Reklama

Wrzesień pachniał dymem z palonych liści i czymś, co trudno nazwać, ale co wbijało się pod skórę jak złość po nieprzespanej nocy. Może to była samotność, może żal, a może tylko wilgoć poranków w moim starym, ale jakby zupełnie nowym mieście. Wracałam z Warszawy z podkulonym ogonem. Po pięciu latach budowania kariery, która mnie wypaliła, i po czterech latach związku, który zakończył się SMS-em: „Muszę odpocząć od wszystkiego”. Odpoczął – z moją koleżanką z pracy.

Matka czekała w kuchni z zupą dyniową, której nie znosiłam jako dziecko i której nadal nie znosiłam, ale zjadłam dwie miski.

– Wyglądasz blado – powiedziała.

Zamieszkałam w pokoju z dzieciństwa, ze starą lampką nocną i regałem, na którym wciąż stały moje książki z liceum. Szukałam nowej pracy przy kuchennym stole, między odgłosami mycia naczyń a radiem grającym złote przeboje. O siedemnastej kończyłam, zakładałam płaszcz i szłam po bułki. Tylko tyle było mojego.

Codziennie obsługiwał mnie ten sam sprzedawca – cichy chłopak, który znał się chyba tylko na drożdżach i cieście. Michał, który kiedyś siedział za mną w ławce w liceum i pisał wypracowania, których nie miał odwagi przeczytać na głos. Uśmiechał się, ale jakby tylko trochę. Miał twarz człowieka, który już coś stracił i pogodził się z tym.

Zbliżyliśmy się

Z początku zachowywaliśmy się, jakbyśmy wcale się nie znali. Michał nigdy nie był typem, który zagadywał, ale miał w sobie coś, co sprawiało, że nie chciało się odwracać wzroku. Nawet teraz, po tylu latach, wyglądał tak samo zwyczajnie i tak samo cicho.

– Znowu te same bułki? – zapytał któregoś poranka.

– Może kiedyś zaskoczę cię i kupić chałkę – odpowiedziałam bez zastanowienia.

Chodziłam do piekarni codziennie. Powtarzalność tych poranków była kojąca, a jego głos, choć oszczędny, zaczynał brzmieć znajomo. Zaczęliśmy rozmawiać więcej – o pogodzie, o korkach w centrum, o zmianie czasu. Niby nic wielkiego, ale coś się w tym tliło.

Po dwóch tygodniach zaproponował, żebym wpadła kiedyś po pracy na kawę. Udawałam, że się zastanawiam, choć wiedziałam już, że przyjdę. Spotkaliśmy się w jego małym mieszkaniu, niedaleko piekarni. Miał tam starą sofę i włochaty dywan. Zaproponował kawę i usiedliśmy naprzeciwko siebie.

– Pamiętasz, jak nasza polonistka rzuciła dziennikiem, kiedy nikt nie przeczytał „Lalki”? – zapytał, a ja parsknęłam śmiechem.

Zaczęliśmy spotykać się częściej. Po pracy wpadałam na kawę, czasem przychodził po mnie, a czasem tylko pisał, że piekarnia już zamknięta i że ma czas. Rozmowy robiły się głębsze. Michał opowiadał o swojej samotności, o ojcu, który nigdy nie wrócił z wyjazdu do Niemiec, i o matce, która żyła cicho, bez pretensji. Ja mówiłam o Warszawie – o tłumach, o zimnych klatkach schodowych, o Piotrze. Miałam wrażenie, że Michał rozumie więcej, niż mówi.

– Tu nic się nie dzieje – powiedział kiedyś, patrząc przez okno na spokojną ulicę. – Ale może to właśnie dobrze?

– Czasem myślę, że chcę zniknąć – odpowiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do niego.

Bywało, że trzymał moją dłoń dłużej, niż było trzeba i że patrzyliśmy na siebie trochę zbyt długo. I wtedy coś we mnie się spinało. Było mi dobrze i to mnie przeraziło. Bo kiedy coś jest dobre, zwykle nie trwa długo.

Dostałam propozycję

Telefon zadzwonił tuż po siedemnastej. Ewa, koleżanka z poprzedniej pracy, mówiła szybko, jakby bała się, że się rozłączę.

– Wiemy, że potrzebujesz czasu, ale to dobra oferta. Lepsza niż ostatnia. Zespół się zmienił, atmosfera też. Zastanów się, okej?

Powiedziałam, że oddzwonię, ale nie zrobiłam tego od razu. Przez kilka dni chodziłam z tą wiadomością jak z kamieniem w kieszeni. Nie powiedziałam Michałowi. Nie zapytałam go o zdanie, może dlatego, że się bałam, co odpowie. Tego wieczoru powiedziałam o propozycji mamie.

– Czasem trzeba zostawić coś dobrego, żeby pójść dalej – powiedziała, mieszając herbatę.

Spojrzałam na nią zaskoczona.

– A może właśnie dlatego warto zostać? – dodała po chwili, jakby zmieniła zdanie.

Przez kolejne dni obserwowałam Michała uważniej. Jego spokojne ruchy, sposób, w jaki stawiał filiżanki na stole, jak wycierał ręce w ręcznik. Myślałam o tym, co zyskałam, odkąd tu wróciłam. O tym, że pierwszy raz od dawna nie budziłam się z bólem głowy. Ale myślałam też o tym, czego może już nie odzyskam, jeśli zostanę.

Podjęłam decyzję

Spotkaliśmy się jak zwykle pod koniec zmiany. Michał nalewał kawę, a ja wiedziałam, że to będzie ostatni raz, kiedy to robi w ten sposób dla nas obojga.

– Dostałam propozycję. Wracam do Warszawy – powiedziałam wprost, zanim zdążyłam się wycofać.

Nie odpowiedział od razu. Odstawił dzbanek, spojrzał przez okno. Z zewnątrz dochodziły odgłosy samochodu cofającego pod sklep. Ktoś trzaskał klapą bagażnika.

– Wiedziałem, że to nie na zawsze – powiedział.

– To wszystko?

– Nie umiem walczyć o coś, co nie chce zostać.

Zastanawiałam się, czy się obraził, czy po prostu nie miał siły. Ale może on zawsze taki był – nie krzyczał, nie błagał, tylko czekał, aż coś samo się wyjaśni. A ja nie potrafiłam zostać tylko dlatego, że było spokojnie.

Warszawa przywitała mnie hałasem. Tramwaje dzwoniły, jakby chciały mnie obudzić z czegoś, z czego nie chciałam się budzić. W nowym biurze wszystko było jasne, równe, uporządkowane. Na biurku leżał laptop, identyfikator i plastikowy kubek z logo firmy. Pachniało nowością, ale nie moim życiem.

Wróciłam do miasta

Wieczorami wracałam do wynajętego mieszkania na dziewiątym piętrze. Z okna widać było dachy i światła, które kiedyś dawały mi poczucie energii, a teraz tylko męczyły. Włączałam czajnik i słuchałam, jak woda zaczyna wrzeć – jedyny znajomy dźwięk w tym obcym miejscu.

Brakowało mi ciszy. Brakowało zapachu chleba o świcie, dźwięku dzwonka nad drzwiami piekarni, nawet tej krótkiej rozmowy o pogodzie, po której wszystko wydawało się prostsze. Czasem, w drodze do pracy łapałam się na tym, że szukam jego twarzy wśród ludzi w metrze. I wtedy przypominałam sobie, że on został tam, gdzie życie płynie wolniej.

Nie napisałam do niego, nie zadzwoniłam. Miałam wrażenie, że każde słowo byłoby nie na miejscu. Ale czasem, kiedy przechodziłam obok warszawskiej piekarni, patrzyłam przez szybę na mężczyznę w fartuchu i wyobrażałam sobie, że to on. Myślałam wtedy: może kiedyś znów się spotkamy?

Nie kochałam Michała tak, jak się kocha w filmach. Nie było wielkich deklaracji, nie było dramatycznych scen. Ale był dla mnie jak poranny oddech – prosty, niewymuszony, prawdziwy. A może właśnie dlatego to było więcej warte.

Agnieszka, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama