„Gdy ja poświęcałam się rodzinie, mój mąż znikał w pracy. Po 10 latach okazało się, że jego raporty miały długie nogi”
„Dzieci zostawiłam z moją mamą, a sama pojechałam do galerii handlowej wymienić prezent. I właśnie tam, między drogerią a kawiarnią, zobaczyłam ich. Siedzieli przy stoliku”.

- Redakcja
Nie jestem typem kobiety, która łatwo się poddaje. Gdy rodziły się dzieci, zrezygnowałam z pracy, choć dobrze mi szło. Gdy mąż twierdził, że „firma potrzebuje go bardziej niż my”, machałam ręką, bo wierzyłam, że to dla naszego dobra. Byłam tą, która pamiętała o wywiadówkach, szczepieniach i rocznicach ślubu. Z czasem coraz częściej siedziałam sama przy stole, niepewna, czy wróci na kolację, czy w ogóle zadzwoni. Myślałam, że chodzi o stres, zmęczenie. Nie domyślałam się, że jego raporty mają imię. I długie nogi.
Dwa etaty, jedna pensja
Kiedy po urlopie macierzyńskim podjęłam decyzję, że zostanę w domu na dłużej, Adam powiedział, że to świetny pomysł. „Zajmij się dziećmi, a ja ogarnę resztę” – rzucił wtedy. I rzeczywiście, przez pierwsze miesiące wszystko grało. Przelewy przychodziły regularnie, a ja stawałam na głowie, żeby dom wyglądał jak z katalogu. Obiad zawsze czekał na stole, dzieci pachniały oliwką i były wykąpane przed dziewiętnastą. Prawdziwa idylla.
Z czasem jednak jego powroty się wydłużały. „Zostałem dłużej, bo szef naciskał”, „Zespół nie ogarnia beze mnie” – te i inne frazy zaczęły powtarzać się jak mantry. Nie robiłam afer, bo myślałam, że tak trzeba. Że skoro nie dokładam się finansowo, nie mam prawa narzekać. Choćby nawet wieczorami czułam się jak służąca, nie partnerka.
– Musisz wrócić do pracy, dla siebie – próbowała mi tłumaczyć przyjaciółka. – Albo chociaż coś dorywczego, zdalnie. On za bardzo się przyzwyczaił, że wszystko mu się należy.
Ale ja chciałam być „tą dobrą”. Matką roku, żoną dekady. Tą, która nie zrzędzi, tylko rozumie. Tyle że zaczęłam się czuć jak powietrze. Jak ktoś, kogo obecność jest tak oczywista, że nawet niezauważalna. A Adam... Adam coraz rzadziej się uśmiechał. Coraz częściej wracał z pustym spojrzeniem i telefonem przyklejonym do dłoni. Nie miałam pojęcia, że w tej dłoni ukrywa nie tylko służbowe mejle.
Coraz głośniejsze pretensje
Kiedyś siadaliśmy razem do kolacji. Śmialiśmy się z głupot, opowiadaliśmy sobie o dniu. A teraz? Adam wchodził do domu po dwudziestej, rzucał krótkie „hej” i znikał w łazience albo przy komputerze. Obiad grzałam po raz trzeci, a dzieci już spały. Wpatrywałam się w parujący talerz i udawałam, że to normalne. Że tak wygląda życie dorosłych ludzi.
– Dobrze chociaż, że ma pracę – powtarzałam sobie. – Przecież mógłby nie mieć. Mógłby pić. Mógłby być gorszy.
Ale to, że ktoś nie bije i przynosi pieniądze, to chyba nie powód, żeby uznać go za męża idealnego, prawda? Z czasem zaczęłam mówić więcej. Najpierw spokojnie. Pytałam, co się dzieje. Czy wszystko w porządku. Czy coś się zmieniło. Odpowiadał zdawkowo. Albo wcale.
– Mam roboty po uszy – mówił.
– Ale przecież nie pracujesz w kopalni – odparłam kiedyś zbyt ostro. – To zwykłe biuro!
Wtedy pierwszy raz trzasnął talerzem.
– Właśnie! Zwykłe biuro i zwykła żona! Może byś spróbowała zrozumieć, jak to jest nie mieć sekundy dla siebie! – wybuchł.
Zamurowało mnie. Bo przecież on miał dla siebie wszystko. Własne wyjścia, kawę wypitą w spokoju, ciszę w samochodzie. A ja? Ja miałam pranie, kredki na podłodze i rozmowy z czterolatką, która nazywała mnie królewną, gdy tylko zakładałam nową sukienkę. Coraz częściej wolałam, żeby nie wracał. Bo jego obecność bolała bardziej niż samotność.
Przypadkowe odkrycie
Nie podejrzewałam niczego konkretnego. Byłam zbyt zajęta próbą zrozumienia, co się z nami dzieje. Ale pewnego dnia, kiedy Adam zostawił telefon w kuchni, a ja szykowałam kanapki dla dzieci, ekran rozświetlił się powiadomieniem. Serduszko przy imieniu. Nie moim. Wiedziałam, że nie powinnam. Ale ręce same sięgnęły po urządzenie. Ekran nie był zablokowany. Przeczytałam tylko jedno zdanie:
– Tęsknię za tobą, chociaż widzieliśmy się dzisiaj.
Zrobiło mi się słabo. Oparłam się o blat, próbując uspokoić oddech. Tęskniła. Widziała się z nim dzisiaj. Więc to nie była żadna przelotna wiadomość, nie było „koleżanki z pracy” ani „niewinnego flirciku”. To było coś, co trwało. Nie potrafiłam spojrzeć mu tego wieczoru w oczy. Patrzyłam, jak siada do kolacji z miną zmęczonego bohatera, który ocalał po ciężkim dniu. Udawał, że wszystko gra. A ja też grałam. Właśnie zyskałam nową rolę: żony zdradzanej.
– Coś się stało? – zapytał, przeżuwając spokojnie.
– Nie, wszystko w porządku – odpowiedziałam i uśmiechnęłam się. Zbyt szeroko.
Tylko że teraz już nie analizowałam, dlaczego się oddala. Wiedziałam. Miał inne źródło czułości. Inny dom poza domem. Kogoś, komu pisał, że tęskni, zamiast do mnie powiedzieć „dobranoc”. Nie powiedziałam nic. Nie wtedy. Bo żeby zniszczyć iluzję, trzeba być gotowym, by zobaczyć ruiny.
Spotkanie twarzą w twarz
Nie planowałam tego. Przysięgam. Ale los sam podsunął mi scenę jak z kiepskiego filmu. Była sobota, Adam twierdził, że musi „skończyć coś ważnego w biurze”. Dzieci zostawiłam z moją mamą, a sama pojechałam do galerii handlowej wymienić prezent. I właśnie tam, między drogerią a kawiarnią, zobaczyłam ich.
Siedzieli przy stoliku. On w swoim „służbowym” płaszczu, ona w czerwonej sukience. Zaśmiewali się z czegoś, nachylając się do siebie z czułością, jakby byli jedynymi ludźmi na świecie. Trzymał ją za rękę. Głaskał po palcach. Tak, jak kiedyś mnie. Zamarłam. Zrobiłam krok w tył i schowałam się za filarem. Przez chwilę miałam irracjonalną nadzieję, że to nie on. Ale znałam ten profil na pamięć. Wiedziałam, że to nie pomyłka. I wtedy poczułam wściekłość. Nie smutek. Nie rozpacz. Prawdziwy, surowy gniew.
Podeszłam do stolika powoli. On zobaczył mnie pierwszy. Zbladł.
– O, proszę, jednak znalazłeś czas, żeby wyjść z biura – powiedziałam cicho, ale dobitnie. – A to twoja asystentka?
Dziewczyna zbladła jeszcze bardziej niż on. Chciała coś powiedzieć, ale uniosłam rękę.
– Nie musisz się tłumaczyć. Wszystko już wiem.
Odwróciłam się i odeszłam, zanim zdążył wstać. Z podniesioną głową. Na nogach z waty, ale nie dałam po sobie poznać. W aucie się rozpłakałam. Ale nie dlatego, że on ją dotykał. Dlatego, że ja już go w ogóle nie czułam.
Nic się nie zgadzało
Po tej scenie nie wróciłam od razu do domu. Przez godzinę jeździłam bez celu po mieście, słuchając radia, które grało same piosenki o złamanych sercach. Absurd, że dopiero teraz zrozumiałam, jak długo już byłam sama. Że zdrada to nie był początek końca – to był koniec, który wlekł się od lat, tylko ja go jeszcze nie podpisałam.
Adam wrócił późno. Wszedł cicho, jakby testował, czy już zasnęłam. Siedziałam w kuchni, przy zgaszonym świetle. Zatrzymał się w progu. W ciemności widziałam, jak zaciska szczękę.
– To nie tak, jak myślisz...
– Proszę cię. Oszczędź mi tego. Nawet nie próbuj kłamać.
Usiadł naprzeciwko, ale nie spojrzał mi w oczy.
– To... nie miało się tak potoczyć – powiedział w końcu.
– Jak miało się potoczyć? Że nie zauważę? Że będę gotować, prać i się uśmiechać, a ty będziesz miał romans po godzinach?
Milczał. W końcu wzruszył ramionami.
– Przepraszam – powiedział tylko.
Tyle. Po dziesięciu latach wspólnego życia, dzieciach, ślubie, wszystkim – „przepraszam”. Jakby zapomniał, że ja też istnieję. Że coś znaczę. Nie kłóciliśmy się. Nie krzyczałam. Wtedy już wiedziałam, że nie warto. Że jego serce poszło gdzie indziej, a moje... moje zostało tu, sprzątając okruchy po jego decyzjach. Tylko że tym razem to ja zamierzałam zdecydować.
I co dalej, skoro już wiem?:
Nie wyrzuciłam go z domu od razu. Zrobienie awantury dałoby mu zbyt łatwą wymówkę, by odejść do niej i zrzucić winę na mnie. A ja potrzebowałam czasu. Na zebranie myśli, na rozmowę z dziećmi, na plan. Zawsze byłam tą, która ogarniała rzeczywistość – i nie zamierzałam przestać tylko dlatego, że mąż się zakochał w długonogiej blondynce z open space’u. Zaczęłam szukać pracy. Po godzinach, kiedy dzieci spały, pisałam CV, przeglądałam oferty, rozmawiałam ze znajomymi. Początkowo czułam się, jakby życie przeciekło mi przez palce. Ale im dłużej walczyłam o siebie, tym mniej we mnie było złości. I mniej łez.
Pewnego wieczoru powiedziałam mu, że czas się wyprowadzić. Nie płakał. Nie błagał. Wyszedł cicho, jakby ulżyło mu, że to ja podjęłam decyzję. Dzieci? Zniosły to lepiej, niż myślałam. Miałam wrażenie, że już dawno wyczuły pęknięcia w naszym domu. Teraz miały matkę, która może była zmęczona, ale prawdziwa. Bez udawania. Spotkałam go raz, po kilku miesiącach. Szedł z Nią. Śmiali się. Nasze spojrzenia się skrzyżowały. Skinęłam głową, a on tylko spuścił wzrok. Może wstyd. Może obojętność.
Nie wracam do tego często. Nie analizuję. Mam teraz inne rzeczy do robienia. Swoje życie. Swoje decyzje. I siebie – kobietę, która przez dziesięć lat kochała za dwoje, a teraz wreszcie uczy się kochać samą siebie.
Dominika, 39 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Podejrzewałam męża o zdradę, ale odkryłam coś, czego się nie spodziewałam. To było coś o wiele gorszego niż romans”
- „Wiedziałam, że mąż zdradza mnie z moją siostrą cioteczną, ale milczałam. Zemsta najlepiej smakuje na zimno”
- „Odkryłam, że mój mąż mnie zdradza i zapragnęłam zimnej zemsty. Po 2 miesiącach został z niego tylko cień mężczyzny”

