„Gdy po 70. znalazłam miłość, cała parafia uznała mnie za grzesznicę. Według proboszcza miejsce wdowy jest na klęczniku”
„Był wdowcem od dziesięciu lat. Wysoki, z ciepłym uśmiechem i pogodnym spojrzeniem. Zawsze miał coś do powiedzenia, potrafił słuchać, a kiedy opowiadał, czułam, że jego słowa mają w sobie coś, czego w moim życiu zawsze brakowało – serdeczność”.

- Redakcja
Mam siedemdziesiąt jeden lat i jak na swój wiek wciąż czuję się sprawna. Może już nie biegam po schodach jak dawniej, może coraz częściej łapię się na tym, że czegoś zapominam, ale wciąż jestem sobą. Nie starą babą, jak mówią o mnie niektórzy, ale kobietą, która widziała w życiu już wszystko – dobre i złe.
Byłam samotna
Mój mąż, Władysław, odszedł sześć lat temu. Był dobrym człowiekiem, uczciwym i pracowitym, ale nasze małżeństwo nigdy nie było wielką miłością. Ot, życie. On miał swoje zajęcia, ja swoje.
Zawsze schludny, zawsze poukładany, ale chłodny. Nigdy nie usłyszałam od niego komplementu, nie pamiętam, by mnie kiedykolwiek przytulił bez powodu. Kochałam go po swojemu – w trosce, w dbaniu o dom, w gotowaniu jego ulubionych potraw. I tyle.
Kiedy umarł, oczywiście płakałam. Bo tak trzeba, bo wypada, bo przecież spędziliśmy razem prawie pięćdziesiąt lat. Ale w sercu… nie było żałoby, była raczej pustka.
Samotność jest jak cień – na początku się jej nie zauważa, ale z czasem osacza człowieka, siada przy stole, kładzie się w zimnym łóżku, wpatruje się w ciebie z ekranu telewizora. Dni wlokły się jeden za drugim, a ja modliłam się, żeby cokolwiek zmieniło się w moim życiu.
Kościół był moją ucieczką. Spotkania różańcowe, msze, rekolekcje dla seniorów – tam czułam się potrzebna. I to właśnie tam poznałam Antoniego. Był wdowcem od dziesięciu lat. Wysoki, z ciepłym uśmiechem i pogodnym spojrzeniem. Zawsze miał coś do powiedzenia, potrafił słuchać, a kiedy opowiadał, czułam, że jego słowa mają w sobie coś, czego w moim życiu zawsze brakowało – serdeczność.
Wszyscy gadali
Na początku rozmawialiśmy tylko po spotkaniach – o pogodzie, o zdrowiu, o tym, co ksiądz powiedział na kazaniu. Potem zaczęliśmy wychodzić razem na spacery. Siadaliśmy na ławce w parku i wspominaliśmy młodość. Czasem Antoni brał mnie pod ramię, gdy wchodziliśmy na niewielkie wzniesienie. Potem zaczął ściskać mnie za dłoń na pożegnanie.
I wtedy to poczułam. Ciepło. Radość. Jakby w moim życiu znów zaświeciło słońce. Jakby ktoś zdjął ze mnie ciężki płaszcz, który nosiłam od lat, i pozwolił mi oddychać.
Nie mówiłam o tym nikomu. A jednak plotki zaczęły krążyć. W kościele czułam na sobie spojrzenia, a sąsiadki, które dotąd serdecznie się ze mną witały, nagle zaczęły odwracać głowy. Wtedy zrozumiałam, że dla wielu ludzi to, co czuję, jest „nie na miejscu”. Że wdowa po siedemdziesiątce nie ma prawa do bliskości. Że powinnam skupić się na modlitwie, a nie na tym, jak miło jest trzymać czyjąś dłoń.
Któregoś dnia wracałam ze sklepu. Przechodziłam obok skwerku, kiedy usłyszałam znajome głosy. Pani Stasia i pani Jadzia, dwie sąsiadki, które zwykle przesiadywały tam na ławce, komentując życie całej parafii. Tym razem mówiły o mnie.
– Ona ma siedemdziesiąt lat, a zachowuje się jak dziewucha! Wstyd! – prychnęła jedna.
– On to jeszcze niczego sobie, ale żeby tak publicznie? Na oczach wszystkich? – dodała druga.
Zrobiło mi się przykro
Zatrzymałam się na chwilę, czując, jak krew napływa mi do twarzy.
– Jeszcze trochę, a zaczną się całować pod kościołem! – zaśmiała się pani Stasia.
Miałam ochotę powiedzieć im prosto w twarz, że to nie ich sprawa. Ale nie zrobiłam tego. Ruszyłam dalej, jakby nic się nie stało. Całą drogę do domu tłukły mi się w głowie ich słowa.
Czy naprawdę robiłam coś złego? Czy w moim wieku nie wolno już czuć bliskości? Przecież nie robiliśmy z Antonim nic złego – nie całowaliśmy się na ławce, nie trzymaliśmy się za ręce w kościele. To były tylko rozmowy, wspólne spacery, czasem ciepłe spojrzenie. Wieczorem przyszedł Antoni.
– Coś się stało, Zosiu? – zapytał.
– Plotkują o nas. Mówią, że to skandal. Że w naszym wieku nie wypada.
Antoni westchnął i pokręcił głową.
– Wiesz, ludzie zawsze gadają. Zawsze znajdą sobie coś, czego mogą się uczepić. Ale czy to ma znaczenie?
Zawahałam się.
– A może mają rację? Może naprawdę powinnam…
Nie dokończyłam. Antoni ujął moją dłoń i ścisnął delikatnie.
– Zosiu, nie pozwólmy ludziom decydować, czy mamy prawo być szczęśliwi.
Patrzyłam na niego przez chwilę, a potem uśmiechnęłam się blado. Może miał rację. Może to ja robiłam z tego problem.
Byłam nieugięta
Następnego dnia po mszy, kiedy wychodziłam z kościoła, podszedł do mnie proboszcz.
– Pani Zosiu, może pani na słówko na zakrystię?
Wiedziałam, co to oznacza. Proboszcz, ksiądz Marek, był mężczyzną w sile wieku, surowym i zasadniczym. Od lat rządził parafią twardą ręką, a jego słowo było tu niemal prawem. Nie lubił nowinek, nie lubił zmian. Wierzył, że tradycja powinna pozostać nienaruszona.
– Pani Zosiu… Ludzie mówią, że prowadzi się pani nieprzyzwoicie. Że wdowa w pani wieku nie powinna się tak zachowywać.
– A co ja takiego zrobiłam, proszę księdza? – spytałam.
Proboszcz westchnął ciężko.
– Spaceruje pani z panem Antonim. Siedzicie w parku. Ludzie widzą. Plotki się szerzą. To… nie przystoi.
– Nie przystoi? – powtórzyłam, czując, jak ogarnia mnie gorąco. – Spacerowanie nie przystoi? Rozmawianie nie przystoi? Proszę mi powiedzieć, księże proboszczu, gdzie w Piśmie Świętym jest napisane, że wdowa ma siedzieć w domu i czekać na śmierć?
Nie spodziewał się
Proboszcz zmarszczył brwi.
– W pani wieku trzeba myśleć o duszy, a nie o… rzeczach doczesnych.
Poczułam, jak ściska mnie w gardle.
– A czy Pan Bóg zabrania mi czuć się szczęśliwą?
Zapanowała cisza. Widziałam, że proboszcz się waha. Może i sam wiedział, że nie ma prawa mi tego zabraniać. Ale parafia to nie tylko religia, to społeczność, a on, jako jej przewodnik, czuł się odpowiedzialny za „porządek”.
– Nie chcę, by była pani tematem rozmów. To nie jest dobre ani dla pani, ani dla pana Antoniego – jego głos złagodniał, ale wciąż było w nim ostrzeżenie.
Wyszłam, nie mówiąc już ani słowa. W drodze do domu po raz pierwszy poczułam, że nie jestem już tylko starszą kobietą szukającą towarzystwa. Byłam kimś, kogo osądzano. Kimś, kto musiał podjąć decyzję – albo dostosować się do oczekiwań, albo żyć po swojemu.
Nie wiedziałam jeszcze, że Antoni miał już swoją odpowiedź.
Nie ustąpił
Czekał na mnie przed moim blokiem. Stał z rękami w kieszeniach, a kiedy tylko mnie zobaczył, od razu podszedł.
– Byłaś u proboszcza – powiedział.
Kiwnęłam głową i wyciągnęłam klucz do klatki schodowej, ale Antoni delikatnie dotknął mojego ramienia.
– Chodźmy na spacer – zaproponował.
Wiedziałam, że nie odpuści, a i ja czułam, że muszę z kimś o tym porozmawiać. Poszliśmy więc do parku, na naszą ławkę.
– Chcą, żebym siedziała w domu i czekała na śmierć – powiedziałam, wbijając wzrok w czubki swoich butów.
Antoni milczał przez chwilę, po czym westchnął ciężko.
– Wiesz, ja to wszystko już przeżyłem – powiedział w końcu. – Kiedy zmarła moja żona, długo byłem sam. Aż pewnego dnia zacząłem spotykać się z Teresą. Miła kobieta, wdowa. Chodziliśmy razem na spacery, czasem na kawę. A potem nagle… zaczęły się szepty.
Spojrzałam na niego zaskoczona.
– I co się stało?
– Teresa się wycofała – powiedział, wzruszając ramionami. – Powiedziała, że nie chce być na językach. Że woli zostać sama, niż walczyć z tym, co ludzie mówią.
Miał rację
Poczułam, jak zaciska mi się gardło.
– A ty?
Antoni spojrzał na mnie uważnie.
– A ja nie chcę się już wycofywać. Zosiu, nie pozwólmy im decydować o naszym życiu.
Przez chwilę milczałam, analizując jego słowa. To brzmiało tak prosto. Ale czy było takie łatwe?
– A jeśli wszyscy się od nas odwrócą? – zapytałam cicho.
Antoni uśmiechnął się smutno i ścisnął moją dłoń.
– To będziemy mieli siebie.
Patrzyłam na niego dłuższą chwilę, czując, jak coś we mnie powoli pęka. Może po raz pierwszy w życiu miałam szansę wybrać samą siebie.
Nie wiem jeszcze, jak to się skończy. Ale jedno jest pewne – nie zamierzam znikać z życia tylko dlatego, że komuś to przeszkadza.
Zofia, 71 lat
Czytaj także:
„Teściowa wstawiła się za mną, gdy mąż narozrabiał. Nie sądziłam, że może nas połączyć wspólny wróg”
„Oddałam ostatni grosz, żeby wesprzeć chorą ciotkę. Gdy usłyszałam, na co poszły moje pieniądze, załapałam się za głowę”
„W Walentynki znalazłam pod drzwiami tajemniczy prezent. Nie sądziłam, że tak zmieni moje życie”