Reklama

Nie minął jeszcze tydzień od pogrzebu, a ja nadal mam wrażenie, że śnię. Że zaraz się obudzę i Michał będzie stał w drzwiach sypialni, cały rozczochrany, z kubkiem kawy i głupim uśmiechem, jakby nigdy nic. Ale to nie sen. Michał nie wróci. A ja nie wiem, jak się oddycha w świecie, w którym jego nie ma.

Cztery miesiące temu włożyłam białą sukienkę, on przysiągł mi miłość i wierność, a potem zatańczyliśmy do piosenki, która zawsze wywoływała w nas uśmiech. „Nasza melodia” – mawiał z rozbrajającą czułością. Planowaliśmy wspólne życie, a w najbliższy weekend – krótki wypad na Kanary. Pierwszy nasz małżeński wyjazd, tylko my dwoje. Wcześniej nie było nas stać na podróż poślubną. A teraz Michał wszystko zaplanował. Ale zamiast tego... trzymałam się krzyża na świeżo zasypanym grobie, jakby miał mnie nieść.

Rodzice byli przeciwni wyjazdowi. „Wszystkich Świętych to nie czas na wakacje” – powtarzała moja mama z wyrzutem. Teściowa dodała, że to „brak szacunku do zmarłych”, że „na groby się jeździ, nie na urlop”. Wtedy się wściekałam. Teraz... nie wiem. Może gdybyśmy ich posłuchali, wszystko wyglądałoby inaczej.

Ale przecież nikt nie mógł wiedzieć, że Michał zginie pod zwykłym sklepem. Nikt nie mógł tego przewidzieć. A jednak to się stało. I nie pojechałam w na wakacje. Pojechałam na cmentarz.

Rodzina się obraziła

– To jakiś żart, tak? – matka Michała spojrzała na mnie jak na intruza. – Na Wszystkich Świętych na Kanary?! Czy wyście do reszty postradali rozum?

Wpatrywałam się w nią, wbijając widelec w ziemniaki. Michał obok mnie lekko drżał. Było nas sześcioro przy stole – moja mama i ojciec, jego rodzice i my. Miało być spokojnie, ale już od przystawki atmosfera gęstniała.

– Nie jesteśmy dziećmi. Chcemy trochę odetchnąć – odpowiedziałam chłodno. – Po prostu potrzebujemy kilku dni dla siebie.

– Dla siebie? – wtrąciła się moja matka. – A co z pamięcią o bliskich? O dziadkach? O tych, którzy nas ukształtowali?

– Mamo, przecież zawsze ich wspominamy... – Michał próbował łagodzić ton. – To nie znaczy, że ich nie szanujemy.

– Szanujecie, mówiąc, że wolicie plażę i drinki od rodzinnego grobu? – matka Michała nie odpuszczała. – Michał, przecież twoja babcia zmarła w zeszłym roku. Pamiętasz, jak płakałeś? I teraz co? Wakacje są ważniejsze?

– Mamo, daj spokój... – Michał sięgnął po szklankę wody. – Nie mów tak.

Nie tak cię wychowałam – rzuciła pogardliwie. – Wstyd mi przed rodziną. Co im powiem? Że mój syn woli wakacje niż cmentarz?

Odsunęłam krzesło. Zabrzmiało głośno. Michał złapał mnie za rękę, ale ją wyrwałam.

– Może powiesz im, że mamy własne życie – warknęłam. – Że kochamy się i chcemy je jakoś zacząć. Bez poczucia winy, bez grzebania się w przeszłości. A może to dla was za trudne?

– Natalia! – moja mama aż się zaczerwieniła. – Nie mów tak. Nie wolno tak mówić.

– Ale tak myślę! – krzyknęłam. – To nie znaczy, że zapominam o babci. Po prostu... po prostu chcę żyć, a nie ciągle odpokutowywać.

Wszystko się posypało. Michał wpatrywał się we mnie ze zmartwieniem. Teściowa ścisnęła usta, jakby miała zaraz wybuchnąć. Mój ojciec tylko potrząsał głową. Wyszłam. Nie trzaskałam drzwiami. Po prostu wyszłam z kuchni, czując, że jeśli zostanę jeszcze chwilę, powiem coś, czego nie chcę.

Z kuchni usłyszałam jeszcze głos Michała, cichy, łagodzący:

– Przepraszam... Ale naprawdę chcieliśmy po prostu być razem. Sam na to wpadłem...

Stałam w korytarzu, oparta o zimną ścianę, i czułam, jak wszystko mi się kłębi w środku. Miłość. Złość. Żal. Czy naprawdę jedna decyzja – o kilku dniach urlopu – może przekreślić dobre relacje rodzinne?

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo wszyscy zapamiętają ten wyjazd. I że nikt już nigdy nie wróci do rozmowy o wakacjach, bo nikt nie będzie musiał. Wyjazdu nie będzie.

Pakowaliśmy już walizki

– Tylko nie bierz tej czerwonej kurtki, przecież ci nie potrzebna – powiedziałam przez ziewnięcie, patrząc jak Michał upycha rzeczy do walizki.

– Może się przydać – odparł, ale po chwili wyciągnął ją i zamienił na bluzę. Znał mnie już na tyle, by wiedzieć, że i tak nie odpuszczę.

W kuchni pachniało kawą i bułkami z sezamem, które sama kupiłam rano. Michał sięgnął po jedną, odgryzł kawałek i mówił z pełnymi ustami:

– Okej. Plan jest taki – teraz jadę zatankować i po wodę na drogę. Chcesz coś ze sklepu?

– Jabłka. I może jakieś gumy do żucia? Te cytrynowe – uśmiechnęłam się.

Podszedł, pocałował mnie w czoło.

– Okej, szefowo. Wracam za piętnaście minut. Nie wychodź spod koca.

– A ty nie wjeżdżaj w górę lodową – rzuciłam żartem.

– Titanic już zatonął. My mamy tylko samolot – odpowiedział z uśmiechem i zniknął za drzwiami.

Zostałam sama w mieszkaniu. W kubku stygła kawa, z radia sączyła się jakaś popowa piosenka. Gdyby ktoś zrobił zdjęcie tej chwili, wyglądałabym jak kobieta, która wygrała życie. Mąż, który ją kocha. Mieszkanie, które pachnie świeżym chlebem. Weekend, który miał być tylko dla nas.

Wstałam, zaczęłam jeszcze raz przeglądać listę rzeczy do spakowania. Buty, leki, przewodnik. Miałam przygotowaną listę piosenek do samochodu na drogę na lotnisko. I nagle... coś poczułam. Taki delikatny niepokój, którego nie umiem nazwać. Może dlatego spojrzałam na telefon, jakbym czekała, że zaraz zadzwoni. Ale nie dzwonił. „Wracam za chwilę” – powiedział Michał. Spojrzałam na jego kubek. Połowę bułki zostawił na talerzyku.

To było nasze ostatnie śniadanie. Nasza ostatnia rozmowa. Ostatni żart. I nigdy więcej nie powiedział: „Zaraz wracam”.

To było jak zły sen

Nie pamiętam dokładnie, o której zadzwonił telefon. Może po dziesiątej. Wiem tylko, że siedziałam dalej na kanapie w piżamie, z włosami związanymi w luźny koczek. Dźwięk telefonu wyrwał mnie z zamyślenia o pakowaniu.

– Dzień dobry, czy rozmawiam z panią Natalią K.? – głos był rzeczowy, spokojny.

– Tak, przy telefonie.

– Tu aspirant S. z Komendy Powiatowej Policji. Czy pani mąż to Michał K.?

Zamarłam.

– Tak, ale... o co chodzi?

– Proszę pani… bardzo mi przykro, ale pani mąż miał wypadek samochodowy. Zderzenie czołowe.

Zrobiło się cicho. Nawet telewizor ucichł, chociaż wiedziałam, że nadal gra.

– Co… co to znaczy „miał wypadek”? – zapytałam głosem, który nie należał do mnie.

– Niestety, zginął na miejscu.

Nie pamiętam, jak długo milczałam. Chyba się rozłączyłam. Albo on się rozłączył. Chciałam zapytać o tysiąc rzeczy – czy to na pewno on, czy ktoś inny prowadził, czy można coś zrobić, czy... cokolwiek. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Telefon wypadł mi z ręki.

Siedziałam na podłodze, oparta o sofę, z oczami wbitymi w kafelki. Świat zaczął się rozmywać. Myśli uciekały jedna za drugą, jak liście niesione przez wiatr. „To nie może być prawda. Przecież dopiero co wyszedł. Dopiero co się śmiał. Dopiero co mnie pocałował”.

Nie wiem, ile tak siedziałam. Może godzinę. Może trzy. Potem ktoś zapukał do drzwi – dwóch policjantów w granatowych kurtkach. Chcieli, żebym pojechała na komisariat. Żeby „potwierdzić tożsamość”. Nie chciałam. Błagałam, żeby ktoś inny to zrobił. Ale nie było nikogo innego. Zapamiętałam tylko, że gdy otworzyli czarny worek, w środku leżał mężczyzna, który jeszcze rano pił ze mną kawę. Miał rozcięty łuk brwiowy i przymknięte oczy. Wyglądał, jakby spał.

Trafiłam jednak na cmentarz

Dzień pogrzebu był mglisty. Idealnie szary. Idealnie cichy. Wszystko wokół wyglądało jak zdjęcie bez nasycenia – żadnych kolorów, żadnych emocji, tylko odrętwienie i wilgoć w powietrzu. Stałam przy grobie z dłonią zaciśniętą na zimnym zniczu. Niby był ciężki, ale nie czułam nic. Ani jego, ani czegokolwiek. Obok stali moi rodzice, teściowie, dalsza rodzina. Ksiądz coś mówił, ludzie kiwali głowami. Ja tylko patrzyłam w dół, na tę głupią, niepotrzebną dziurę w ziemi. Michał leżał tam. Mój Michał. Ten, który jeszcze wczoraj miał pakować walizkę i śmiać się z moich skarpetek.

Teściowa odsunęła się ode mnie, stanęła z boku. Ale zanim to zrobiła, szepnęła tak, bym tylko ja usłyszała:

Jednak na cmentarz trafiliście. Tyle że nie tak, jak planowaliście.

Nie odpowiedziałam. Co mogłam powiedzieć? Że jej słowa tną mi serce jak szkło? Że mam ochotę krzyczeć, ale nawet nie potrafię nabrać powietrza? Stałam nieruchomo, z twarzą zastygłą w wyrazie, którego sama nie rozpoznawałam. Ludzie rzucali kwiaty, szeptali kondolencje, których nie słyszałam. Ktoś mnie przytulił – chyba siostra Michała. Albo sąsiadka. Nie wiem. Nie rozpoznawałam już ludzi, tylko twarze rozmyte jak sen, który nie chce się skończyć.

– Pani Natalio? – głos księdza wyrwał mnie z transu. – Czy chce pani porozmawiać o mszy za duszę męża?

– Nie wiem – powiedziałam tylko. – Nie wiem, czy on w to wierzył.

– Ale państwo wzięli ślub kościelny? – zapytał z troską.

– Tak... Ale to było bardziej dla rodziny... – przyznałam cicho.

Spojrzał na mnie z wyrozumiałością, może współczuciem. Ale mnie to nie obchodziło. Co za różnica, czy Michał był wierzący? Czy to by coś zmieniło? Czy Bóg go ochronił? Czy w ogóle był wtedy z nim?

Wróciłam wzrokiem na grób. Na ten kawałek ziemi, który połknął mój świat. Planowaliśmy siedzieć teraz na plaży z zimnym drinkiem, rozmawiać o tym, gdzie pójdziemy na spacer. Miałam mieć na nogach klapki, a nie czarne rajstopy. Miałam się śmiać, a nie milczeć.

Cisza cmentarza była duszna. Chciałam zniknąć. Wrócić do tamtego poranka. Albo przynajmniej do momentu, zanim on powiedział „Zaraz wracam, kochanie”. Przecież nie wrócił.

Walizka dalej czekała

Drzwi mieszkania skrzypnęły, jakby i one wiedziały, że coś się skończyło. W powietrzu unosił się jeszcze jego zapach – kawa, perfumy, ten balsam po goleniu, który zawsze zostawał na umywalce. Zdjęłam buty i stanęłam w progu, nie wiedząc, co zrobić dalej. Cisza była nie do zniesienia. Tak gęsta, że aż bolało w uszach.

Kurtka Michała wisiała na wieszaku. Walizka stała przy drzwiach, dokładnie tam, gdzie go postawił ją po ostatnim pakowaniu. Nienaruszona. Pomyślałam, że gdyby teraz wrócił, mógłby po prostu ją chwycić i ruszyć ze mną do samolotu, jakby nic się nie stało.

Usiadłam na sofie, a potem się rozpłakałam. Tak po prostu. Bez słów, bez kontroli. To nie był płacz, to był krzyk, który nie miał dźwięku. Po chwili zadzwonił telefon. „Mama” – wyświetliło się na ekranie. Wzięłam głęboki wdech i odebrałam.

– No i jak się trzymasz, córeczko? – zapytała cicho.

– Nie wiem, mamo. Nie wiem, jak to się robi – odpowiedziałam.

– Wiem, kochanie… Wiem. Ale może to był znak. Może Bóg chciał ci coś powiedzieć. Może to było ostrzeżenie.

– Nie wierzę w znaki – powiedziałam po chwili milczenia. – Wierzyłam w Michała.

Pożegnałam się i zostałam z tą pustką, która zdawała się powiększać z każdą minutą. Wstałam i zaczęłam chodzić po mieszkaniu, jakby w poszukiwaniu czegokolwiek, co by mnie ocaliło. Na stole leżała lista rzeczy do zabrania: „leki, buty, bluza dla Nat”. Obok – dwa bilety samolotowe. A między nimi… mała karteczka, którą wcześniej przeoczyłam. Krzywo oderwana z notatnika. Na niej jego pismo, rozpoznawalne od razu: „Kocham cię, żono”. To było tak głupio czułe, tak typowe dla niego, że aż mnie złamało. Osunęłam się na podłogę, przyciskając tę karteczkę do piersi. Płakałam długo, aż bolało mnie wszystko – gardło, serce, ciało.

W pewnym momencie spojrzałam na drzwi i pomyślałam, że może zaraz je otworzy. Że może to wszystko to pomyłka, jakieś straszne nieporozumienie. Ale nikt nie wszedł. Byłam sama. Po raz pierwszy naprawdę sama.

Czas nie leczy ran

Minęły trzy tygodnie. Ludzie mówią, że czas leczy rany, ale to kłamstwo. Czas tylko uczy, jak z nimi żyć. Ja wciąż uczę się oddychać bez Michała, wstawać z łóżka bez jego porannego „hej, śpiochu”, gotować bez myśli, że zaraz wróci z pracy głodny.

Każdy dzień wygląda podobnie. Wstaję, zaparzam dwie kawy – choć drugą zawsze wylewam. Potem siadam przy stole i patrzę na bilety, który leżą tam jak relikwia. Nie umiem ich wyrzucić. To miały być bilety do szczęścia. Stały się biletami w jedną stronę – do pustki.

Rodzice często mnie odwiedzają. Mama przychodzi z zupą, tata udaje, że naprawia coś w kuchni, choć wszystko działa. Chcą być blisko, ale nie wiedzą, jak. A ja nie umiem im pomóc. Jak wytłumaczyć komuś, że boli nawet powietrze?

Na początku obwiniałam wszystkich. Siebie, że go puściłam. Ich, że nas krytykowali. Los, Boga, przypadek. Potem zaczęłam rozumieć, że nie ma winnych. Że życie po prostu jest niesprawiedliwe. Że w jednej chwili może zabrać wszystko i zostawić tylko wspomnienia, które ranią bardziej niż cokolwiek innego.

Wczoraj po raz pierwszy od pogrzebu pojechałam na cmentarz sama. Mgła była tak gęsta, że ledwo widziałam ścieżkę. Usiadłam na ławce przy jego grobie, postawiłam znicz i patrzyłam, jak płomień drży na wietrze.

Wybacz mi, Michał – wyszeptałam. – I dziękuję, że byłeś mój. Choćby na chwilę.

Nie wiem, czy mnie słyszał. Ale przez sekundę, przez maleńki ułamek sekundy, powietrze zrobiło się cieplejsze. Jakby ktoś otulił mnie ramieniem. Nie płakałam. Po raz pierwszy od dawna. Bo może on wcale nie odszedł. Może po prostu poszedł przodem. A ja muszę jeszcze chwilę tu zostać. Tylko chwilę.

Natalia, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama