„Dzień Mamy w przedszkolu to ważne wydarzenie, więc chciałam błyszczeć. Przyszłam rozczochrana i zmęczona”
„– Czasem myślę, że to wszystko to jakiś eksperyment. Kto dłużej wytrzyma bez snu, bez planu B i z jedną ręką w bułce z serem, a drugą przy telefonie z e-dziennikiem – rzuciłam półżartem.
– A jak się nie wytrzyma? – zapytał cicho.
– To chyba wtedy właśnie siedzi się w pustej sali o godzinę za wcześnie i rozmawia z nieznajomym”.

Trzydzieści dziewięć lat, po rozwodzie, z kredytem i sześcioletnią córką, która codziennie pyta, czemu tata nie zabiera jej już na lody jak kiedyś. Nie wiem, co mam jej odpowiadać, więc zwykle robię to, co umiem najlepiej – odwracam pytanie.
– A co było dziś w przedszkolu? – pytam, całując ją w czoło, choć serce mi pęka.
Dziś jest Dzień Matki
Wszyscy mówią, że to święto dla mnie, ale nie czuję się jak ktoś, kogo powinno się świętować. Wstałam z łóżka zmęczona jeszcze bardziej niż wieczorem. O siódmej trzydzieści próbowałam jedną ręką włożyć skarpetki córce, a drugą wyszukiwałam w skrzynce mailowej hasło do e-dziennika, bo znowu coś przegapiłam. Zawsze coś przegapiam.
Wyszłam z domu z mokrymi włosami i resztką kawy w kubku termicznym, a kiedy weszłam do szkolnej sali – była pusta. Przez chwilę myślałam, że może źle trafiłam. Ale nie. Tylko że to jeszcze nie była ta godzina. Uroczystość zaczynała się o jedenastej. Przyszłam o dziesiątej.
Usiadłam na krzesełku, które chyba było projektowane dla siedmiolatków, i gapiłam się na dekorację: kwiaty z bibuły, napis „Dzień Mamy” z kolorowych liter, które ktoś nakleił krzywo, ale uroczo. Na parapecie stała doniczka z bazylią. Pachniało kredkami, kurzem i rozgrzaną wykładziną.
Zacisnęłam powieki. Chciałam się roześmiać. Albo zapłakać.
To wszystko nie powinno tak wyglądać. Miałam być mamą, która wbiega w szpilkach, ale zawsze zdąża. Z make-upem, co się trzyma, i fryzurą, która nie krzyczy: „Spałam dwie godziny, bo w nocy pralka się zawiesiła”. Miałam być mamą, która ogarnia. Ale nie jestem. Jestem zmęczona. Ciągle. Nie wiem już, kiedy ostatnio czułam się naprawdę wypoczęta.
Nie pamiętam nawet, kiedy ostatni raz ktoś zapytał mnie, jak się czuję – tak szczerze. Bez szybkiego „przy okazji”. Jakbyśmy, matki, nie miały prawa być zmęczone. Bo przecież to „nasza rola”. Bo przecież „dzieci są najważniejsze”.
Otarłam policzek. Nie wiem, czy to był pot, czy łza. Nieważne.
Na chwilę zamknęłam oczy i wróciłam myślami do tego poranka, kiedy mój były mąż zabrał ostatni karton z naszego mieszkania. Nawet się nie pożegnał. Tylko rzucił:
– Papiery dostaniesz pocztą.
To było dwa lata temu
Od tamtej pory sama robię wszystko. I coraz częściej mam wrażenie, że sama też w tym wszystkim znikam. Dziś miała być tylko ta jedna rzecz – występ mojej córki. Jedna rzecz, którą chciałam zrobić dobrze. A przyszłam za wcześnie. Nawet tego nie umiem dobrze.
I właśnie wtedy, gdy siedziałam w pustej sali, drzwi się otworzyły. I weszło coś – a raczej ktoś – czego zupełnie się nie spodziewałam...
Usłyszałam skrzypnięcie drzwi. Szybko wytarłam policzek, bo jeszcze ktoś pomyśli, że siedzę tu i się mazgaję. Odwróciłam się i zobaczyłam mężczyznę. Był wysoki, ciemne włosy miał nieco potargane, jakby też biegł z językiem na brodzie. Na pierwszy rzut oka – tata. Na drugi – zmęczony tata.
Rozejrzał się po sali, a potem spojrzał na mnie z lekkim rozbawieniem.
– Też za wcześnie? – zapytał, unosząc brwi.
Przytaknęłam i westchnęłam.
– Cała godzina. Genialna robota – powiedziałam, a on uśmiechnął się i zajął miejsce kilka krzeseł dalej.
– Michał – przedstawił się po chwili ciszy. – Tata Jagody z pierwszej grupy. Podobno dziś będzie śpiewać. Z dźwiękami u niej średnio, ale za to zawsze śpiewa z przejęciem.
– Marta. Mama Zosi, też z pierwszej grupy. Ta, co zawsze gubi gumkę do włosów i przynosi drugie śniadanie w reklamówce, bo zapomniała o pudełku.
Zaśmiał się cicho.
– Zdarza się pani też zapomnieć, czy dziecko miało coś przynieść na zajęcia?
– Codziennie. Ale jestem mistrzynią w udawaniu, że wszystko mam pod kontrolą.
– W takim razie jesteśmy dwojgiem mistrzów iluzji.
I znowu się zaśmialiśmy. Ale tym razem śmiech nie był wymuszony. Był lekki. Ulgowy. Jakbyśmy oboje przez moment zapomnieli, że mamy za sobą rozwody, pogrzeby, kłótnie przy rozpakowywaniu śniadań i godziny spędzone na czekaniu na nieodebrane telefony.
Nie rozmawialiśmy o niczym ważnym. O dzieciach, o przedszkolu, o tym, że pani Ela z zerówki ma manię punktualności i nikt nie ma odwagi się spóźnić. O korkach. O tym, że zawsze wtedy, gdy się spieszysz, to pada. Albo tramwaj odjeżdża tuż sprzed nosa. I że nikt nie mówi o tym, jak trudno być wystarczająco dobrym rodzicem, kiedy w środku czujesz się jak niewyspane zombie.
Poczułam, że napięcie, które siedziało mi na ramionach od rana, zaczyna powoli puszczać. Bo po raz pierwszy od dawna miałam przed sobą kogoś, kto nie udawał, że ogarnia wszystko. Tylko tak jak ja – próbował nie zgubić się w codzienności.
– Czasem myślę, że to wszystko to jakiś eksperyment. Kto dłużej wytrzyma bez snu, bez planu B i z jedną ręką w bułce z serem, a drugą przy telefonie z e-dziennikiem – rzuciłam półżartem.
– A jak się nie wytrzyma? – zapytał cicho.
– To chyba wtedy właśnie siedzi się w pustej sali o godzinę za wcześnie i rozmawia z nieznajomym, który też wszystko przegapił.
Nie odpowiedział. Ale kiwnął głową. I nie musiał nic mówić. Zrozumieliśmy się bez słów.
Zostaliśmy sami jeszcze jakieś pół godziny. Sala nadal była pusta, tylko gdzieś z korytarza dobiegały odgłosy przygotowań. Michał przesunął się bliżej, ale nadal zachowywał dystans, taki ostrożny, jakby nie chciał niczego naruszyć.
– Długo już jesteś sama? – zapytał cicho.
– Dwa lata. A ty?
– Żona zmarła dwa lata temu. Nowotwór. Z Jagodą zostaliśmy we dwoje.
Nie odpowiedziałam od razu. Wpatrywałam się w dekoracje. Kwiaty z bibuły zaczęły mnie nagle rozczulać.
– Rozwód. Taki... klasyczny. Ja płaczę, on pakuje się w ciszy. Zosia miała cztery lata. Nie pamięta już, jak mieszkaliśmy razem.
Michał skinął głową. Przez chwilę milczeliśmy, ale to nie była niezręczna cisza. Raczej taka, w której dwie osoby na chwilę przestają grać silnych.
– Dzieci są wszystkim, ale... czasem chciałoby się, żeby ktoś zapytał, jak ja się mam – powiedziałam półgłosem.
– Albo żeby po prostu ktoś usiadł obok. Jak teraz.
I tak właśnie siedzieliśmy. Dwoje nieznajomych, którzy pierwszy raz od dawna poczuli się... dostrzeżeni.
Drzwi zaczęły się otwierać. Najpierw nieśmiało, potem coraz śmielej – tłumek rodziców wlał się do sali z harmidrem, torbami, uśmiechami i przyklejonym zmęczeniem. Michał odsunął się kilka krzeseł dalej, jakbyśmy nagle musieli udawać, że nie spędziliśmy wspólnie ostatniej pół godziny.
Weszła Zosia, rozejrzała się po sali i uśmiechnęła, kiedy mnie zobaczyła. Miała na sobie białą bluzkę i opaskę z filcowymi kwiatkami. Pomachała mi niezdarnie. Poczułam ukłucie w sercu – z jednej strony czułość, z drugiej melancholię. Przecież jeszcze wczoraj miała trzy lata i zakładała moje skarpetki na ręce, udając pacynki.
Michał patrzył na swoją córkę z podobnym wyrazem. Uśmiechnięty, ale zamyślony. Było w tym spojrzeniu coś, co znałam – ten moment, kiedy czujesz dumę i ból jednocześnie.
Oboje siedzieliśmy w osobnych rzędach, z daleka, ale wiedzieliśmy, że mamy wspólny język. Tę samą nieopisaną pustkę, którą próbujemy wypełnić laurkami, występami i paroma chwilami bliskości.
Może to była tylko jedna rozmowa
Może za tydzień nie będziemy pamiętać imion. Ale w tamtej chwili nie czułam się już sama w tej sali. Dzieci śpiewały, recytowały, jedna dziewczynka zapomniała wierszyka i rozpłakała się w połowie – to była Jagoda. Michał wstał i pokazał jej kciuk w górę, a potem szepnął coś, czego nie usłyszałam. Dziewczynka się uspokoiła i dokończyła z pomocą nauczycielki. Dostała największe brawa.
Zosia też zaśpiewała. Z dumą, choć trochę fałszując, ale patrzyła prosto na mnie i tylko raz zerknęła na sufit, żeby ukryć niepewność. Po wszystkim dzieci zbiegły do rodziców z laurkami. Zosia wręczyła mi swój rysunek – ja i ona, trzymamy się za ręce, za nami wielkie słońce.
– Nie miałam różowego, mama. Ale pomyślałam, że i tak zrozumiesz.
Zrozumiałam aż za dobrze. Przytuliłam ją mocno, a łzy napłynęły mi do oczu z tylu powodów, że nie umiałam ich nawet policzyć.
Michał podszedł po chwili. Jagoda ciągnęła go za rękę, pokazując coś nauczycielce.
– Mogę cię odprowadzić do samochodu? – zapytał cicho.
– Możesz. Ale tylko jeśli pójdziesz wolno. Dziś nie chcę się spieszyć.
Skinął głową. Ruszyliśmy obok siebie w stronę drzwi. Nikt nic nie mówił. I to milczenie było dobre.
Marta, 39 lat
Czytaj także:
- „Po rozwodzie zostałam z 2 dzieci bez kasy, a mój eks bawił się w tropikach. W pewnym momencie coś we mnie pękło”
- „Teść narzeka sąsiadom, że jego syn się zmienił, odkąd mnie poznał. Ma rację, ale oddałam im wszystkim przysługę”
- „Nie mamy dzieci, ale kłótni u nas i tak nie brakuje. Irytuje mnie, że mąż nie opuszcza deski sedesowej”

