Reklama

Gdy zobaczyłam w jego telefonie zdjęcia tej kobiety, poczułam... ulgę. Tak, ulgę. Bo to, co między nami od dawna już nie grało, teraz miało nazwę i twarz. Mimo 25 lat razem, nie czułam złości. Może przez to, że ostatnie kilka lat było bardziej dzieleniem przestrzeni niż życia. Ale gdy z głupią miną zaczął się tłumaczyć, że to „przyjacielskie spotkania” i że „nic się nie wydarzyło”, poczułam upokorzenie. A potem, kiedy znalazłam ślad szminki na jego kołnierzyku i usłyszałam, że „to głupia pomyłka”, przestałam słuchać. Wzięłam nożyczki i pocięłam koszulę na paski.

– Niech zobaczy, że ja też potrafię – powiedziałam sobie.

Spakowałam kilka rzeczy i pojechałam do siostry na noc. Rano zostawił wiadomość: „Jadę na szkolenie, jak wrócę, porozmawiamy jak dorośli”. Cudownie. On się wybiera w delegację, a ja mam zostać i płakać? Nie ma mowy.

Chciałam złapać dystans

Pierwszego dnia majówki zapakowałam torbę, zamknęłam mieszkanie i wyszłam bez słowa. Po raz pierwszy od dawna nie miałam w planach nic dla nikogo. Tylko dla siebie. Zarezerwowałam pokój w małym pensjonacie w Rewalu. Chciałam być jak najdalej od domu, od wspomnień i od jego spojrzenia, które od miesięcy było puste. Wzięłam lekkie sukienki, książkę, którą kupiłam trzy lata temu i nigdy nie przeczytałam, i zapas wina – na wszelki wypadek.

Po drodze wstąpiłam do lombardu. Ten pierścionek od męża i tak mnie zawsze uwierał. Nigdy nie był mój – Czarek wybrał go z mamusią. Za pieniądze kupiłam nową bieliznę, buty na koturnie i perfumy, których zapach przypominał mi młodą mnie.

Droga była długa, ale z każdym kilometrem czułam, że oddycham głębiej. Przestałam się zastanawiać, co będzie jutro. Nie interesowało mnie, czy jego kochanka zna się na gotowaniu. Albo czy wie, że on chrapie. Ważne było tylko jedno – ja.

Czułam się wspaniale

Pierwszy poranek w Rewalu pachniał kawą i mokrym piaskiem. Otworzyłam okno, a morska bryza wdarła się do pokoju jak nieproszony, ale wyczekiwany gość. Zaparzyłam kawę i usiadłam na tarasie. Cisza. Żadnych wiadomości, żadnych pretensji, żadnych pytań.

Spacerowałam bez celu. W sandałach, bez makijażu, z rozwianymi włosami. Ludzie mijali mnie obojętnie, a ja pierwszy raz od lat poczułam się… niewidzialna. I to było cudowne. Nie byłam żoną, matką, księgową, kucharką. Byłam po prostu kobietą. Zwykłą. Wolną.

Wieczorem, w lokalnej knajpce, zamówiłam rybę i lampkę białego wina. Siedziałam sama, ale nie czułam się samotna. Przy sąsiednim stoliku siedział mężczyzna, mniej więcej w moim wieku, czytał gazetę i jadł zupę rybną. Raz spojrzał na mnie i skinął głową. Odwzajemniłam gest, ale nie uśmiechałam się.

Nazajutrz znowu się na niego natknęłam – tym razem na plaży. Ustawiał sobie leżak, ale silny podmuch wiatru złożył mu go w pół.

– Pomóc? – zapytał.

Nie trzeba, poradzę sobie – rzuciłam automatycznie.

Uśmiechnął się, jakby dobrze znał ten ton.

– Oczywiście. Miłego dnia – odpowiedział i zostawił mnie w spokoju.

Później jeszcze długo myślałam o tym, jak naturalnie odrzuciłam jego pomoc. Jakbym całe życie bała się, że jeśli pozwolę sobie pomóc, to coś stracę.

Poznałam mężczyznę

Trzeciego dnia niebo nad Rewalem było gładkie jak tafla jeziora. Wzięłam przewodnik, aparat i ruszyłam w stronę latarni morskiej. Chciałam po prostu iść – przed siebie, bez planu. Na ścieżce przez sosnowy las usłyszałam znajomy głos.

– Znowu w tym samym kierunku. Przypadek?

To był on – ten od leżaka i zupy rybnej. Tym razem miał na sobie luźną, lnianą koszulę i plecak przerzucony przez ramię.

– Albo jesteśmy przewidywalni, albo mamy ten sam gust – odparłam z przekąsem.

– Ja wolę wersję z gustem – uśmiechnął się. – A że nie mamy towarzystwa… może tym razem pójdziemy razem?

Zawahałam się, ale skinęłam głową. Szliśmy obok siebie, krok w krok. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele. I to było... dobre. Jakby nasze milczenie znało się od lat.

W latarni wchodziliśmy po wąskich schodkach. Śmiał się, że jęczy jak stary dziad, a ja udawałam, że mam lepszą kondycję, niż faktycznie miałam. Na górze zaparło mi dech – i nie tylko z wysiłku. Widok był oszałamiający. Błękit bez końca, złote plamy plaż i fale szepczące coś własnym językiem.

– Czasem dobrze jest milczeć – powiedział, patrząc przed siebie.

– Dawno nie milczałam tak komfortowo – przyznałam.

W drodze powrotnej zobaczyłam konie na plaży. Poczułam znajome ukłucie.

– Zawsze marzyłam, żeby nauczyć się jeździć konno, ale nigdy nie miałam odwagi.

– Może czas to zmienić? – zapytał spokojnie. – Mają tu łagodne konie. Chcesz spróbować?

Zaskoczyłam samą siebie, kiedy powiedziałam:

– Tak. Chcę.

Robiłam to, na co miałam ochotę

Zaskakujące, jak szybko człowiek może się oswoić z czymś, czego całe życie się bał. Koń, na którego mnie wsadzili, miał na imię Tosiek i był bardziej cierpliwy ode mnie. Staliśmy z Pawłem – tak miał na imię mój towarzysz – na piaszczystej drodze prowadzącej do plaży. On obok, pewny siebie, prowadził swojego konia jak starego znajomego.

– Trzymasz się świetnie – powiedział, kiedy po raz pierwszy ruszyłam stępem.

Staram się nie umrzeć ze strachu – parsknęłam.

– Ale robisz to z klasą.

Z każdym krokiem stres był mniejszy. Wiatr rozwiewał mi włosy, morze szumiało z boku, a Paweł… był tuż obok. Wieczorem wypiliśmy wino na tarasie mojego pokoju. Z lampkami w dłoni patrzyliśmy na zachód słońca.

– Żałuję tylko, że tak długo czekałam, żeby coś w swoim życiu zmienić – powiedziałam cicho.

– Może to właśnie był ten moment. Teraz. Wcześniej byś nie umiała – odparł spokojnie.

W jego głosie nie było oceny. Tylko ciepło. Takie, którego tak bardzo mi brakowało. Kiedy potem zatańczyliśmy w klubie – zwykły, powolny taniec do jakiegoś leniwego utworu z lat 80. – miałam wrażenie, że znów mam dwadzieścia kilka lat. Pachniał wodą kolońską i czymś znajomym – czułością, której nie czułam od lat. Nasze dłonie spotkały się nieśmiało. Nie cofnęłam swojej i zaproponowałam:

– Może wpadniesz jeszcze na drinka…

Nie chodziło o drinka. Oboje to wiedzieliśmy.

Zapomniałam o problemach

Przedłużyłam majówkę. Każdy poranek po tamtej nocy był trochę inny. Budziłam się później, bardziej zadowolona, z poczuciem ciepła, które nie miało nic wspólnego z pościelą. Paweł nigdy nie zostawał długo. Robił kawę, zostawiał mi kartkę albo przynosił świeże bułki z piekarni. Bez wielkich słów, bez obietnic – tylko obecność.

Po południami jeździliśmy konno. Coraz pewniej siedziałam w siodle, śmiałam się z własnej niezdarności, a on chwalił mnie za najmniejszy postęp, jakby mówił: „Zasługujesz. Na wszystko”.

Wieczorami chodziliśmy na kolacje do miasteczka. Rybacy grali na gitarach, dzieci biegały po plaży, a my piliśmy wino z plastikowych kubków i mówiliśmy o rzeczach prostych: ulubionych książkach, miejscach, które chcemy jeszcze zobaczyć, lękach, które od lat nie dawały spać.

Czasem myślę, że mogłoby to trwać dłużej – rzuciłam któregoś wieczoru.

Paweł zamilkł na moment.

– A potem przypominasz sobie, że masz życie, ja mam swoje. I że może właśnie dlatego to jest takie piękne – dokończył za mnie.

Skinęłam głową. Wiedzieliśmy, że to nie bajka, tylko przystanek. Żadne z nas nie mówiło „co dalej?”.

Ostatniego ranka spakował mi walizkę, pomógł ją znieść do taksówki.

– Lidia, obiecaj mi jedno – powiedział, zanim wsiadłam. – Że nie pozwolisz już nikomu cię tłamsić.

– Obiecuję – odpowiedziałam z uśmiechem.

I wiesz co? Naprawdę dotrzymałam tej obietnicy.

To nowy początek

Wróciłam do domu, który wydawał się jakiś inny. Czarek milczał, patrzył na mnie długo, jakby próbował rozpoznać kobietę, którą zostawił, i nie potrafił.

– Porozmawiamy? – zapytał w końcu.

– Nie ma o czym – odpowiedziałam spokojnie.

Nie musiałam krzyczeć. Nie musiałam się tłumaczyć. On wiedział. Wiedział, że coś się zmieniło. Że nie ma już do czego wracać.

Wzięliśmy rozwód kilka miesięcy później. Bez dramatu, bez łez. Jakbyśmy oboje wreszcie zrozumieli, że koniec to nie zawsze porażka. Czasem to początek. Nie szukałam Pawła. On też nie pisał. I dobrze. Bo tamten czas był jak piosenka grana tylko raz. Krótka, intensywna, ale piękna. I wystarczyła, by coś we mnie na zawsze się przebudziło.

Zaczęłam chodzić na jazdę konną. Sama. W każdy weekend. Kupiłam rower, zapisałam się na kurs pisania. Zaczęłam żyć według jednej zasady: robię to, co mnie uszczęśliwia – nie czekając, aż ktoś inny da mi na to pozwolenie. I jestem szczęśliwa.

Lidia, 45 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama