„Gdy mąż spoczął w trumnie, nie uroniłam ani łzy. Zamiast zrzędzenia starego słucham teraz szeptów kochanka”
„Pewnego dnia spojrzałam w lustro i przestraszyłam się kobiety, którą zobaczyłam. Nie miałam pojęcia, co lubię, co sprawia mi przyjemność, czego się boję. Wiedziałam tylko jedno – że nie chcę dłużej być wdową siedzącą w ciemnym salonie”.

W dniu pogrzebu męża, kiedy sąsiadki ocierały oczy chusteczkami i szeptały, że „biedna Halinka została sama”, czułam coś w rodzaju pustki i ulgi. Jakby ktoś zdjął mi z pleców ciężar, który niosłam przez całe życie, nawet nie wiedząc, jak bardzo mnie przygniatał.
Miałam go dosyć
Stefan był mężczyzną z tych, co to zawsze muszą mieć rację. Dominujący, apodyktyczny, ale i skuteczny. Dzięki niemu mieliśmy piękny dom, dwa samochody, zagraniczne wakacje – wszystko, co trzeba, żeby sąsiedzi zazdrościli. Tylko że w środku tego złotego klosza byłam ja – kobieta, która nauczyła się nie przeszkadzać, nie marudzić i nie mieć własnych pragnień.
Kiedy Stefan zmarł, miałam sześćdziesiąt trzy lata i absolutnie żadnego pojęcia, kim właściwie jestem. Pierwsze tygodnie po jego odejściu spędziłam w domu, parząc herbatę i przestawiając kwiatki w wazonach. Cisza była ogłuszająca. Z każdej ściany patrzyły na mnie obrazy kupione przez niego, meble wybrane przez niego, a nawet zasłony, które – jak mówił – „nie pasowałyby w innym kolorze”.
Pewnego dnia spojrzałam w lustro i przestraszyłam się kobiety, którą zobaczyłam. Nie miałam pojęcia, co lubię, co sprawia mi przyjemność, czego się boję. Wiedziałam tylko jedno – że nie chcę dłużej być wdową siedzącą w ciemnym salonie, słuchającą tykania zegara.
Chciałam coś zmienić
Właśnie dlatego kupiłam bilet na rejs po norweskich fiordach. Sama. Dla siebie. Po raz pierwszy w życiu nie pytałam nikogo o zgodę.
– Jedziesz sama? – zdziwiła się sąsiadka Jadzia, kiedy przyszła się pochwalić nowym garnkiem.
– Zawsze robiłam wszystko z kimś. Czas coś zrobić tylko dla siebie – odpowiedziałam, wkładając do walizki książkę, której Stefan zawsze mi zabraniał czytać, bo „to bzdury dla bab”.
Pierwszy dzień na statku był dziwnie nierealny. Z jednej strony – ekscytacja. Wszystko pachniało nowością: kajuta z oknem wychodzącym wprost na morze, korytarze oświetlone ciepłym światłem, restauracja z białymi obrusami i nienagannie ubranym personelem. A z drugiej – to znajome uczucie wycofania, jakby mój cień wszedł na pokład zamiast mnie.
Usiadłam przy oknie w części wspólnej i udawałam, że czytam książkę, choć tak naprawdę wodziłam wzrokiem po ludziach. Sami emeryci, niektórzy z partnerami, inni jak ja – samotni. Zauważyłam mężczyznę w granatowej marynarce, który usiadł niedaleko i wyjął z kieszeni okulary. Przez chwilę wymieniliśmy spojrzenia, ale szybko odwróciłam wzrok.
Intrygował mnie
Po południu postanowiłam wyjść na pokład. Wiatr był chłodny, ale orzeźwiający. Stanęłam przy barierce, patrząc na spokojną taflę morza, kiedy usłyszałam męski głos obok siebie.
– Piękna pogoda jak na Norwegię.
Odwróciłam głowę. To był ten sam mężczyzna. Miał siwe włosy, opaloną twarz i spojrzenie kogoś, kto wiele widział, ale nie potrzebuje się tym chwalić.
– Halina – przedstawiłam się krótko.
– Ryszard – odparł, uśmiechając się delikatnie. – Emerytowany pilot wojskowy. A pani?
– Wdowa – odpowiedziałam zbyt szybko, zaskakując samą siebie. – Od pół roku.
Nie zapytał, jak zmarł mój mąż, za co byłam mu wdzięczna. Usiadł obok na ławeczce. Przez chwilę milczeliśmy, patrząc w wodę.
– Moja żona zmarła cztery lata temu – powiedział cicho. – Rak. Bez szans. Ale jakoś się trzymałem. Do dziś nie umiem zjeść obiadu przy pustym stole.
– Ja dopiero się tego uczę – powiedziałam. – Samotność jest dziwnie lekka. Trochę jak kurtka, którą ktoś zostawił na krześle. Nie twoja, ale można się nią otulić.
Było wspaniale
Wieczorem usiedliśmy w tej samej części wspólnej, w której wcześniej udawałam, że czytam. Ryszard przyniósł dwie lampki białego wina i zaproponował miejsce przy oknie.
– Nie umiem siedzieć sam przy stole. Nawet na wakacjach – powtórzył tamto zdanie, ale tym razem z lekkim uśmiechem.
Rozmawialiśmy długo. O tym, jak wyglądały nasze młodości. On opowiadał o lotach nad Bałtykiem i o kolegach, którzy już dawno odeszli. Ja mówiłam o Stefanie, o jego zamiłowaniu do zegarków i o tym, jak kontrolował nawet to, jaką pastę kupuję do zębów. Śmialiśmy się, kiedy wspominałam, jak raz specjalnie kupiłam inną, żeby go sprawdzić. Oczywiście zauważył.
Pierwszy raz od dawna się śmiałam. Prawdziwie, bez przymusu. A potem nagle zrobiło się późno. Zanim się rozeszliśmy, spojrzał na mnie i powiedział:
– Miło było. Może jutro też?
Kiwnęłam głową. A potem, wracając do kajuty, pomyślałam, że może to nie będzie tylko rejs przez fiordy. Może to będzie podróż do czegoś więcej.
Myślałam o nim
Od kolejnego wieczoru lampka wina stała się naszym rytuałem. Spotykaliśmy się po kolacji na pokładzie lub w salonie. Czasem milczeliśmy, patrząc na fiordy, czasem rozmawialiśmy bez końca. Ryszard miał w sobie coś, co sprawiało, że przy nim nie musiałam udawać. Nie oceniał, nie przerywał, nie zaglądał przez ramię do moich myśli.
– Czuję się przy tobie… spokojna – powiedziałam pewnego wieczoru, kiedy usiedliśmy na ławce owinięci w koce. – Jakbym przestała walczyć.
– Może już nie musimy – odpowiedział. – Może to ten czas, kiedy można po prostu być.
Bardzo mnie to poruszyło. Przez tyle lat bycie oznaczało dla mnie robienie czegoś – gotowanie, organizowanie, układanie komuś życia. A teraz siedziałam obok mężczyzny, który nie chciał nic ode mnie. Tylko obecności.
Nie wiem, kiedy zaczęłam myśleć o nim częściej niż powinnam. A jeszcze bardziej nie wiem, kiedy zaczęłam się bać, że to może być coś więcej. I zadałam sobie pytanie, którego nigdy wcześniej nie śmiałam wypowiedzieć na głos: Czy można się zakochać po sześćdziesiątce?
Chciałam więcej
Bergen przywitało nas zapachem mokrych dachówek i widokiem kolorowych kamienic. Statek miał zostać w porcie do rana – wieczorem była uroczysta kolacja, a później pożegnanie na pokładzie. Czułam w powietrzu napięcie, jakby coś miało się wydarzyć, choć nie wiedziałam co.
Po kolacji wyszłam na zewnątrz. Ryszard już tam był, oparty o barierkę, z dłonią na kubku z herbatą. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się lekko.
– Chciałbym, żebyśmy jeszcze kiedyś razem gdzieś wypłynęli – powiedział. – Może południowa Europa? Słoneczna, łagodna. Taka, w której nie trzeba nosić płaszcza i można śmiać się bez powodu.
Zamarłam. Z jednej strony chciałam powiedzieć „tak” natychmiast. A z drugiej – coś we mnie się cofnęło.
Później, w kajucie, usiadłam na łóżku i długo patrzyłam na moją walizkę. Przypomniałam sobie siebie sprzed tygodnia – sztywną, nieobecną, schowaną za eleganckim szalem. I siebie teraz – z rozwianymi włosami, lekko zarumienioną twarzą i sercem, które znowu czegoś chce.
W końcu się uśmiechnęłam do siebie, jakby ktoś we mnie powiedział: „w porządku, Halina. Możesz”.
Dotrzymał obietnicy
Miesiąc później tańczyliśmy na plaży w Portugalii. Bez muzyki, boso, w ostatnich promieniach słońca. Ryszard trzymał mnie lekko za dłonie, jakby bał się, że się rozpłynę. A ja śmiałam się jak dziewczyna – głośno, bezwstydnie, zupełnie nie jak Halina, którą znałam przez większość życia.
– Nigdy nie sądziłam, że jeszcze zatańczę boso na plaży – powiedziałam, patrząc na jego krzywe palce stóp. – I że będę się śmiać z tego jak głupia.
– Zasłużyłaś na to – odparł spokojnie. – Może wszyscy, którzy przeżyli swoje, powinni dostać jeszcze jedną szansę.
Wieczorne rozmowy przy winie zostały z nami. Nadal siadaliśmy przy małym stoliku, obserwując fale i obcych ludzi przechadzających się z psami. Ale teraz było coś jeszcze – jego dłoń na mojej dłoni. Dotyk. Czułość. Nic gwałtownego, nic, co trzeba by było ukrywać. Między nami było zrozumienie – ciche, spokojne, przyjmujące. Nie mówiliśmy o przyszłości. Ani o przeszłości. Byliśmy tu i teraz. I to wystarczało.
Halina, 63 lata

