„Gdy mąż zmarł, zamknęłam się w sobie. Odżyłam, gotując barszcz z uszkami dla potrzebujących w święta”
„Podawałam barszcz. Gorący, czerwony jak trzeba, z drobnymi uszkami, które razem z Reginą i Romkiem lepiliśmy cały dzień. Patrzyłam, jak ludzie sięgają po łyżki. Nikt nie mówił nic wielkiego. Ale ten moment ciszy, gdy wszyscy jednocześnie zaczęli jeść… zapamiętam na długo”.

- Redakcja
Mam na imię Danuta, ale od zawsze wołali na mnie po prostu Danusia. Może dlatego, że "Danuta" brzmiało zbyt dostojnie jak na kucharkę w szkolnej stołówce, a ja... ja po prostu lubiłam gotować, a nie nosić koronę. Przez ponad trzydzieści lat codziennie witałam dzieci ze szkoły numer sześć zapachem zupy ogórkowej, kotletów mielonych czy racuchów z jabłkami. To był mój świat – głośny, rozbiegany, ciepły od pary buchającej z garnków i śmiechów z jadalni.
Niektóre dzieci mówiły do mnie „pani od pomidorowej”, inne – „babcia Danusia”, choć żadnej własnej wnuczki się nigdy nie doczekałam. Ale nie przeszkadzało mi to. Dawałam tym dzieciom wszystko, co miałam: mój czas, serce i rosół gotowany od świtu na trzech rodzajach mięsa.
A potem umarł mój Władek. Pięć lat temu. I coś się we mnie skończyło. Najpierw przestałam gotować w pracy – odeszłam na emeryturę, bo jak to tak: gotować innym, kiedy w domu zupa już dla nikogo nie paruje? Potem przestałam gotować w ogóle. Czasem odgrzewam kupne pierogi, czasem zrobię kanapki i herbatę. Ale prawdziwe gotowanie? Takie z mąką na blacie, z cebulą smażącą się w gęsim smalcu, z testowaniem przypraw? Nie. To skończyło się razem z moim Władkiem.
Ludzie mówią, że czas leczy rany. Nieprawda. Po prostu człowiek uczy się nie dotykać blizny, bo wie, że zaboli. A dla mnie kuchnia to właśnie taka blizna. Dlatego, kiedy ksiądz Jan – nasz proboszcz – zapukał do moich drzwi z uśmiechem i propozycją, bym pomogła w przygotowaniach do parafialnej wigilii dla samotnych, odmówiłam i zamknęłam drzwi. Ale serca nie da się domknąć.
Byłam zbyt rozgoryczona
Proboszcz przyszedł w środę, tak jak zwykle przychodzi po kolędzie, tylko że bez krzyża i bez ministranta. Miał w ręku termos i dwa kubki. Uśmiechał się szeroko, jakbyśmy się mieli zaraz wspólnie śmiać z jakiegoś dowcipu. Ja już od progu poczułam, że coś knuje. Bo proboszcz Jan nigdy nie przychodzi bez powodu.
– Pani Danusiu, mogę na chwilę? – zapytał, a ja co miałam powiedzieć? Machnęłam ręką, żeby wszedł.
Usiedliśmy w kuchni. Postawił te swoje kubki, odkręcił termos. Herbata pachniała malinami i czymś jeszcze. Zapewne chciał, żebym się poczuła dobrze, żebym zmiękła. Tylko że ja już od dawna nie miałam w sobie zbyt wiele czułości.
– Mam do pani wielką prośbę – zaczął, a już wtedy wiedziałam, że nie będzie łatwo. – Wiem, że to może nie w porę, ale chcielibyśmy, żeby w tym roku to pani pomogła przy wigilii dla samotnych. Tyle razy o pani słyszałem. Mówią, że jak pani gotowała w szkole, to dzieci nawet brukselkę jadły z dokładką. A tu chodzi o coś prostego – barszcz, uszka, może trochę pierogów... – spojrzał na mnie z nadzieją.
– Ja już nie gotuję, proszę księdza – odpowiedziałam sucho.
– Wiem, że pani nie gotuje. Ale to przecież dla ludzi. Takich, co nie mają gdzie spędzić wigilii.
– A ja nie mam dla kogo gotować – powiedziałam spokojnie, ale stanowczo. – Co mi z tego, że ktoś powie „dobre”, skoro wieczorem i tak będę siedzieć sama?
Proboszcz pokiwał głową, nie przerywał. Pił swoją herbatę powoli, jakby czekał, że zmienię zdanie, że zaraz się rozkleję i powiem, że dobrze, że pomogę, że zrobię ten barszcz jak kiedyś. Ale nie powiedziałam.
– Wiem, że to dla wielu osób ważny dzień – mówiłam dalej – ale dla mnie już nie. Od pięciu lat nie mam świąt. Jest choinka, są kolędy w telewizji, ale nie ma świąt.
Siedział jeszcze chwilę, może z pięć minut. Nie naciskał. Złożył dłonie na stole, popatrzył na mnie łagodnie.
– Pani Danusiu... czasem trzeba komuś coś ugotować, żeby sobie samej przypomnieć, że się jeszcze potrafi.
Spojrzałam na niego, ale nie odpowiedziałam. Zabrał termos i kubki, pożegnał się grzecznie. Wyszedł, zostawiając za sobą zapach malin i pytanie, którego nie chciałam słyszeć. Zamknęłam drzwi i oparłam się o framugę. W głowie miałam jego słowa. Przecież ja już naprawdę nie gotuję.
W końcu się zdecydowałam
Nie planowałam tego. Wstałam wcześnie, jak co dzień, zrobiłam sobie kawę i usiadłam do krzyżówki, ale słowa proboszcza jakoś nie chciały zamilknąć. Pół godziny później stałam już przed drzwiami plebanii z wałkiem, zeszytem i siatką mąki. W kuchni parafialnej unosił się zapach smażonej cebuli. Wolontariusze krzątali się przy stolikach. Wszyscy spojrzeli na mnie, jakbym przyszła z innego świata.
– Danusia? – pani Regina od razu mnie poznała. – Ty tu?
– Nie umiem usiedzieć w domu – mruknęłam i położyłam na stole swój zeszyt. – Zaczynamy od ciasta na uszka.
Nie pytała więcej. Tylko uśmiechnęła się do pana Romka, który już lepił pierogi z twarogiem.
– Myślałem, że nie dasz się namówić – powiedział spokojnie.
– Dobrze myślałeś – odpowiedziałam. – Ale potem pomyślałam sobie: co mi szkodzi. Przynajmniej ktoś to zje.
Zabraliśmy się do roboty. Dłonie same pamiętały, co robić. Rozmawialiśmy o dawnych wigiliach, o tym, że czasy inne, ale smak karpia zawsze ten sam. I choć jeszcze nie potrafiłam się cieszyć, to po raz pierwszy od dawna śmiałam się przy robieniu farszu.
Wróciły wspomnienia
Wigilia zaczęła się bez pośpiechu, cicho, jakby każdy bał się odezwać pierwszy. Stoły ustawiono w podkowę, białe obrusy, sianko, kilka gałązek świerku. Świece nie dawały wiele światła, ale tworzyło to ciepłą, kameralną atmosferę.
Podawałam barszcz. Gorący, czerwony jak trzeba, z drobnymi uszkami, które razem z Reginą i Romkiem lepiliśmy cały dzień. Patrzyłam, jak ludzie sięgają po łyżki. Nikt nie mówił nic wielkiego. Ale ten moment ciszy, gdy wszyscy jednocześnie zaczęli jeść… zapamiętam na długo. Wtedy właśnie podszedł do mnie jeden z mężczyzn, około czterdziestki.
– Przepraszam – powiedział cicho – pani gotowała w szkole numer sześć?
Zamarłam.
– Tak... – odpowiedziałam ostrożnie.
– Wiedziałem – pokiwał głową i uśmiechnął się. – Smakuje tak samo, jak wtedy. Byłem w szóstej klasie. Pamiętam, jak odlewałem trochę do słoika, bo było tak dobre, że chciałem mieć na potem.
Nie wiedziałam, co powiedzieć.
– Dzięki pani poszedłem do szkoły gastronomicznej. Dziś... nie mam pracy, ale gotować umiem. Tego człowiek nie zapomina. Zwłaszcza jak ktoś nauczy sercem.
Poczułam, jak robi mi się ciepło pod powiekami. Usiadłam, bo nogi się pode mną ugięły.
– Jak się pan nazywa?
– Andrzej. Wtedy mówili na mnie Mały, bo byłem najniższy w klasie.
Pamiętałam go. Nie od razu, ale po chwili wrócił mi obraz chłopca, który zawsze prosił o dokładkę. I nagle wszystko inne zniknęło – te lata ciszy, pustki, samotności. Zupa była dobra, ale nie o smak tu chodziło.
To mnie rozczuliło
Pomagałam sprzątać stoły, zbierać talerze, wycierać sztućce. Zostało trochę barszczu i uszek – proboszcz zapakował kilka porcji do pojemników, mówił, że rozda następnego dnia tym, którzy nie zdążyli. W kuchni panował już półmrok, kiedy Andrzej podszedł jeszcze raz.
– Mogę na moment? – zapytał. – Zajmę tylko chwilę.
Usiedliśmy przy stole, gdzie wcześniej kroiłam cebulę. W dłoniach trzymał czapkę, obracał ją nerwowo.
– Ja wiem, jak wyglądam – zaczął. – I że nie mam się czym pochwalić. Ale kiedy zjadłem ten barszcz, to jakby mi ktoś coś przypomniał. Nie tylko smak. Ale że byłem kiedyś kimś lepszym.
Milczałam, nie chciałam mu przerywać.
– Sam to wszystko zawaliłem. Praca była, pieniądze były, ale ja... za dużo chciałem, za szybko. A potem już tylko błędy, jeden po drugim.
Spojrzał na mnie. Nie miał w oczach żalu do świata. Miał żal do siebie.
– Ale dziś, przez pani barszcz... poczułem, że może jeszcze coś potrafię. Może da się zacząć od nowa. Może nie wszystko stracone.
Wzięłam głęboki oddech. Nie umiałam nic mądrego powiedzieć. Ale położyłam rękę na jego dłoni. To chyba wystarczyło.
Wróciłam do domu późno. Śnieg już padał, lekko, bezgłośnie. Zapaliłam światło w kuchni. Usiadłam przy stole, przy którym nie działo się nic od pięciu lat. Spojrzałam na wiszącą na ścianie fotografię Władka. I pomyślałam, że może... może by się uśmiechnął.
Nie jestem tylko wspomnieniem
Wróciłam do kuchni jak do miejsca, które znałam, ale z którego nie korzystałam od dawna. Nie było w tym żadnego planu, żadnej wielkiej decyzji. Po prostu otworzyłam szafkę, wyciągnęłam woreczek z suszonymi śliwkami, gruszkami i jabłkami. Kompot z suszu – zwyczajny, prosty, taki, jaki robiłam co roku, zanim to wszystko się posypało.
Woda bulgotała spokojnie. Zapach rozchodził się po domu, powoli, cicho, jakby się bał, że jeszcze nie pora. Ustawiłam dwa talerze. Jeden dla siebie, drugi... na wszelki wypadek. Może ktoś wpadnie. Może tylko ja będę wiedzieć, na kogo on czeka.
Nie myślałam już o tym, że nie mam z kim zjeść tej kolacji. Może pierwszy raz od śmierci Władka nie czułam się całkiem sama. Bo tam, w tej kuchni przy parafii, ktoś rozpoznał mój barszcz. I przypomniał mi, że nie jestem tylko wspomnieniem po dawnej sobie.
Usiadłam przy stole, spróbowałam kompotu. Był dokładnie taki, jak kiedyś. W oknie migały światełka z balkonu sąsiadów. Gdzieś w oddali ktoś śpiewał kolędę. Nie rozpoznawałam słów, ale znałam melodię. I wtedy, po raz pierwszy od pięciu lat, pomyślałam: dobrze, że jeszcze tu jestem.
Danuta, 71 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przymykałam oko na dziwactwa synowej. Gdy zobaczyłam, co podała w Wigilię zamiast opłatka, nie wytrzymałam”
- „Synowa na święta upiekła sernik z nerkowców. Chciała, żeby wyszło luksusowo, ale szybko pożałowała tej decyzji”
- „Synowa przygotowała świąteczne potrawy, a ja płakałam nad talerzem. Nie rozumiem, jak można łamać rodzinne tradycje”

