Reklama

Jeszcze niedawno patrzyłam na życie z takim entuzjazmem. Kiedyś... Kiedyś marzyłam o tym, żeby zostać mamą. Wyobrażałam sobie, jak noszę pod sercem nasze maleństwo, jak czekam na pierwszy ruch, pierwsze USG, pierwsze kopnięcie, jak razem z Tomkiem ściskamy się za ręce i uśmiechamy, patrząc na to niewyraźne zdjęcie z brzucha.

Tomek... Byliśmy parą od siedmiu lat. Długo się staraliśmy o dziecko, a kiedy w końcu dwie kreski pojawiły się na teście, myślałam, że to najpiękniejszy dzień mojego życia. Pamiętam, jak wybiegłam z łazienki, z testem w dłoni, a Tomek, zaspany, zapytał tylko:

– Co się stało?

Tomek, jesteśmy w ciąży! – wykrzyknęłam, a moje oczy zaszkliły się ze szczęścia.

Nie skakał z radości, nie piszczał, jak to robią niektórzy faceci na filmach. Przytulił mnie mocno, długo, cicho powiedział:

– To wspaniale, kochanie. – I to wystarczyło.

Przez moment czułam, że jesteśmy jednością, że wszystko, co złe, już za nami. Ale nie było.

Straciłam dziecko

Trzy miesiące później leżałam na twardym łóżku szpitalnym, trzymając się za brzuch, który nagle przestał boleć. Lekarz unikał mojego wzroku, a ja zrozumiałam, co się stało, zanim jeszcze otworzył usta. Tomek... Tomek wtedy zniknął. Nie dosłownie – był obok, ale jakby przez mgłę, jakby patrzył na wszystko z boku. Chciałam, żeby mnie przytulił, powiedział, że to nie koniec, że jeszcze będzie dobrze. Ale on tylko kiwał głową, patrzył gdzieś w przestrzeń, a potem zaczął coraz dłużej zostawać w pracy, coraz później wracać, coraz mniej mówić.

Zostawił mnie samą z tym bólem. A ja... ja zaczęłam się rozklejać przy byle okazji. Płakałam w kuchni, w łazience, pod prysznicem, a nawet w sklepie, gdy zobaczyłam kobiety z brzuchami, z wózkami, z dziećmi trzymanymi za rękę. Czułam się, jakbym straciła kawałek siebie, a cały świat był pełen ludzi, którzy tego nie rozumieją. No, prawie cały. Bo wtedy właśnie... wtedy zrozumiałam, że Halina – moja teściowa, kobieta, z którą do tej pory miałam chłodne, zdystansowane relacje – była jedyną osobą, która potrafiła mnie po prostu przytulić i nie mówić żadnych głupich słów.

Mąż mnie lekceważył

– Tomek, porozmawiamy? – zapytałam, stojąc w drzwiach sypialni. On nawet nie oderwał wzroku od laptopa.

– O czym? – mruknął, stukając w klawiaturę.

Zacisnęłam dłonie w pięści, czułam, jak coś we mnie pulsuje.

– O mnie… O nas… O dziecku, które straciliśmy. – Głos mi drżał, a oczy piekły od powstrzymywania łez.

Tomek westchnął, zamknął laptopa i spojrzał na mnie, jakby chciał, żebym już sobie poszła.

– Joasia, musimy iść dalej. Tak miało być, widocznie… – urwał.

– Co?! – podniosłam głos. – "Widocznie tak miało być"? Serio? Tak po prostu odpuścimy, zapomnimy, jakby to było wyrzucenie starych butów?!

– Joasia, nie krzycz. – Jego ton był chłodny, obojętny.

– Nie krzycz?! – powtórzyłam, już cała drżąc. – A co mam zrobić, Tomek? Mam siedzieć cicho, jakby nic się nie stało?

Wzruszył ramionami.

– Nie wiem, co mam ci powiedzieć… Twoje ciągłe płakanie mnie męczy.

Zatkało mnie. Patrzyłam na niego, czując, jak pęka mi serce.

– Męczy cię? To cię męczy?!

Nie odpowiedział. Wstał, przeszedł obok mnie jak obok mebla.

– Idę do pracy, mam spotkanie.

Jasne, uciekaj, jak zawsze. – Rzuciłam za nim, ale drzwi już się zamykały.

Zostałam sama. Usiadłam na łóżku, ściskając poduszkę, jakby miała mnie uratować przed rozpadnięciem się na kawałki. Nasze małżeństwo... Co się z nim stało? Kiedyś rozmawialiśmy godzinami, teraz nie umiemy powiedzieć sobie nawet najprostszych słów. A może już nie ma o czym?

Mama mnie nie wspierała

Siedziałam na kanapie z telefonem w ręku, wpatrując się w ekran, jakbym czekała na znak z nieba. W końcu nacisnęłam zieloną słuchawkę.

– Mamo… – zaczęłam cicho, a głos mi drżał.

– Joasia, wszystko w porządku? – zapytała, jakby wyczuła, że coś jest nie tak.

– Nie… Nie, mamo, nie jest. Straciłam dziecko… – wyszeptałam, a łzy spłynęły mi po policzkach.

– Kochanie… – zaczęła, ale zaraz dodała tym swoim tonem, który zawsze wbijał mnie w ziemię: – Nie płacz, jesteś młoda, jeszcze urodzisz.

– Ale to było moje dziecko! – wybuchłam.

– Joasiu, przecież świat się nie kończy! Trzeba być silną. Weź się w garść, dziecko, bo co, tak będziesz rozpaczać całe życie? Inne mają gorzej, a dają sobie radę.

Zamknęłam oczy, ściskając telefon, jakby miało mi to pomóc.

– Mamo, nie rozumiesz… – wyszeptałam.

– Co tu rozumieć? – odpowiedziała z lekkim poirytowaniem. – Życie toczy się dalej, nie możesz tak siedzieć i płakać.

Zamarłam. Tak bardzo chciałam, żeby mnie przytuliła, powiedziała: „Rozumiem, Joasiu, to musi boleć”. Ale nie. Zamiast tego dostałam dobre rady jak policzek w twarz.

– Muszę kończyć, bo ciocia do mnie przychodzi – dodała, jakby to było coś ważniejszego niż moja rozpacz.

Rozłączyłam się, a telefon upadł na podłogę z cichym stukiem. Czułam, jakby cały świat mnie zawiódł. Nie miałam już nikogo.

Teściowa mnie zaskoczyła

Kiedy weszłam do kuchni, nie chciałam nikogo spotkać. Chciałam zalać sobie herbatę, postać chwilę przy blacie, udawać, że coś robię – cokolwiek, żeby nie myśleć. Ale Halina już tam była. Stała przy stole, wycierała blaszki po cieście, patrzyła na mnie spod oka.

– Joasiu, chcesz herbaty? – zapytała cicho, jakby nie chciała mnie spłoszyć.

– Nie trzeba… – wymamrotałam, grzebiąc przy czajniku, byle nie patrzeć jej w oczy.

Cisza. Tylko szuranie ściereczki o blachę. I nagle… jej dłoń na moim ramieniu. Lekki dotyk, a ja poczułam, jak całe napięcie schodzi ze mnie, jakby ten jeden gest wystarczył, żeby moje ciało przestało być takie sztywne.

Nie musisz być silna, wiesz? – powiedziała cicho, spokojnie, tak... po prostu.

Odwróciłam się powoli, jakby coś mnie pchało, a wtedy ona – starsza, surowa Halina – po prostu mnie przytuliła. Bez żadnych słów, bez głaskania po głowie jak dziecka, bez pytania, co się stało – bo wiedziała. Przytuliła mnie, a ja poczułam, jak łzy same zaczynają lecieć.

– Halina… ja już nie mam siły… – wyszeptałam w jej ramię, jakby te słowa mogły coś zmienić.

– Płacz, dziecko. Płacz – powiedziała spokojnie. – Czasem trzeba.

I płakałam. Nie wiem, ile to trwało – może minutę, może pół godziny. Łzy kapały mi na jej sweter, a ona tylko stała i trzymała mnie, jakby to było coś najnaturalniejszego na świecie.

– Wszyscy mówią, żebym była silna, że jeszcze urodzę, że to minie… – wyszeptałam, czując, jak drży mi głos.

– Nie musisz ich słuchać. – Jej głos był cichy, ale pewny. – Czasem trzeba się wypłakać, krzyczeć, rzucić talerzem o ścianę. Bo to boli, Joasiu. Boli tak, że aż tchu brakuje.

Tego dnia poczułam, że po raz pierwszy od bardzo dawna ktoś mnie naprawdę zrozumiał.

Nie znałam jej od tej strony

Siedziałam później sama w sypialni, patrząc w okno, jak deszcz rozmywa świat za szybą. Myślałam o Halinie, o tym, jak mnie wtedy przytuliła, jak trzymała, kiedy cała reszta świata mówiła mi, żebym była silna, żebym nie płakała, żebym „jeszcze urodziła”. Tomek nigdy mnie tak nie przytulił. Mama mówiła tylko „bądź dzielna”. A Halina… Ona nic nie musiała mówić. Wystarczyło, że była.

Dlaczego właśnie ona? Przecież nigdy nie byłyśmy blisko. Często mnie krytykowała – że obiad za słony, że firanki trzeba częściej prać. A teraz… teraz była jedyną, która mnie rozumiała. Czy dlatego, że sama przez to przeszła? Czy to był ten ból, który rozpoznaje się w oczach innej kobiety, matki?

Przypomniałam sobie, jak kiedyś, lata temu, słyszałam, jak mówiła do jakiejś kuzynki:

– Straciłam dziecko, ale trzeba było się pozbierać, bo mąż nie znosił łez.

Może dlatego wiedziała, co czuję. Może dlatego nie zadawała pytań, tylko po prostu przytuliła.

I wtedy zrozumiałam – ja nie muszę być dzielna dla wszystkich. Nie muszę udawać, że nic się nie stało. Mam prawo do swojego bólu. Do płaczu. Do gniewu. Do żałoby. Patrzyłam na swoje odbicie w oknie – oczy zapuchnięte, włosy w nieładzie, twarz zmęczona. Ale pierwszy raz od dawna nie czułam się tak całkiem sama.

Wyznała mi, co przeżyła

Kilka dni później odwiedziłam Halinę. Tomek był w pracy, więc siedziałyśmy same w jej kuchni. Pachniało zupą ogórkową, a Halina kroiła chleb, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie.

– Dziękuję ci za tamten dzień – powiedziałam cicho, patrząc na nią z nieśmiałością.

Spojrzała na mnie uważnie, jej dłonie zatrzymały się na kromce chleba.

Nie musisz dziękować. Wiem, jak to jest.

– Wiesz? – zapytałam ostrożnie, jakbym się bała, że powie „Nie mam pojęcia”.

Westchnęła, odłożyła nóż i wytarła ręce o ścierkę.

– Miałam wtedy 26 lat. Twój teść był w delegacji, a ja… Ja byłam sama, w domu. Czułam, jak coś jest nie tak, ale nikt wtedy nie słuchał takich jak ja. W szpitalu powiedzieli tylko: „Trzeba być silnym”. A potem musiałam wrócić do domu, ugotować obiad, posprzątać. Jakby nic się nie stało.

– To bolało, prawda? – zapytałam cicho, a łzy znowu napłynęły mi do oczu.

Halina uśmiechnęła się smutno, a w jej oczach coś błysnęło.

– Bolało wtedy i boli teraz, Joasiu. To zostaje na zawsze, tylko człowiek uczy się z tym żyć.

Siedziałyśmy w ciszy. Zegar w kuchni tykał głośno, jakby odmierzał czas, którego już nigdy nie cofnę.

– Co mam robić, Halina? Jak to przeżyć?

Pogładziła mnie po dłoni.

– Nie próbuj być silna na pokaz. Płacz, jak musisz, krzycz, jak ci ulży. Ból nie zniknie, ale z czasem będzie mniej kłuł.

Wtedy poczułam, jak spada ze mnie ciężar. Jakby ktoś powiedział mi, że to, co czuję, jest normalne. Że nie muszę być idealna.

Poczułam się lepiej

Wracałam od Haliny z dziwnym poczuciem… może nie spokoju, ale ulgi. Czułam, że nie jestem już taka sama. Jakby ktoś odwiązał supeł, który dusił mnie w środku. Wiedziałam, że ból nie zniknie – to niemożliwe – ale już nie byłam z nim zupełnie sama.

Zatrzymałam się przed naszym blokiem i spojrzałam w górę. Światło w kuchni świeciło się – Tomek był już w domu. Przez chwilę zastanawiałam się, czy wejść. Bałam się, że znowu usłyszę jego ciche „musimy iść dalej” albo, co gorsza, zobaczę obojętność na jego twarzy.

Ale weszłam. W kuchni pachniało jedzeniem – Tomek zrobił kolację. Siedział przy stole, patrzył w telefon. Kiedy podniosłam wzrok, nasze spojrzenia się spotkały. Na sekundę. Potem znowu uciekł wzrokiem.

Usiadłam naprzeciwko, wzięłam kromkę chleba do ręki, a potem cicho, niemal szeptem powiedziałam:

– Tomek, ja już nie umiem tak dalej.

Spojrzał na mnie zaskoczony. Chciał coś powiedzieć, ale pokręciłam głową.

– Ja muszę przeżyć swoją żałobę. Ty nie musisz ze mną być, jeśli nie chcesz.

Wtedy nagle wstał, podszedł i – pierwszy raz od miesięcy – dotknął mojej dłoni. Tylko tyle, ale dla mnie to był znak. Może jeszcze coś da się uratować?

Joanna, 32 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama