Reklama

Mieszkam sama w kawalerce na warszawskim Targówku. Mieszkanie jest ciasne, ciemne i zimą potwornie się wychładza, ale jest moje. Właściwie wynajęte, ale w tym momencie to i tak luksus – mam swoją przestrzeń i nikt mnie nie kontroluje.

Pracuję zdalnie, prowadzę korepetycje z angielskiego i piszę teksty na zlecenie. Wystarcza na czynsz, jedzenie i wizyty u lekarza. Nie na wiele więcej. Nie mam oszczędności ani partnera, który mógłby mnie wesprzeć. Mateusz, ojciec dziecka, zniknął z mojego życia tak szybko, jak się w nim pojawił. Kiedy powiedziałam mu o ciąży, jego odpowiedź była krótka:

– To nie jest dobry moment. Nie jestem gotowy na bycie ojcem.

Potem już nie odbierał telefonów.

Z rodzicami od dawna miałam napiętą relację. Mama – bardzo religijna, zapatrzona w pozory i opinię ludzi. Ojciec – cichy cień jej decyzji. Gdy byłam „grzeczną córką” – taką, co chodzi na roraty, przynosi piątki ze szkoły i ubiera się, jak trzeba – mogłam liczyć na pozorną miłość i zainteresowanie. Ale gdy zaczęłam iść swoją drogą – studia w Warszawie, zamiast pracy w urzędzie w rodzinnym miasteczku – napięcie rosło.

Gwoździem do trumny była wiadomość o ciąży. Sama, bez ślubu, z nieznanym facetem. Dla nich to był grzech i hańba. Ja tylko poczułam ulgę, że w końcu nie muszę się starać, by zasłużyć na ich miłość.

Ale i tak zabolało, kiedy mama powiedziała mi przez telefon, że jeśli wybiorę „takie życie” – to nie mam już rodziny.

Rozmowa z rodzicami i ich reakcja

– Mamo, muszę ci coś powiedzieć – zaczęłam ostrożnie, trzymając telefon jakby był granatem z wyciągniętą zawleczką.

– Znowu coś? Tylko nie mów, że rzuciłaś studia – westchnęła ciężko mama.

– Nie, nie o to chodzi… Jestem w ciąży.

Cisza. W tle słyszałam tylko stukot zegara, a potem krzyk:

– Co ty powiedziałaś?!

– Jestem w ciąży. Siódmy tydzień. Będę sama to dziecko wychowywać. Mateusz nie chce mieć z nami nic wspólnego.

– Jak mogłaś nam to zrobić?! – głos mamy zadrżał, ale nie z emocji, tylko z furii. – Tyle lat poświęceń, tyle modlitw… I co, teraz ty nam robisz wstyd?! W ciążę, bez ślubu?! To przecież... hańba! Sąsiedzi nas zjedzą!

– Mamo, ja potrzebuję wsparcia, nie potępienia – wyszeptałam.

– A ja potrzebuję córki, która nie depcze naszych wartości!

– Tato? – odezwałam się, czując łzy pod powiekami – Tato, jesteś tam?

– Klara... – padło cicho. – To... to skomplikowane…

– Powiedz cokolwiek. Że mnie nie nienawidzicie. Że nie jestem już zupełnie sama…

– Mama nie potrafi tego zaakceptować… – dodał po chwili, po czym usłyszałam, jak odkłada słuchawkę.

Połączenie się zakończyło.

Siedziałam długo z telefonem w dłoni, wpatrzona w ekran. Wysłałam jeszcze jedną wiadomość: „Nie musimy się zgadzać, ale nie przekreślajcie mnie, proszę”. Dwa niebieskie ptaszki oznajmiły, że przeczytali.

I tyle. Zero odpowiedzi.

Wewnętrzne rozbicie i rozmowa z Martą

– I co, odezwali się? – Marta wlewała herbatę do kubków, ale patrzyła na mnie z troską, której nie potrafiłam znieść.

– Nie. Nic. Tylko przeczytali wiadomość. Jakby to był spam.

Ukryłam twarz w dłoniach. Siedziałyśmy w mojej kawalerce. Marta przyniosła ciasto i jakąś herbatkę z melisy „na uspokojenie”. Nie działała.

– Powiedziała, że już nie ma córki – mój głos zadrżał. – Tak po prostu. Jakby mogła mnie odciąć, wymazać gumką.

– Klara… oni zawsze kochali wyobrażenie o tobie, nie ciebie. Tę grzeczną dziewczynkę z różańcem. A ty wyrosłaś, zaczęłaś myśleć po swojemu. I teraz się mszczą.

– Ale ja nie zrobiłam nic złego! Nie zabiłam nikogo. Tylko… jestem w ciąży. I jestem sama. Nie chciałam tego tak. Ale przecież to nie powód, żeby…

– Żeby cię przekreślić? – dokończyła cicho Marta. – Wiem. Ale może… może to nie ty ich zawiodłaś. Może oni zawiedli ciebie?

Zamilkłam. Chciałam jej przytaknąć, a jednocześnie miałam ochotę się rozpłakać jeszcze mocniej. Bo wiedziałam, że ma rację. Ale to nie było łatwe – zrezygnować z iluzji, że mama mnie kocha, tylko jakoś… nie umie tego okazywać.

– Czuję się jak… nic. Pusta. Niepotrzebna.

Marta wstała i usiadła obok mnie na kanapie. Objęła mnie ramieniem.

– Jesteś potrzebna. Swojemu dziecku. Sobie. I mnie. Masz prawo żyć po swojemu, Klara. Nawet jeśli oni tego nie zrozumieją nigdy.

Przytuliłam się do niej. Pierwszy raz od tygodni nie czułam się zupełnie sama.

Próba kontaktu z ojcem i zaskakująca rozmowa

– Tato? – mój głos brzmiał głucho, jakby odbijał się od ściany.

– Klara... – usłyszałam znajome, ciche westchnięcie. – Nie sądziłem, że jeszcze zadzwonisz.

– Muszę wiedzieć. Cokolwiek. Powiedz mi, że mnie nie nienawidzicie. Że nie jestem... jakimś potworem, którego się wyrzekliście.

Z drugiej strony linii zapanowała długa cisza. Tak długa, że myślałam, że się rozłączył.

– To nie tak – powiedział w końcu. – Nie nienawidzimy cię. Ja… ja nie potrafię się przeciwstawić mamie. Ona nie potrafi tego zaakceptować. Dla niej to grzech. Wstyd. Ona się boi, co powiedzą ludzie.

– A ty, tato? Ty też się boisz?

– Ja... nigdy nie byłem silny. Twoja mama zawsze decydowała. Ja tylko... chciałem spokoju.

– Spokoju? – zaśmiałam się gorzko. – Tato, ja nie potrzebuję, żebyś był cichy i potulny. Potrzebuję ojca. Kogoś, kto się za mną wstawi. Kto powie „kocham cię”, nawet jeśli wszystko inne się wali.

– Klara... – westchnął znowu. – To nie takie proste.

– Nie, dla ciebie nigdy nie było proste. Nawet jak miałam pięć lat i płakałam po koszmarze, nie potrafiłeś przyjść i mnie przytulić. Zawsze byłeś tylko obok. Jak cień.

Po tej rozmowie czułam w sobie coś dziwnego. Gniew, żal, ale też… ulgę. Po raz pierwszy od dawna zobaczyłam ich wyraźnie. Nie jak rodziców, tylko jak ludzi. Przestraszonych, zamkniętych, sparaliżowanych cudzymi oczekiwaniami.

Ale to nie znaczyło, że muszę w tym tkwić.

Cisza, która mówi wszystko

Przez kilka dni chodziłam po mieszkaniu jak cień. Brzuch mi rósł, a ja coraz bardziej znikałam. Nie potrafiłam się zmusić do jedzenia, spania. Nawet prysznic wydawał się przedsięwzięciem na miarę wyprawy na biegun.

Włączyłam kiedyś telewizor, żeby coś zagłuszyć. Na ekranie była jakaś reklama – młoda mama trzymała dziecko, a babcia podawała jej koc. Całe szczęśliwe, pastelowe, aż mdliło. Wybuchłam śmiechem. Histerycznym. A potem płaczem.

– Tak się czują normalne kobiety? – mówiłam do siebie, leżąc na podłodze z mokrym ręcznikiem pod policzkiem. – Otoczone rodziną, czułością, ciepłem? Super.

Marta przyszła wieczorem. Bez zapowiedzi. Po prostu przyszła, weszła, zdjęła buty, jakby tu mieszkała. Usiadła na podłodze obok mnie.

– Ty nawet nie udajesz, że się trzymasz – powiedziała.

– Po co? – wzruszyłam ramionami. – Dla siebie? Dla dziecka? Jak ja sama nie wiem, czy jeszcze jestem człowiekiem.

– Jesteś. I wiesz co? Nie każdy dostaje dom z kompletem kochających ludzi. Ty nie dostałaś. Ale możesz go stworzyć. Sama. Od zera.

– Nawet nie wiem, czy umiem. Boję się, że będę taka jak moja matka. Zimna. Wymagająca.

– To dobrze, że się boisz. To znaczy, że jesteś inna.

Zasnęłam na kanapie, w ubraniu, a Marta przykryła mnie kocem i została do rana. Nie rozmawiałyśmy więcej tej nocy. Ale jej obecność była ważniejsza niż tysiąc słów.

Poród i nieoczekiwany list

Marta zawiozła mnie do szpitala w środku nocy. Skurcze łapały co trzy minuty, bolało tak bardzo, że nie mogłam oddychać. W drodze krzyczałam, żeby zawróciła, że nie dam rady. Że to nie ma sensu. Ale tylko ścisnęła mocniej moją dłoń i powiedziała:

– Dasz radę. Już to robisz.

Nie pamiętam porodu. Pamiętam tylko strach, pot i jej głos. Pamiętam, że przez chwilę świat się zatrzymał – a potem pojawiła się ona. Moja córka. Mała, śliska, zawodząca – a jednak piękna. Trzymałam ją, i nie wiedziałam, jak to możliwe, że jeszcze przed chwilą nie było jej na świecie.

– Klara, patrz. To ona – Marta miała łzy w oczach. – Udało się.

Wróciłyśmy do mieszkania po czterech dniach. Wszystko było inne. Niebo miało inny kolor. Cienie na ścianach były głębsze. I cisza – cisza przerywana tylko westchnięciami dziecka – była najpełniejszym dźwiękiem, jaki znałam.

Tydzień później przyszła Marta z listem. Przyniosła go bez słowa, ale minę miała dziwną – mieszaninę niepewności i... nadziei?

– Przyszedł do mnie, poprosił, żebym ci przekazała. Twój tata – powiedziała, nie patrząc mi w oczy.

Usiadłam z dzieckiem na kolanach i otworzyłam kopertę. Drżały mi dłonie.

„Klara,
Nie wiem, czy mam prawo pisać. Ale zobaczyłem zdjęcie wnuczki... i poczułem coś, czego nie umiem nazwać.
Może to już za późno. Ale może nie.
Może kiedyś pozwolisz mi was poznać.
Tata”.

Nie było „kocham”, nie było przeprosin. Ale było coś.

Spojrzałam na moją córkę. Potem na Martę. Potem znowu na list.

– Na razie nic nie robię – powiedziałam. – Ale nie wyrzucę go.

I pierwszy raz od dawna poczułam, że nie jestem już sama. Że to nie koniec – to dopiero początek.

Klara, 25 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama