„Gdy mąż spoczął w trumnie, ucieszyłam się. Wyświadczył mi przysługę, bo już nie muszę tłuc schabowych w każdą sobotę”
„Zmarł spokojnie, we śnie. Nie płakałam. Parzyłam herbatę, patrzyłam przez okno i czułam coś, czego wtedy nie umiałam nazwać. Dziś wiem – to była ulga, że nie muszę już się hamować. Włączyłam radio. Głośno. Pierwszy raz od lat”.

Kiedyś myślałam, że cisza to cnota. Że to właśnie w niej mieszka dobro, spokój, porządek. Że jeśli nie robisz hałasu – nikt cię nie zauważy, nie oceni, nie skrytykuje. Że tak trzeba żyć: po cichu, grzecznie, bez ekstrawagancji.
Tak właśnie wyglądało moje małżeństwo z Marianem. Czterdzieści siedem lat razem, z czego może cztery z uśmiechem. Zawsze powtarzał, że „dobre żony nie podnoszą głosu”. Więc nie podnosiłam. Milczałam, gdy mówił, co wypada, a co nie, gdy krytykował moje pomysły na obiad, moje kapelusze, moje pytania o wakacje w Hiszpanii.
Prasowałam jego koszule z dokładnością zegarmistrza. Gotowałam według jego gustu – tłusto, przewidywalnie. Oglądałam wiadomości, które lubił, bo komedie były „ogłupiające”. Przez lata czułam się jak mebel – estetyczny, czysty, ale niepotrzebny, jeśli niczego nie brakuje.
Zmarł spokojnie, we śnie. Nie płakałam. Parzyłam herbatę, patrzyłam przez okno i czułam coś, czego wtedy nie umiałam nazwać. Dziś wiem – to była ulga, że nie muszę już się hamować. Włączyłam radio. Głośno. Pierwszy raz od lat. I nie wiem, co mnie opętało, ale zaczęłam tańczyć. Sama, w kuchni, w szlafroku, z chochlą w dłoni jak z mikrofonem. A potem ugotowałam zupę z ostrą papryczką chili. Płakałam, jedząc ją. Nie z bólu. Z życia.
Pierwszy tydzień po tańcu w kuchni był jak wyjście z ciemnej piwnicy na pełne słońce. Przez kilka dni chodziłam po mieszkaniu boso, z włączonym radiem. Nie na cały regulator, ale wystarczająco głośno, żeby muzyka docierała do każdego kąta. Najczęściej samba albo jakieś włoskie piosenki, których tekstu nie rozumiałam, ale które brzmiały jak śmiech. Otwierałam okna szeroko, nawet kiedy było chłodno. Powietrze miało w sobie coś nowego. Jakby życie pachniało bardziej.
Chciałam czegoś nowego
Któregoś popołudnia włączyłam Netfliksa. Jeszcze za życia Mariana zainstalował go wnuk na moim telewizorze, ale nigdy nie odważyłam się włączyć. Marian mówił, że to „śmieci dla bezrobotnych”. Kliknęłam na pierwszy tytuł – serial o jakichś młodych ludziach, co nieustannie się kłócili i zakochiwali. Śmiałam się w głos, sama do siebie. I płakałam, kiedy główna bohaterka dostała list, na który czekała całe życie. Chyba dlatego, że też czekałam, tylko nie wiedziałam, na co.
Kupiłam apaszkę, niebieską w żółte cytryny. Jeszcze tego samego dnia ją założyłam. W lustrze wyglądałam inaczej, jakbym się obudziła z długiego snu.
Potem zjadłam obiad na balkonie. Sama. Makaron z oliwą i czosnkiem, do którego dorzuciłam suszone pomidory, chociaż nigdy wcześniej ich nie jadłam. Z głośnika leciała samba, a słońce świeciło mi prosto w oczy. Wanda na balkonie obok podlewała pelargonie.
– Wszystko w porządku, Janinko? – zapytała z lekkim niepokojem.
– Tak, Wandziu, wszystko dobrze – odpowiedziałam, uśmiechając się.
Wróciła do kwiatów, ale czułam jej wzrok jeszcze długo. Kiedyś bałabym się tego, co sobie pomyśli.
Odważyłam się
Pomysł na kolację przyszedł nagle, jak większość rzeczy w ostatnich tygodniach. Zobaczyłam w filmie uśmiechniętych ludzi przy stole, z czerwonym winem i parującym spaghetti. I coś we mnie zadrżało. Przez całe małżeństwo jedliśmy w ciszy. Zawsze te same potrawy, zawsze przy tym samym stole, z serwetkami złożonymi na pół. Wino było grzechem, a śmiech przy jedzeniu – brakiem wychowania.
Zadzwoniłam do Wandy. Głos miała trochę spięty, jak zawsze, kiedy rozmawiałyśmy o czymś poza rachunkami albo chorobami.
– Wandziu, wpadniecie z Henrykiem w sobotę na kolację? Zrobię spaghetti i będzie muzyka.
– Spaghetti? – zapytała ostrożnie.
– Taka włoska kolacja. Wino, trochę zabawy.
Zapadła krótka cisza.
– No dobrze. Zobaczymy.
W sobotę ubrałam się w sukienkę, którą kiedyś założyłam tylko raz, na wesele siostrzenicy. Zawiązałam tę cytrynową apaszkę na szyi. W mieszkaniu pachniało czosnkiem i bazylią. W tle grał Dean Martin, śpiewając „Volare”.
Byłam z siebie dumna
Przyszli punktualnie. Wanda w granatowej garsonce, Henryk w wyprasowanej koszuli. Na początku siedzieli sztywno, ale potem, kiedy wino rozwiązało języki, zaczęli się śmiać. Prawdziwie, serdecznie.
– Nigdy bym nie pomyślała, że to w tobie siedzi – powiedziała Wanda, rozglądając się po mieszkaniu. – Zawsze byłaś taka uporządkowana.
– Byłam – przyznałam. – Ale w środku we mnie działo się więcej, niż myślałam.
Henryk wziął dokładkę i chrząknął.
– To chyba pierwszy raz, kiedy jem coś innego niż schabowego. Smakuje jak wakacje.
Zaczęłam opowiadać o moich marzeniach z młodości. Że chciałam studiować romanistykę. Że marzyłam, by pojechać do Paryża. Że miałam zeszyt, w którym zapisywałam przepisy z francuskich książek kucharskich.
– Ale potem wyszłam za Mariana – dodałam cicho. – I to wszystko wydało się niepoważne.
Wanda pochyliła się i spojrzała na mnie ciepło.
– Nigdy nie jest za późno, Janinko.
Uśmiechnęłam się, ale gdzieś głęboko poczułam ukłucie. Bo przecież wiedziałam, że na niektóre rzeczy już za późno. Ale też po raz pierwszy zrozumiałam, ile lat przeżyłam na palcach, nie chcąc nikomu przeszkadzać.
Zaniepokoiłam się
Dwa dni po włoskiej kolacji znalazłam w skrzynce list. Kartka była cienka, zadrukowana urzędowym językiem. „Uprzejmie prosimy o zwrócenie uwagi na poziom hałasu dochodzący z mieszkania numer 12”. Mieszkanie numer 12 to było moje. Serce mi zamarło. List podpisał „zaniepokojony sąsiad”.
Usiadłam w fotelu, trzymając ten papierek w dłoni, jakby parzył. Zrobiło mi się wstyd. Nie tyle za siebie, co za to, że komuś przeszkadzała muzyka. Przez godzinę siedziałam w ciszy, z wyłączonym radiem, patrząc na swoje odbicie w oknie. I nagle wszystko wróciło – to stare uczucie, że lepiej się nie wychylać, że jak za bardzo się uśmiechniesz, ktoś zaraz cię upomni. Że hałas to grzech, a radość jest podejrzana.
Postanowiłam wyjść na spacer, żeby ochłonąć. Na ławce pod blokiem siedzieli Wanda, Henryk i młoda sąsiadka Ania z pieskiem. Kiedy mnie zobaczyli, Wanda wstała i podeszła.
– Janinko, słyszałam. Przyszedł też do nas ten list. Ale to tylko Stefan. Zawsze wszystko mu przeszkadzało.
– Może przesadziłam – powiedziałam cicho. – Z tą muzyką, z tym winem… może to wszystko jednak nie dla mnie?
Wanda spojrzała mi w oczy i potrząsnęła głową.
– Właśnie że dla ciebie. I dla mnie też. I wiesz co? W sobotę zapraszamy cię na ognisko u nas na działce. Przynieś swoje spaghetti. A muzykę puszczę sama, głośniej niż ty.
Byłam zrezygnowana
Ania podbiegła i uśmiechnęła się szeroko.
– Pani Janino, pan Stefan to by nawet motyla z nożem przegonił.
Zaśmiałam się. Później, kiedy wracałam do mieszkania, na klatce schodowej spotkałam Stefana. Stał przy skrzynkach na listy, marszcząc brwi jak zawsze.
– Dzień dobry – powiedziałam.
– Cisza to świętość – rzucił, nie patrząc mi w oczy.
Zatrzymałam się i odpowiedziałam spokojnie.
– Cisza to czasem tylko inna forma więzienia.
Spojrzał na mnie zaskoczony, ale nic nie odpowiedział. A ja poczułam, jakbym zrobiła coś ogromnego – jakbym pierwszy raz naprawdę stanęła za sobą.
Kolacja meksykańska była najbardziej kolorowa ze wszystkich. Papryki, limonki, kumin i kolendra – całe mieszkanie pachniało jak coś, co przypominało mi młodość. Miałam na sobie sukienkę w kwiaty i czerwone kolczyki, które leżały na dnie szuflady przez ponad dwadzieścia lat. Kupiłam je w 1984 roku na targu w Budapeszcie, ale Marian powiedział, że są kiczowate. Więc je schowałam. A teraz znów wisiały na moich uszach i dźwięczały, kiedy się poruszałam.
Przyszli wszyscy – Wanda i Henryk, Ania z chłopakiem, nawet ta cicha sąsiadka z trzeciego piętra, która zawsze nosiła zakupy w dwóch siatkach.
Nie poddałam się
Jedliśmy ostre tacos i piliśmy napój, który udawał margaritę. Kiedy zaczęła lecieć jakaś latynoska ballada, ktoś zapytał, czy nie zatańczymy. I właśnie wtedy, wśród śmiechu i muzyki, przypomniałam sobie coś. Jakby ktoś otworzył szufladę w mojej głowie.
– Miałam kiedyś chłopaka – powiedziałam. – Miał na imię Tomek. Poznaliśmy się na potańcówce. Tańczyliśmy przy „Satisfaction” Rolling Stonesów. Miał rude włosy i pachniał mydłem.
W pokoju zapadła cisza. Wszyscy słuchali.
– Chciał, żebym z nim pojechała na studia do Warszawy. Ale ja wtedy już byłam zaręczona z Marianem. A Marian był… no, był jak był. Rodzina go lubiła. Miał mieszkanie, stałą pracę. Tomek zniknął, a ja poszłam na kurs księgowości.
Wanda odezwała się pierwsza.
– Żałujesz?
Spojrzałam na nią, a potem na puste talerze, na kieliszki, na ludzi, którzy przyszli tu do mnie, jakby to było najnormalniejsze na świecie.
– Nie wiem – odpowiedziałam. – Ale wiem, że już nie chcę niczego więcej odkładać na potem.
Ania spojrzała na mnie z podziwem.
– Pani to dopiero ma odwagę.
Uśmiechnęłam się smutno.
– To nie odwaga, Aniu. To desperacja. Ale czasem z desperacji rodzą się najpiękniejsze rzeczy.
I w tamtej chwili naprawdę to poczułam. Że można żyć na nowo, nawet jeśli nie da się już cofnąć czasu.
Janina, 69 lat
Czytaj także:
- „Zaprosiłem samotną sąsiadkę na kolację, bo było mi jej szkoda. Nie liczyłem na deser, a jednak finał był słodki”
- „Przyszłam do urzędu z PIT-em, a wyszłam z kochankiem. Dostałam coś znacznie cenniejszego niż zwrot podatku”
- „Dawałem matce pieniądze bez umiaru i byłem dobrym synkiem. Ale gdy wystawiłem jej rachunek, przestała się odzywać”

