Reklama

Mam trzydzieści pięć lat, pracuję na kasie w markecie spożywczym i sama wychowuję siedmioletnią córkę. Nie jest to historia z wielkimi dramatami ani zwrotami akcji jak w serialach. Raczej coś, co mogłoby przydarzyć się każdej z nas. Coś, co człowiek ignoruje tak długo, aż nagle… nie może już dłużej. Każdy dzień wyglądał podobnie. Budzik o 5:30, kawa, śniadanie dla Mai – mojej córki – potem szybki makijaż i do pracy. Dziesięć godzin na nogach.

– Paragon? – pytałam mechanicznie, nawet nie patrząc klientom w oczy.

Potem powrót do domu, kolacja, bajka dla Mai, czasem kawa z Basią, sąsiadką z naprzeciwka. I znów od początku. Żyłam w trybie: byle do wypłaty.

Nigdy nie zaglądałam w paragony. Bałam się. Jakby ich suma mogła oskarżyć mnie o wszystko, czego nie chciałam wiedzieć: że za dużo wydaję, że nie mam planu, że nie kontroluję niczego. Wrzucałam je do szuflady. Albo od razu do śmieci.

Pewnego wieczoru, siedząc z Basią na ławce pod blokiem, rzuciłam tylko z przekąsem:

Życie teraz takie drogie, człowiek się nie obejrzy, a już wypłaty nie ma.

– No właśnie – potaknęła Basia, popijając swoją malinową herbatę. – A najgorsze są paragony. Patrzysz i od razu czujesz się jak przegrany. Jakby ci ktoś w twarz powiedział: „A po co ci była ta kawa smakowa za siedemnaście złotych? Albo ta szminka?”

Zaśmiałam się, ale coś mnie ścisnęło w środku.

– Ja to nawet nie patrzę. Tylko bym się wkurzyła.

– Tylko że potem się dziwimy, czemu wiecznie nie ma pieniędzy – rzuciła Basia niby od niechcenia.

Wtedy pierwszy raz coś we mnie drgnęło. Ale jeszcze nie miałam pojęcia, że prawdziwa rozmowa, która mnie rozbije, dopiero nadejdzie. I nie przeprowadzi jej Basia. Tylko moja córka.

To pytanie mnie zastanowiło

– Mamo, a czemu my nigdy nie mamy pieniędzy?

Zamarłam z łyżką w ręce. Maja siedziała przy stole, grzebiąc widelcem w kolacji. Pytanie padło tak zwyczajnie, jakby pytała o pogodę.

– Co ty tam, Majeczko, wymyślasz – uśmiechnęłam się nerwowo. – Mamy przecież. Zobacz, masz śniadanie, masz ubrania, masz domek…

– Ale na wycieczkę nie mam. I na nowe kredki. I jak byłam u Julki, to jej mama mówiła, że jadą do zoo i jeszcze na burgery. I że mają oszczędności. A my nie mamy, prawda?

Westchnęłam. Odłożyłam łyżkę. Czułam, jak twarz zaczyna mnie piec od wstydu, chociaż przecież nikt nas nie słuchał.

Nie mamy… tak dużo, jak niektórzy – zaczęłam ostrożnie. – Ale mamy siebie, i to jest najważniejsze, skarbie.

– To czemu zawsze mówisz „nie teraz”, jak o coś proszę? – Maja patrzyła mi prosto w oczy. – Nawet na lody już dawno nie poszłyśmy. A jak pytam o coś w sklepie, to mówisz, że nie masz pieniędzy. To czemu nie masz?

Poczułam, że robi mi się ciasno. W jednej chwili zobaczyłam siebie, jak wieczorem klikałam w aplikacji po pizzę, jak wrzucałam do koszyka świeczki, lakiery, kawę z pianką, „bo mi się należy”. Zmęczona, wykończona. Nagradzająca się.

– Bo… bo wszystko kosztuje, kochanie. I czasem… mama źle wydaje pieniądze.

– To nie lepiej je wydawać dobrze?

Milczałam. Nie miałam odpowiedzi. A Maja tylko wzruszyła ramionami i wróciła do jedzenia. Jakby nic. Jakby nie przebiła mi serca jednym pytaniem.

To była trudna prawda

Paragony były wszędzie. W torebkach, w szufladzie w kuchni, w kurtkach. Jeden znalazłam nawet w pudełku po płatkach. Wyciągałam je z oporem, jakby mnie parzyły. Nie w ręce – w sumienie.

Usiadłam przy stole, rozłożyłam je. Żadnej logiki. Pięć złotych na batoniki. Trzydzieści na świeczki. Dwadzieścia dziewięć na jakieś serum do twarzy. I tak dalej. Rachunek z marketu – sto siedemnaście złotych. Pięćdziesiąt na zakupy „po pracy”. Kawa na wynos. Dwie. Trzy. Czwarta z ciastkiem.

Przecież ja nie mam pieniędzy – szepnęłam do siebie. – A wydaję, jakbym miała dwa razy więcej.

Zadzwoniłam do Basi.

Ty trzymasz paragony? – zapytałam, nie siląc się na powitanie.

– Czasem. Ale nie oglądam ich z lubością – odpowiedziała ironicznie. – Co się dzieje?

– Chyba… mam problem. Nie wiem, jakim cudem co miesiąc nie starcza. A jak teraz patrzę na te rachunki, to... wszystko jasne.

– Aha. No to witaj w klubie. Ale dobrze, że patrzysz. Wiesz, prawda boli, ale trzeba ją zobaczyć. Inaczej się nie da.

Spojrzałam znowu na rozłożone paragony. Tyle pierdółek. Tyle złudzeń. Zamiast planu – impuls. Zamiast oszczędności – kolejne „należy mi się”. A Maja? Ona prosi o lody i nie rozumie, czemu nie może ich dostać.

Zgarnęłam wszystkie paragony do pudełka po butach. Zamknęłam wieko. I rozpłakałam się.

Nie chcę tego oglądać… – powtórzyłam.

Ale wiedziałam, że muszę. Bo inaczej nic się nie zmieni.

Zawzięłam się z planem

– Może coś się znajdzie… choćby te dwie godziny więcej. Zostanę do zamknięcia – powiedziałam, opierając się o drzwi kantorka. Szefowa spojrzała na mnie znad papierów.

– Anka, wiesz, że lubię cię za to, że nie marudzisz, ale… więcej godzin? Sama mówiłaś, że jesteś padnięta po ósemce. Masz dziecko.

– Mam też rachunki, które się nie płacą same – odpowiedziałam z kwaśnym uśmiechem. – I dziecko, które pyta, czemu nie mamy na lody.

Kierowniczka westchnęła i w końcu skinęła głową.

– Dobra. Póki Magda na L4, dasz radę podmienić ją na zamknięcia. Tylko nie padnij mi przy kasie.

– Dzięki.

Tego dnia, przy kasie numer dwa, siedziałam przygnieciona nie tylko zmęczeniem, ale czymś gorszym – świadomością. Kiedy kobieta w średnim wieku pakowała zakupy do torby, jej syn zapytał:

– Mamo, a możemy wziąć jeszcze te gumy?

– Dziś nie, kochanie – odpowiedziała łagodnie. – Mamy listę. Tylko to, co zaplanowałyśmy, pamiętasz?

Chłopiec skinął głową. Bez płaczu, bez focha. A ja poczułam się, jakby ktoś wbił mi nóż w brzuch.

Po pracy wracałam do domu z nogami jak z waty. Maja siedziała przy stole z sąsiadką, rysując coś kredkami. Podeszłam, przytuliłam ją od tyłu. Podziękowałam sąsiadce za pomoc.

– Hej, mamusia jest trochę zmęczona. Ale żyje. Może zrobimy coś razem jutro? Może… listę zakupów? I plan?

Maja spojrzała na mnie, a potem... uśmiechnęła się.

Zróbmy listę zakupów. Tylko potrzebne rzeczy, tak?

Oczy mi zaszły łzami. Mała była mądrzejsza ode mnie.

Uczyłam się lepszego wydawania

Tak zaczęłyśmy z Mają nasze nowe życie – od kartki w kratkę i długopisu z niebieskim wkładem. W kuchni, przy kubkach z herbatą, z dziecinną powagą wypisywałyśmy, co „naprawdę nam potrzebne”.

Masło, mleko, chleb, warzywa… – dyktowała Maja, kreśląc literki swoim pismem z pierwszej klasy.

– I makaron. I... może kawa, ale tania – dorzuciłam.

– A słodycze?

Zawahałam się. Córka spojrzała na mnie badawczo.

Jedne lizaki, co? Ale tylko na sobotę – powiedziała. – Żeby było też coś fajnego.

Pokiwałam głową. Poczułam coś dziwnego – że jestem z niej dumna. I że może, może jakoś dam radę. Tylko jeszcze nie wiedziałam jak.

Przez kolejne dni robiłam zdjęcia paragonów i zliczałam wydatki. Kłamałabym, mówiąc, że szło gładko. Nie raz się potykałam. Kupiłam kawę na wynos, bo byłam padnięta. Złapałam batonika przy kasie „bo tanio”. Ale potem wracałam, patrzyłam na listę. Przepraszałam Maję.

Uczysz się – mówiła. – Jak ja w szkole. Nie wszystko od razu, nie?

Wieczorem siedziałyśmy razem, ona rysowała domek marzeń, a ja notowałam ceny z gazetki. Na kartce napisałam hasło: „Zakupy w sobotę. Tylko z listą”.

A potem, któregoś wieczoru, Maja wtuliła się we mnie i powiedziała:

Nie chcę dużo, mamo. Chcę, żebyśmy były razem. Zawsze.

Zakręciło mi się w głowie. Tyle walczyłam o to „więcej”. A moje dziecko od początku wiedziało, że najważniejsze już ma.

Zaczęło się od małych rzeczy

Stałam przy lodówce w sklepie. W ręce miałam jogurt truskawkowy – taki „na wypasie”, z chrupiącą posypką. Ulubiony. Cena: 6,49 zł. Spojrzałam na listę. Jogurt był. Ale zwykły, naturalny. Za 1,99 zł. Przełknęłam ślinę i… odłożyłam ten drogi.

To był pierwszy raz, kiedy powiedziałam sobie: „Nie teraz”. Nie „nigdy”, nie „nie wolno”, tylko „nie teraz”. Poczułam się, jakby ktoś mnie w środku pochwalił. Jakbym sama dla siebie zrobiła coś dobrego.

W sobotę poszłyśmy z Mają na targ. Liczyłyśmy każde warzywo, porównywałyśmy ceny. Kupując ziemniaki, Maja powiedziała:

– Mamo, jak kupimy mniej jabłek, to starczy na ser.

– No proszę. Mała księgowa – zaśmiałam się.

Wieczorem napisał Marcin. Ojciec Mai. Wysłał dwa śmieszne obrazki i napisał: „Co u was?”. Odpisałam krótko: „Zacznij płacić regularnie alimenty. Nie dla mnie. Dla Mai”. Nie czekałam na odpowiedź.

Potem zadzwoniłam do Basi.

– Zaczynam rozumieć – powiedziałam. – To nie jest kara. To sposób, żeby coś zmienić. Uczę się żyć inaczej.

– I dobrze, Anka – odpowiedziała. – Bo nikt za nas tego nie zrobi.

Zamknęłam zeszyt z wydatkami, spojrzałam na kuchnię – skromną, ale czystą. I na Maję, która układała klocki na dywanie. Nie miałam wszystkiego. Ale zaczynałam mieć wpływ. A to było coś.

Anna, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama