Reklama

Po śmierci taty wszystko jakby zamarło. Mama przestała mówić o planach, ja przejęłam stery. Mieszkałam kilka ulic dalej, ale bywałam u niej codziennie – zakupy, komputer, herbata. Robiłam to, co wydawało mi się naturalne: chroniłam ją. Po cichu uznałam, że teraz jest „moja” – że powinnam być przy niej zawsze. Nie chodziło tylko o obowiązek.

Czułam, że nasza bliskość to jedyna rzecz, jaka została z tamtej rodziny. Mama była cicha, powolna, jakby bez koloru. Ale to mi odpowiadało. Świat był poukładany. Dopóki nie zauważyłam, że zaczyna się powoli zmieniać. Jakby znów przypomniała sobie, że może żyć inaczej.

Poznała kogoś nowego

Spotkałam mamę po jednej z jej „wypraw”. Ubrana była w pastelową kurtkę, w dłoni trzymała siatkę z owocami, a na twarzy miała ten dziwny uśmiech – jakby coś ukrywała. Usiadłyśmy w kuchni jak zwykle. Zaparzyłam herbatę, wyjęłam ciasto. I wtedy mi powiedziała: że poznała Antoniego. Że spotykają się czasem na basenie, czasem na kawie. Że lubi z nim rozmawiać. A potem dodała:

– Nie jestem już tylko matką. Chciałabym znów być kobietą. Tak po prostu.

Zamarłam. Te słowa uderzyły we mnie jak zimna woda. Jak to – znów być kobietą? Przecież była wdową, miała ponad sześćdziesiąt lat. Po co teraz to wszystko? Przecież miałyśmy siebie. Przecież ja tu byłam.

Płakałam. Nie teatralnie, nie głośno. Ale łzy same ciekły po policzkach. Mama próbowała mnie uspokoić, ale to tylko pogarszało sprawę. Krzyknęłam, że zapomniała o tacie. Że niszczy to, co razem zbudowaliśmy. Że nie myśli o rodzinie, tylko o własnym egoizmie. Że nie czas na to teraz.

Ona siedziała cicho. A potem powiedziała tylko jedno zdanie:

A kiedy będzie dobry czas, Ala? Kiedy będziesz gotowa, żebym była szczęśliwa?

Nie odpowiedziałam. Bo nie wiedziałam, co powiedzieć. Wyszłam. Trzasnęłam drzwiami. I całą drogę do domu nie mogłam przestać myśleć o tym, jak bardzo wszystko mi się właśnie rozsypuje. Jakby ktoś wyjął jeden element z domku z kart – i runęło wraz z nim całe życie.

Musiałam to ukrócić

Wiedziałam, że muszę coś zrobić. Że nie mogę pozwolić, by mama tak po prostu odpłynęła w jakąś późną miłość, która rozbije wszystko, co jeszcze miałyśmy. Miałam dostęp do jej telefonu – znałam hasło, przecież sama jej je ustawiłam. Czułam się jak złodziej, kiedy wzięłam aparat do ręki, ale nie potrafiłam się powstrzymać. Znalazłam wiadomości od Antoniego – ciepłe, troskliwe, czasem zbyt poufałe. I odpisałam. Krótko. Zimno. Jakby pisała sama mama.

„To nie ma sensu. Proszę, nie pisz więcej”.

Nie dodałam imienia. Nie dodałam wyjaśnienia. Po prostu kliknęłam „wyślij” i schowałam telefon, czując, jak serce wali mi jak młotem. Przez kolejne dni czekałam, nasłuchiwałam. Mama wróciła do swoich cichych rytuałów. Znów była spokojna, jakby przygasła. Przestała wychodzić. Leżała często na kanapie z gazetą, ale nie czytała jej naprawdę.

– Wszystko w porządku? – zapytałam, choć znałam odpowiedź.

– Tak, tylko... zmęczona jestem – uśmiechnęła się słabo.

Wtedy pomyślałam, że dobrze zrobiłam. Że czasem trzeba kogoś ochronić przed samym sobą. Że to nie była prawdziwa miłość, tylko jakieś złudzenie, potrzeba bliskości w pustce. Lepiej cierpieć teraz niż później, prawda?

Ale coś mnie gryzło. Jej oczy, kiedy patrzyła przez okno. Jej dłonie, złożone bezwładnie na kolanach. Cisza, która znów wróciła do jej mieszkania – ta, która kiedyś była moim sprzymierzeńcem, teraz nagle stała się nieznośna. Ale przecież robiłam to dla niej. Dla nas.

Zobaczyła, co zrobiłam

Prawda, jak to często bywa, wyszła na jaw przypadkiem. Mama chciała przesłać mi zdjęcie przez wiadomość, ale coś nie działało. Usiadłam przy niej, żeby pomóc. I wtedy to zobaczyła. Otworzyła czat z Antonim, przewinęła kilka linijek i nagle zbladła. Jej palec zamarł na ekranie.

– Alicja… – powiedziała cicho. – Co to jest? Przecież ja tego nie napisałam. Kto...

Zamarłam. Przez ułamek sekundy miałam ochotę kłamać, odwrócić wzrok, udawać zaskoczenie. Ale ona patrzyła na mnie w sposób, który nie pozwalał udawać. Patrzyła jak matka, która właśnie zrozumiała, że została zdradzona przez własne dziecko.

To byłaś ty? – zapytała spokojnie. Bez krzyku. Tylko z tym bólem w głosie, który ścinał gardło.

Nie odpowiedziałam. Tylko spuściłam wzrok. A potem zaczęłam się tłumaczyć – że bałam się o nią, że nie chciałam, żeby cierpiała, że… że to nie miało jej zranić.

– Nie jestem twoim dzieckiem – przerwała mi. – Jestem twoją matką. Może i zrobiłaś to z miłości, ale ty zamieniłaś miłość w więzienie.

Wstała powoli. Nie płakała. Spokojnie przeszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Czekała, aż wyjdę. Nie wyrzucała mnie, nie nakrzyczała. Po chwili wyszłam i miałam poczucie, że zostałam sama. Jakby mama mnie wyrzuciła ze swojego życia. I sama byłam sobie winna.

Zrozumiałam swój błąd

Przez pierwsze dni próbowałam udawać, że to tylko chwilowe. Że mama się obraziła, że nasz stały kontakt wróci. Wysyłałam jej wiadomości – ostrożne, miękkie, z pytaniami o zdrowie, o pogodę, o sąsiadkę z góry. Żadnej odpowiedzi. Telefon milczał. Dzwoniłam wieczorami, słysząc tylko sygnał, aż w końcu przestałam.

Poszłam pod jej blok, niby przypadkiem, niby „akurat byłam w okolicy”. Ale drzwi były zamknięte, skrzynka przepełniona ulotkami. Zadzwoniłam do sąsiadki z parteru, tej, która zawsze wszystko wiedziała. Powiedziała, że Teresa wyjechała. Że podobno do jakiegoś mężczyzny. Że wyglądała przy nim na szczęśliwą.

Wracając do domu, miałam wrażenie, że wszystko wokół mnie jest za ciche. W lodówce mleko, które kiedyś kupowałam specjalnie dla niej. W salonie poduszka, na której siadywała. Brakowało nawet tych zwykłych rozmów – o cenie ziemniaków, o prognozie pogody, o tym, że ktoś się rozwiódł i mówili o tym w telewizji.

Zaczęłam zadawać sobie pytania, których wcześniej się bałam. Czy ten cały Antoni naprawdę był tylko epizodem? A może był po prostu kimś, kto przypomniał mamie, że życie się nie kończy po sześćdziesiątce? Może to ja byłam tą, która trzymała ją na uwięzi?

Chciałam cię chronić – mówiłam w pustym mieszkaniu.

Ale coraz częściej docierało do mnie coś innego: że chciałam mieć ją tylko dla siebie. Że byłam zazdrosna o coś, co nie należało do mnie.

Byłam po prostu zazdrosna

Przez kilka dni kręciłam się po mieszkaniu jak cień, bez siły, bez celu. Każdy przedmiot przypominał mi mamę – jej kubek z muszelką, stara filiżanka po babci, nawet obrus, który kiedyś przyniosła „bo twój taki smutny”. Puste ściany mówiły więcej niż tysiąc słów.

Zaczęłam unikać jej ulicy, okolicy. Omijałam sklep, do którego chodziłyśmy. W pracy nie mogłam się skupić – przesuwałam myszką po ekranie, czytałam te same akapity po dziesięć razy. A nocą nie spałam. Przewracałam się z boku na bok, słysząc w głowie tylko jedno zdanie: „Zamieniłaś miłość w więzienie”.

Wreszcie dotarło do mnie coś, czego wcześniej nie chciałam przyjąć. Moja mama nie była ode mnie zależna. Miała własne życie, którego nigdy tak naprawdę nie znałam. I miała prawo kochać. Bez pozwolenia, bez tłumaczenia się przede mną. Nie była moją własnością. Była kobietą, która przez większość życia dawała – a teraz po prostu chciała wziąć dla siebie odrobinę szczęścia.

Pewnego dnia, zupełnie przypadkiem, zobaczyłam ją w parku. Siedziała na ławce z Antonim. Uśmiechnięta, zrelaksowana, jakby młodsza o dziesięć lat. Trzymał ją za rękę. Na chwilę mój oddech się zatrzymał. Chciałam podejść, zawołać, dotknąć ramienia. Ale nie ruszyłam się. Patrzyłam tylko.

Zrozumiałam, że to nie czas na przeprosiny. Nie teraz. Teraz muszę nauczyć się żyć z tym, co zrobiłam. W ciszy. Z nadzieją, że kiedyś ona zechce mnie znów wpuścić do swojego świata.

Czekam, aż mi wybaczy

Usiadłam na tej samej ławce, gdzie kiedyś siadywałyśmy razem. W dłoniach trzymałam termos z herbatą – jak zawsze z cytryną, tak jak lubiła. Ale tym razem była tylko moja.

Z daleka zobaczyłam ją. Szła powoli, pod rękę z Antonim. Zatrzymali się przy stoisku z orzechami, potem poszli dalej, śmiejąc się cicho. Nie widziała mnie. A może widziała, ale nie chciała podejść. I to było w porządku.

Patrzyłam na nią długo. I pierwszy raz nie czułam w sobie tego rwącego bólu, tylko ciche zrozumienie. Może nawet czułość. Moja mama wyglądała na szczęśliwą. Beze mnie. I to było najtrudniejsze do przyjęcia.

Zrozumiałam wtedy coś, co długo do mnie nie docierało. Ona nie była częścią mnie. Nie była obowiązkiem, który należało nosić z dumą. Była człowiekiem, który też miał prawo do życia. I do wyboru. A ja – ja musiałam nauczyć się żyć bez niej. Zostawić miejsce na jej decyzje. Na jej przestrzeń. Na jej milczenie.

Może kiedyś mnie zawoła. Może nie. Ale jeśli tak, jeśli przyjdzie dzień, w którym znów siądziemy razem na tej ławce i wypijemy herbatę – nie zapytam o przeszłość. Tylko się uśmiechnę. I powiem: „Dobrze cię widzieć, mamo”.

Alicja, 40 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama