bieg. Idziemy na start. Tłum gęstnieje.

Z głośników płynie muzyka. Nad głowami lata kamera, na ekranie widać morze kolorowych głów. Ubrani jesteśmy wszyscy jednakowo. Stoimy, trochę drepczemy, bo robi się chłodno. Ostatnie telefony bliskich. Uwagi, rady, wiążemy buty, poprawiamy numery startowe (numery są ważne, bo mamy w nich chipy, które będą liczyły czas). Aga za jada żelki, ja podgryzam słodki, lepki baton. Energia będzie nam potrzebna. Aga sięga do swojej profesjonalnej saszetki na ramieniu. Nastawi stoper – myślę – ale nie. A to dopiero niespodzianka! Bo w saszetce nie ma stopera, ani nawet zegarka, Aga wyjmuje stamtąd szminkę i starannie maluje usta! No, to prawdziwa kobieta. Ja o tym w ogóle nie pomyślałam.

Odliczanie do startu i już ruszamy. Najpierw powoli, bo jest gęsto, wreszcie przebiegamy przez bramkę, tu zaczyna się liczenie czasu. Przybijamy piątki i moi przyjaciele wyrywają do przodu. Po swoje rekordy. Biegnę swoim zwykłym, stałym tempem. Wszyscy mnie wyprzedzają, ale to nic. Dobra atmosfera, biegną pary, grupy znajomych. Niektórzy biegną stylowo, inni mniej. „To nie jest Egurolla Dance Studio, tu trzeba pracować ramionami, równo” – facet poucza dziewczynę. Ktoś narzeka, że wystartował ze zbyt dalekiej pozycji. Na początku te pogaduszki mnie bawią. Pierwsze dwa kilometry to prawie euforia. Trochę kibiców. Muzyka.

Ale każde sto metrów zbliża mnie do długiego podbiegu, którego bardzo się boję. Założyłam sobie jednak, że przebiegnę. Zaczynamy się wspinać. Teraz w perspektywie mam setki biegnących. Jeszcze tak daleko... Gdzieś tak w połowie wzniesienia wyraźnie widać, że niektórzy nie wytrzymują. Maszerują, przystają. Teraz mnie się udaje ich wyprzedzić.

W połowie trasy wodopój. Nie korzystam. Obawiam się kolki. Biegnę, tylko muszę uważać na plastikowe kubki, które ścielą się pod nogami biegnących, żeby nie nadepnąć i nie pośliznąć się, żeby nie odnowiła się kontuzja kolana.

Minęłam niebezpieczną strefę. Znowu muzyka, góralska, skoczna, dobrze się biegnie. Zaczynam wierzyć, że dotrę na metę. Na siódmym kilometrze czuję, że brakuje mi siły. Zaciskam zęby. Inni biegnący też już nie rozmawiają. Kibice skandują „dacie radę”. Biegnę w dużej grupie, więc ciągle jest szansa. Kolejne dwa kilometry, ciężko, coraz ciężej. Ale przecież już niedługo.

Przedostatni kilometr, zbiegamy w dół. Ulica jest węższa, a ci, którzy mają jeszcze siłę, prują do przodu. Przepychają się, ktoś mnie potrąca. Słyszę, że ktoś przez megafon wyczytuje numery. Meta!? Nie!? Jeszcze kilkaset metrów. Na ostatnim skrzyżowaniu jakaś kobieta z wózkiem wyjeżdża mi prosto pod nogi. Klnę głośno. Trochę mi wstyd, ale biegnę w rytmie, zatrzymanie może oznaczać upadek.

Jest meta! Widzę zieloną bramkę. Staram się przyspieszyć na ostatnich metrach. Niewiele to daje, ale zawsze! Dobiegłam! Z całkiem przyzwoitym jak na debiut czasem – 75 minut! A za miesiąc następny bieg i okazja, żeby go poprawić!

Po tym doświadczeniu wiedziałam już, że ze wszystkim dam sobie radę. Znajdę w końcu pracę, życie mi się ułoży. Bo skoro udało mi się przezwyciężyć własną słabość, poradzę sobie także z innymi sprawami. Każdy kolejny krok, każdy przebiegnięty kilometr dodaje mi siły i pewności siebie. Czuję, że mam kontrolę i wiem, że jestem zdolna dokonać wielkich rzeczy.

Czytaj także:
„Mam 30-stkę na karku, kredyt i pracę, której nie znoszę. Moje życie nie miało sensu do czasu, gdy odnalazłam swoją pasję”
„Myślałam, że czeka mnie wegetacja w dusznym biurze za psie pieniądze. Wyjazd za granicę sprawił, że odkryłam swoją pasję”
„Skończyłam studia, ale moje powołanie okazało się zupełnie inne. Zawiodłam rodziców, ale znalazłam pomysł na życie”

Reklama
Reklama
Reklama