„Dzieci wepchnęły mnie do sanatorium, żebym wyszła do ludzi i nie była samotna. Żeby tylko wiedziały, czym to się skończyło”
„Było mi dobrze w mojej samotności, którą już dawno zdążyłam oswoić. Wyjazd do sanatorium nie przyszedłby mi do głowy. Wymyśliła go córka. Miałam pojechać, żeby wyjść do ludzi. Nie przewidziałam, że z sanatorium przywiozę coś więcej niż lepsze samopoczucie”.

- Redakcja
Żyłam spokojnie, choć nie można powiedzieć, że szczęśliwie. Samotność była dla mnie jak stary, znoszony płaszcz – może nie najpiękniejszy, ale przynajmniej dobrze dopasowany. Od lat byłam wdową, a moje dzieci dawno ułożyły sobie życie. Odwiedzały mnie, oczywiście, czasem nawet dość często, ale każdy miał swoje sprawy, swoje troski, swoją codzienność. Ja natomiast miałam swoją – wypełnioną poranną kawą, spacerami po parku, krzyżówkami i wieczornym oglądaniem telewizji, choć prawdę mówiąc, częściej tylko patrzyłam w ekran, niż go słuchałam.
Pomysł córki
Nie narzekałam, bo i nie miałam komu. Czułam się zdrowa, nie brakowało mi pieniędzy, miałam dach nad głową. A jednak czasem, zupełnie niespodziewanie, pojawiała się pustka, której nie potrafiłam niczym wypełnić. Najbardziej doskwierała mi cisza. Dawniej w domu było pełno ludzi, śmiechów, rozmów, nawet kłótni. Teraz jedynym dźwiękiem był stukot moich kapci o podłogę i szum wody, gdy myłam filiżankę po porannej kawie.
Sanatorium nie było moim pomysłem. Córka uparła się, że powinnam gdzieś wyjechać, „zmienić otoczenie” – tak to określiła. Twierdziła, że dobrze mi zrobi kilka tygodni wśród ludzi, że odpocznę, nabiorę sił, może nawet kogoś poznam. Pokiwałam głową, choć w duchu nie wierzyłam w żadne zmiany. Pojechałam bardziej dla świętego spokoju niż z własnej potrzeby.
Nie spodziewałam się niczego szczególnego, może poza tym, że wrócę do domu z kolejnym nawykiem picia paskudnych sanatoryjnych herbatek. Ale życie, jak się okazało, miało wobec mnie inne plany.
Do sanatorium jechałam bez entuzjazmu. Pociąg był pełen ludzi takich jak ja – starszych, często samotnych, niektórych rozgadanych, innych zamkniętych w sobie. Ja należałam raczej do tych drugich. Siedziałam przy oknie i patrzyłam na mijane pola, wsie i miasteczka, zastanawiając się, co ja tu właściwie robię.
Po co mi to było? W domu miałam wszystko pod kontrolą – swoje przyzwyczajenia, swoją codzienność. A tutaj? Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale obawiałam się, że czekają mnie długie godziny nudy i sztucznych uśmiechów wśród obcych ludzi.
Czekolada poprawia humor
Kiedy dotarłam na miejsce, pogoda była szara i nijaka. Recepcjonistka szybko przydzieliła mi pokój, wyjaśniła, o której są posiłki i jakie zabiegi mam w grafiku. Sanatorium wyglądało zwyczajnie – długi korytarz z drzwiami do pokoi, wspólna jadalnia, niewielka sala telewizyjna. Zapach starej wykładziny mieszał się z aromatem ziół i jakiejś intensywnej maści rozgrzewającej. Pierwszy dzień minął bez większych wrażeń. Dopiero następnego ranka, gdy zeszłam do jadalni, spotkałam Antoniego.
Przydzielili mi miejsce przy stole, gdzie siedziały już trzy osoby – dwie kobiety mniej więcej w moim wieku i jeden mężczyzna. Gdy tylko usiadłam, on uśmiechnął się szeroko i położył przede mną kawałek czekolady.
– Nie wiem, czy lubisz słodycze, ale uważam, że do kawy zawsze pasuje coś słodkiego – powiedział lekkim, wesołym tonem.
Spojrzałam na niego uważniej. Był mniej więcej w moim wieku, może ciut starszy, ale miał w sobie jakąś młodzieńczą energię. Siwe włosy miał starannie uczesane, a oczy błyszczały, jakby dopiero co usłyszał dobry żart. Poczułam lekką konsternację.
– Nie jestem wielką fanką, ale… dziękuję – powiedziałam, nie bardzo wiedząc, co innego mogłabym odpowiedzieć.
– W takim razie przekonam cię, że czekolada potrafi poprawić humor bardziej niż niejedno sanatoryjne zabiegi – zaśmiał się Antoni i sięgnął po filiżankę kawy.
Nie wiedziałam wtedy, że ten drobny gest – kawałek czekolady położony na białym obrusie – będzie pierwszym krokiem do czegoś, co zmieni moje podejście do samotności. Przez kolejne dni Antoni robił to codziennie. Kiedy przychodziłam na śniadanie, obok mojej filiżanki zawsze czekał słodki upominek. Czasem to była czekoladka, innym razem pralinka albo cukierek. Niby nic wielkiego, a jednak za każdym razem czułam, jak na mojej twarzy pojawia się uśmiech, zanim jeszcze zdążyłam to zauważyć.
Wspomnienie czy tęsknota?
– To jakiś twój rytuał? – spytałam któregoś dnia, kiedy po raz kolejny znalazłam przed sobą czekoladową niespodziankę.
– Można tak powiedzieć – odparł, wzruszając ramionami. – Kiedyś moja żona miała taki zwyczaj.
Zawsze, gdy piłem kawę, podsuwała mi coś słodkiego. Twierdziła, że życie jest wystarczająco gorzkie, więc warto je sobie osładzać.
Zamilkłam na chwilę. Sposób, w jaki to powiedział, był ciepły, ale jednocześnie kryło się w nim coś, czego nie umiałam nazwać. Może tęsknota? Może wspomnienie, które nadal bolało?
– Miała rację – powiedziałam w końcu.
Antoni uśmiechnął się lekko, jakby chciał mi podziękować za te słowa. Z czasem nasze rozmowy stawały się coraz dłuższe. O wszystkim i o niczym – o pogodzie, o sanatoryjnym jedzeniu, o miejscach, w których kiedyś byliśmy.
Czasem spacerowaliśmy razem po parku otaczającym sanatorium, innym razem po prostu siedzieliśmy na ławce, patrząc na ludzi. A ja, ku własnemu zaskoczeniu, czułam, że coraz bardziej lubię jego towarzystwo.
Po powrocie do domu długo nie mogłam się odnaleźć. W sanatorium, choć początkowo byłam niechętna, szybko przywykłam do codziennych rozmów, porannych spacerów i tej małej czekoladki, którą Antoni kładł obok mojej filiżanki. Było mi tam… lżej. Nawet nie zauważyłam, jak bardzo przyzwyczaiłam się do obecności kogoś, kto słuchał mnie z uwagą i kogo ja też chciałam słuchać.
Teraz wróciłam do swojej codzienności – do pustego mieszkania, do tych samych rytuałów, które wcześniej wypełniały moje dni. Ale było jakoś inaczej. W kuchni stała ta sama kuchenka, te same filiżanki czekały na półce, a jednak kawa smakowała jakoś mniej wyraziście. Gdy robiłam zakupy, bezwiednie spojrzałam na półkę z czekoladą, ale odwróciłam wzrok, zanim zdążyłam coś wybrać. Przecież nigdy nie przepadałam za słodyczami.
Czegoś mi brakowało
Dzieci zadzwoniły, jak zwykle, pytając, jak mi minął wyjazd. Opowiadałam o zabiegach, o pogodzie, nawet o jedzeniu, ale nie wspomniałam o Antonim. Sama nie wiedziałam dlaczego. Może bałam się, że zaczęliby coś sobie wyobrażać? Może nie chciałam, żeby ktoś inny nadawał temu znaczenie, zanim ja sama to zrobię?
Pierwsze dni po powrocie mijały leniwie. Spacery po parku znów stały się samotne, a rozmowy ograniczyły się do wymiany kilku zdań z sąsiadką, która codziennie wyprowadzała swojego psa. Nie skarżyłam się, nie czułam się nieszczęśliwa. Ale gdy wieczorem siadałam w fotelu z książką, myśli same wracały do Antoniego. Do tego, jak mówił, jak się śmiał, jak potrafił żartować z rzeczy, które inni traktowali ze śmiertelną powagą.
Najgorsze były poranki. Siadałam przy stole, nalewałam sobie kawy i… czegoś brakowało. Patrzyłam na pusty obrus i w duchu śmiałam się z siebie. Czego się spodziewałam? Że obok filiżanki nagle pojawi się kawałek czekolady?
– To tylko sanatoryjna znajomość – powiedziałam do siebie na głos, jakby miało to coś zmienić. – Tysiące ludzi się poznaje, a potem zapomina. Czemu miałabym czuć się inaczej?
Ale czułam. I nie mogłam nic na to poradzić.
Bilety już kupione
Któregoś dnia, gdy wróciłam z zakupów, zadzwonił telefon. Odebrałam bez większego entuzjazmu, spodziewając się albo którejś z córek, albo kolejnej oferty zmiany operatora telefonu. Ale gdy tylko usłyszałam ten głos, momentalnie usiadłam na krześle, jakby nogi nagle odmówiły mi posłuszeństwa.
– Wiesz, nie chciałbym czekać do kolejnego turnusu, żeby cię zobaczyć – powiedział Antoni.
Przez chwilę nie mogłam wydusić z siebie słowa. W końcu odchrząknęłam i zapytałam:
– Antoni… co ty wygadujesz?
– Że mam już bilet na pociąg i jeśli mnie nie wyrzucisz, to przyjadę na kawę.
Zamiast odpowiedzieć, zaczęłam się śmiać. To było tak absurdalne i jednocześnie tak bardzo… jego.
– A jeśli nie mam czekolady? – zapytałam w końcu.
– W takim razie będę musiał coś przywieźć – odparł z rozbawieniem. – Mogę przyjechać?
Nie odpowiedziałam od razu. Z jakiegoś powodu czułam lekki niepokój, jakbym nagle stanęła na krawędzi czegoś nieznanego. Ale gdzieś pod tym wszystkim czaiło się ciepło, którego nie czułam od dawna.
– Dobrze – powiedziałam w końcu. – Przyjedź.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio czekałam na kogoś z takim przejęciem. Przez lata przyzwyczaiłam się do tego, że w moim domu nikt nie pojawiał się niespodziewanie. Dzieci zawsze dzwoniły wcześniej, sąsiadka wpadała tylko pożyczyć cukier, a listonosz zostawiał listy w skrzynce. A teraz miał przyjechać Antoni. I choć powtarzałam sobie, że to przecież tylko kawa, zwykła rozmowa, czułam dziwną nerwowość.
Najzabawniejsze zdanie na świecie
Rano wstałam wcześniej niż zwykle i krzątałam się po mieszkaniu, jakby miał przyjechać sam prezydent. Starłam kurz z półek, zmieniłam obrus, nawet upiekłam ciasto, choć nie byłam pewna, czy w ogóle będzie miał na nie ochotę. I oczywiście kupiłam czekoladę. Dwie tabliczki. Nie mogłam przecież pozwolić, żeby Antoni pomyślał, że nie jestem przygotowana.
Na peron dotarłam kilka minut przed czasem. Było chłodno, w powietrzu unosił się zapach mokrych liści i spalin z odjeżdżających pociągów. Patrzyłam na ludzi wysiadających z wagonów, szukając znajomej sylwetki. I nagle go zobaczyłam. Stał z lekkim uśmiechem na twarzy, trzymając w dłoni… oczywiście tabliczkę czekolady.
Podszedł bliżej i podniósł ją w geście triumfu.
– Przywiozłeś mi czekoladę? – zapytałam, próbując ukryć wzruszenie.
– A jakże – odparł z powagą. – Przecież nie można pić kawy bez czegoś słodkiego.
Śmialiśmy się oboje, jakby to było najzabawniejsze zdanie na świecie.
Usiedliśmy w pobliskiej kawiarni, nie chcąc od razu wracać do mojego mieszkania. Przez chwilę panowała cisza, ale nie była niezręczna. Po prostu patrzyliśmy na siebie, jakbyśmy oboje chcieli się upewnić, że to wszystko naprawdę się dzieje.
– Nie myślałem, że jeszcze kiedykolwiek będę czekał na pociąg z taką niecierpliwością – przyznał nagle Antoni. – I nie myślałem, że będę tak się cieszył, kiedy zobaczę kogoś na peronie.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. To, co mówił, było takie proste, a jednocześnie pełne znaczenia.
– Dobrze, że przyjechałeś – powiedziałam w końcu cicho.
Antoni uśmiechnął się, jakby to było dokładnie to, co chciał usłyszeć.
Nie wiedziałam, czy to dobrze, czy źle
Z każdą chwilą czułam, jak napięcie we mnie powoli znika. Rozmawialiśmy, jakbyśmy się nigdy nie rozstawali. O sanatorium, o moim mieście, o planach na jesień. Czasem śmialiśmy się jak dzieci, czasem milczeliśmy, ale w tej ciszy było coś przyjemnego, znajomego.
W końcu wróciliśmy do mojego mieszkania. Gdy zaparzałam kawę, Antoni rozglądał się po kuchni.
– Tu jesteś sobą – powiedział nagle.
Zaskoczona odwróciłam się do niego.
– Co masz na myśli?
– W sanatorium byłaś ostrożna. Tutaj jesteś u siebie. Widzę to w każdym twoim ruchu.
Nie wiedziałam, czy to dobrze, czy źle, ale wiedziałam jedno – jego obecność w moim domu nie wydawała się dziwna. Nie czułam skrępowania, nie zastanawiałam się, czy powinnam coś powiedzieć, czy milczeć. Był tutaj i to było… naturalne.
Usiedliśmy przy stole, kawa parowała, a na talerzyku leżała czekolada – ta, którą kupiłam, i ta, którą on mi przywiózł.
– I co teraz? – zapytałam cicho, nie patrząc na niego.
Nie odpowiedział od razu. Wziął do ręki kawałek czekolady i podał mi go w ten sam sposób, w jaki robił to w sanatorium.
– Może po prostu wypijemy kawę i zobaczymy?
Barbara, 69 lat
Czytaj także:„Rodzice mnie wydziedziczyli, bo mój facet jest starszy o 25 lat. A mi po prostu szkoda czasu na romanse z małolatami”„Wspólnik okradł mnie z pieniędzy, a żona ze złudzeń. Bardziej ode mnie kochała dzieła sztuki i zabiegi w SPA”„Ojciec chce zapisać nasz dom swojej kochance. Nie dość, że dał się złapać na tanie perfumy, to jeszcze stracił rozum”