Reklama

Są takie chwile, kiedy wiesz, że coś się właśnie skończyło – i że coś innego dopiero się zaczyna. Ja miałam taką chwilę w łazience, siedząc na zimnych kafelkach, z testem ciążowym w dłoni. Dwie kreski, które nie zostawiały miejsca na wątpliwości. Ale zanim zrobiłam test, pojawił się Marek.

Nie tak miało być

Wprowadziłam się do Wrocławia dokładnie dwa lata temu, z jednym kartonem książek, dwiema walizkami i głową pełną planów. Nowe miasto miało być moim początkiem. Awansowałam, zaczęłam pracę w dziale marketingu w dużej firmie technologicznej – wieczne spotkania, terminy i prezentacje. Po pracy włączałam aplikację randkową, bo przecież „trzeba poznawać ludzi”, „nie zamykać się w sobie” – jak mówiła moja przyjaciółka Julka. Tak poznałam Marka.

Nie był jak inni. Nie robił nic na pokaz, był cichy i nie skupiał na sobie uwagi. Czasem rzucił jakimś suchym żartem, który rozbrajał mnie do łez. Intelektualista po informatyce, z ironicznym uśmiechem i cichym głosem. Spotykaliśmy się przez dwa miesiące. Były wspólne obiady, szybkie chwile namiętności, długie przerwy w wiadomościach. Nie dzwonił i ja też nie dzwoniłam. Myślałam, że to dorosłe i dojrzałe. Że oboje wiemy, co robimy. Że nie będę się przywiązywać.

A potem zobaczyłam te dwie kreski. Włożyłam bluzę i pojechałam do Julki. Drżałam, ale wcale nie z zimna.

– No i? – zapytała, kiedy wyszłam z toalety.

Jestem w ciąży – odpowiedziałam.

Julka zamarła. Po sekundzie uśmiechnęła się lekko.

– I co on na to?

– Jeszcze mu nie powiedziałam – mruknęłam i spuściłam wzrok.

Nie dopytywała więcej. Usiadła obok mnie na kanapie, wzięła mnie za rękę. Milczałyśmy długo. Wtedy nie wiedziałam, że to będzie najspokojniejszy moment tej historii. Bo wszystko miało się dopiero zacząć.

To zdanie mnie zszokowało

Siedzieliśmy na jego kanapie. Marek miał na sobie szarą bluzę z kapturem i wyglądał, jakby zupełnie nie pasował do tej sytuacji. W rękach trzymałam filiżankę herbaty, ale jej nie piłam. Postawiłam ją na stoliku, położyłam dłonie na brzuchu i spojrzałam na niego.

– Marek, muszę ci coś powiedzieć – zaczęłam cicho, ale głos drżał mi od środka.

Podniósł wzrok i spojrzał na mnie z niepewnością. Skinęłam głową. Nie wiedziałam, jak to powiedzieć, więc powiedziałam najprościej.

Jestem w ciąży.

Nie zareagował od razu. Przeniósł wzrok gdzieś za mnie, potem na podłogę. Nie odezwał się. Siedział w bezruchu, jakby to nie do niego były te słowa.

– Marek, słyszysz mnie?

– Tak – odpowiedział beznamiętnie.

Czekałam. Może zapyta, co dalej, może powie cokolwiek. Ale on tylko pokiwał głową, wziął głęboki oddech i powiedział:

To twój wybór.

Powiedział to takim tonem, jakby wszystko już zostało przesądzone. Potem wstał i poszedł do kuchni. Nie poszłam za nim. Wstałam, założyłam kurtkę i wyszłam, nie zamykając za sobą drzwi.

Droga do domu była długa, choć mieszkaliśmy kilkanaście minut od siebie. Gdy weszłam do swojego mieszkania, ściągnęłam buty i usiadłam na podłodze. Płakałam. Nie było w tym płaczu nic ładnego, nic filmowego. To było takie zwyczajne, ciche łkanie, kiedy próbujesz się nie rozpaść, ale czujesz, że już dłużej nie wytrzymasz. Wieczorem zadzwoniła mama. Odebrałam, choć nie miałam siły rozmawiać.

– Basiu, wszystko w porządku?

Milczałam przez chwilę, potem odpowiedziałam:

Powiedziałam mu.

– I co?

– Nic. Powiedział jedno zdanie i tyle. Chyba już nie będzie chciał się ze mną kontaktować.

Mama przez chwilę milczała, a potem powiedziała cicho:

– Damy radę, Basiu.

Odłożyłam telefon i patrzyłam w sufit.

– A może to był tylko sen? Może on zadzwoni jutro?

Ale nie zadzwonił.

Nikt mnie nie rozumiał

Nie mówiłam nikomu przez tydzień. Przychodziłam do pracy, uśmiechałam się na spotkaniach, wracałam do domu, zasłaniałam rolety i zasypiałam przed dziewiętnastą. Nie odbierałam od przyjaciółek, nie odpisywałam mamie. Udawałam, że wszystko jest normalnie. Aż w końcu Julka pojawiła się pod moimi drzwiami. Bez ostrzeżenia, z siatką pomarańczy i nowym lakierem do paznokci.

– Otwórz – powiedziała przez drzwi. – Wiem, że jesteś w domu.

Otworzyłam. Bez słowa weszła do środka, spojrzała na mnie i powiedziała:

– No to mów. Co się dzieje?

Zaparzyłam herbatę. Usiadłyśmy w kuchni.

– Marek nie chce mieć ze mną nic wspólnego – powiedziałam. – A teraz… teraz chyba muszę powiedzieć innym.

– Komu?

– No wiesz, w pracy, dziewczynom z paczki... głupio tak udawać, że wszystko po staremu. W sobotę się z nimi widzę.

Julka tylko pokiwała głową i nalała nam po herbacie. W sobotę siedziałyśmy przy stoliku w kawiarni – cztery dziewczyny, cztery kawy, dwie sałatki i jedno ciasto do podziału. W powietrzu unosił się zapach cynamonu i świeżo mielonej kawy. Myślałam, że może nie będzie tak źle, ale najgorsze miało dopiero przyjść.

– A u ciebie co nowego, Basia? – zapytała Anka.

Zawahałam się, ale potem po prostu to powiedziałam.

Jestem w ciąży.

Zapadła cisza. Naprawdę było słychać, jak jedna z nich odkłada łyżeczkę na talerzyk. Po chwili ruszyła lawina.

– Ojej, gratulacje! – powiedziała Marta, ale jej uśmiech był jakiś sztuczny.

– Wow, no to się dzieje! – dodała Klaudia, ale nawet nie podniosła wzroku.

Tylko Anka nie powiedziała nic. Spojrzała na mnie i po dłuższej chwili rzuciła:

– Oj, odważna jesteś.

W tym zdaniu było więcej niż w całej reszcie rozmowy. Siedziałam tam z nimi jeszcze godzinę, ale miałam wrażenie, że jestem tylko tłem. Nagle wszystko kręciło się wokół innych tematów, a moje „jestem w ciąży” jakby gdzieś uleciało. Kiedy Marta opowiadała o nowym chłopaku, Anka rzuciła nagle:

– Ja bym się nie zdecydowała. Ale szanuję.

Nie odpowiedziałam, tylko patrzyłam, jak Klaudia przegląda zdjęcia na telefonie. Wieczorem leżałam w łóżku i patrzyłam w sufit. Rękę trzymałam na brzuchu. Przesuwałam palcami po cienkiej koszulce i zastanawiałam się, czy ono już coś czuje. Czy wie, że jest nieplanowane. Czy będzie wiedzieć, że jego ojciec nie chciał go znać.

– Może naprawdę jestem odważna. Albo głupia – powiedziałam na głos. Ale nikt nie odpowiedział.

Przestałam się łudzić

Byłam już w piątym miesiącu, kiedy wysłałam mu wiadomość. Przeczytałam ją dziesięć razy, zanim kliknęłam „wyślij”. Bez zbędnych słów, bez pretensji. „Nie musisz się angażować, ale będziesz miał syna”. Nie oczekiwałam odpowiedzi. Chciałam tylko, żeby wiedział. Czułam, że jestem mu to winna, chociaż tak naprawdę to on był mi coś winien. Odpisał po dwóch godzinach. Siedziałam wtedy w tramwaju, wracałam z pracy. Wiadomość przyszła, kiedy tramwaj zatrzymał się na światłach.

„W sumie… to się cieszę”. Przeczytałam to zdanie kilka razy. Pomyślałam: może zadzwoni. Może zapyta, czy jestem zdrowa. Może zaproponuje, że się spotkamy i powie coś więcej. Ale nie zadzwonił, nie napisał ponownie. Nie zapytał, jak się czuję. Nie spytał o badania. Tylko to jedno zdanie. Wieczorem zadzwoniłam do mamy. Chciałam się wygadać, ale nie miałam słów.

– Mamo… on odpisał – powiedziałam.

– I co napisał?

– Że się cieszy.

– I tyle?

– Tyle.

Po drugiej stronie słyszałam ciszę. W końcu mama odezwała się cicho:

– Basiu, nie licz na niego. Skup się na sobie, na dziecku. On już swoje pokazał.

Skinęłam głową, ale ona nie mogła tego zobaczyć. Położyłam się do łóżka i wsłuchiwałam się w noc. Powoli dopuszczałam do siebie myśl, że rośnie we mnie nowe życie. A mimo to czułam pustkę. Pustkę tak wyraźną, jakby ktoś pozbawił mnie czegoś istotnego. Marzeń? Nadziei?

Coraz mniej się bałam

Zaczęłam robić wszystko sama. Bez czekania, bez złudzeń. Kupiłam książki o ciąży, zapisałam się na szkołę rodzenia. Zgłosiłam się do szkoły rodzenia. Wypełniłam formularz, zapłaciłam za zajęcia, wpisałam dane kontaktowe. Pani prowadząca, miła kobieta w okularach, uśmiechnęła się do mnie ciepło. Nikt nie zadawał pytań. Chodziłam tam sama, bo przecież byłam tylko ja i dziecko. Dziecko, które z każdym tygodniem stawało się bardziej realne.

Pewnego dnia wybrałam imię. Bez burzy mózgów, bez kartki i długopisu. Po prostu przyszło do mnie, kiedy siedziałam w tramwaju. Tymek. Tak się będzie nazywał. Nie mówiłam tego głośno, zostawiłam to dla siebie. Zaczęłam kupować rzeczy. Najpierw łóżeczko, potem pościel, potem drobiazgi. Wszystko z własnych pieniędzy. Praca, nadgodziny, trochę oszczędności. W sklepie z używanymi rzeczami trafiłam na niemal nowy wózek. Sprzedawczyni spojrzała na mój brzuch i zapytała:

– A tatuś?

Nie będzie go – odpowiedziałam i nagle poczułam, że mówię to już bez drżenia głosu.

Wieczorami siadałam na kanapie i mówiłam do brzucha. Najpierw nieśmiało, potem coraz pewniej. Opowiadałam Tymkowi, co jadłam na obiad, co się wydarzyło w pracy, jak wyglądał dzień. A czasem mówiłam tylko jedno:

Masz mnie. I to wystarczy.

Zaczęłam czuć złość, ale i determinację. Złość na Marka, na siebie, na wszystkie oczekiwania, które kiedyś miałam. Ale ta złość tyko dodawała mi energii. Robiłam wszystko po kolei, samodzielnie. Coraz mniej się bałam. Pierwszy raz poczułam dumę, kiedy zamontowałam łóżeczkiem. Stanęło pod oknem, w małym pokoju, który wcześniej był składzikiem. Weszłam tam wieczorem, włączyłam nocną lampkę i powiedziałam:

Czekam na ciebie, Tymek.

Nie potrzebowałam nikogo innego. Miałam siebie i jego.

Wiedziałam, że dam radę

Zaczęło się nad ranem. Chwyciłam w przedpokoju spakowaną torbę i zadzwoniłam po taksówkę. W szpitalu panował chaos, korytarze pełne kobiet, pielęgniarki w ruchu.

– Ojciec dziecka? – zapytała położna, kiedy wypełniała formularz.

Nie ma – odpowiedziałam, patrząc jej w oczy.

– Rozumiem – powiedziała tylko i uśmiechnęła się krótko.

Poród trwał długo. Przeszłam przez strach, ból, krzyk i ciszę. Ale kiedy usłyszałam pierwszy płacz Tymka, zalały mnie łzy. Nie z powodu rozpaczy. To była ulga, że jest już przy mnie. Gdy przyszło do wpisania danych do aktu urodzenia, w rubryce „ojciec” zostawiłam puste miejsce. Wpisałam tylko swoje nazwisko. Wieczorem, już po wszystkim, leżałam z Tymkiem w ramionach. Był malutki, ciepły i spokojny.

– To ja, twoja mama – wyszeptałam. – Zaczynamy we dwoje.

Kiedy wróciłam ze szpitala, mieszkanie wydawało się inne. Cichsze, większe, obce. Ale tylko przez chwilę. Tymek spał wtulony we mnie, a ja chodziłam z nim po pokoju, pokazując mu regały, kuchnię, jego łóżeczko. Nie czekałam już na wiadomość, nie sprawdzałam telefonu. Nie myślałam o Marku. Nie musiałam. Usiadłam na kanapie, przytuliłam Tymka i powiedziałam cicho:

– Jestem twoją mamą. I nie jesteś pomyłką.

Nie wiedziałam, co będzie dalej. Ale wiedziałam, że dam radę. Może i to nie był jego wybór. Ale mój był.

Barbara, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama