Reklama

Rano w barze mlecznym pachnie inaczej niż w południe. Trochę jak w starej kuchni – zupą pomidorową, gotowaną kaszą, kotletem mielonym. Smaki dzieciństwa, o ile ktoś miał takie szczęście, że w dzieciństwie ktoś mu gotował. Ja nie miałam. A teraz stoję za ladą i lepię te wspomnienia innym.

Harowałam za grosze

Mam dwójkę dzieci i codziennie rano, kiedy szykuję je do szkoły, powtarzam sobie, że jeszcze tylko dzisiaj trzeba się sprężyć. Ale „dzisiaj” powtarza się każdego ranka jak zacięta płyta. Potem rowerem do baru, fartuch, włosy w kucyk i do garów.

Rozpoznaję już stałych klientów po butach. Zanim podniosą wzrok, wiem, co zamówią. Ten w roboczym polarze – schabowy z ziemniakami i marchewką. Młoda dziewczyna w płaszczu – pierogi ruskie i kompot. No i pan Zygmunt. Garnitur, płaszcz z kaszmiru i włosy tak siwe, że aż srebrne. Zawsze prosi o dwa zestawy obiadowe.

– Zestaw dla dwojga – mówi i uśmiecha się przy tym lekko, jakby chciał mi coś powiedzieć, ale nie miał odwagi.

Na początku myślałam, że je na dwa razy. Ale raz, gdy myłam stoliki, zauważyłam, że oba talerze są zjedzone do końca. A on siedział sam.

– Wiesz, że on to tylko na ciebie tak patrzy? – szepnęła Basia pewnego dnia, kiedy obierałyśmy ziemniaki.

– Daj spokój – odparłam, kręcąc głową.

– No naprawdę! Taki z niego cichy adorator! Może to jego sposób, żeby ci powiedzieć, że nie jesteś taka przezroczysta, jak ci się wydaje.

Myślałam o nim

Uśmiechnęłam się. Było w tym coś niebezpiecznego, bo ja przecież nie miałam czasu na adoratorów. Miałam dzieci, pranie i wieczorne bóle głowy. Ale jednak coś we mnie zadrżało.

Czasem myślałam o nim. O tym, że przychodzi codziennie i zawsze zostawia dwa puste talerze. Może dlatego tak mnie to ruszało, bo sama nie miałam z kim zjeść obiadu? Ja jem, jak już wszyscy śpią, najczęściej zimne.

Tego dnia pan Zygmunt się spóźnił. Była dwunasta trzydzieści, a jego nie było. Zwykle przychodził równo o dwunastej dziesięć, siadał przy stoliku pod oknem i czekał, aż przyniosę dwa zestawy. Zaczęłam się niepokoić, chociaż nie powinnam. W końcu to klient, nie rodzina. Ale kiedy po raz piąty zerknęłam na zegar nad ladą, Basia zauważyła.

– Ktoś się dziś spóźnia? – rzuciła z uśmiechem, nie odrywając się od tarki. – Aż tak ci go brak?

– Nie wygłupiaj się – odparłam. – Po prostu dziwne. Zawsze jest punktualny.

O trzynastej drzwi się otworzyły. Wszedł zadyszany, z różą w ręku. Podszedł do lady i bez słowa położył ją przede mną.

– Dla pani. Przepraszam za spóźnienie – powiedział spokojnie. – Kolejka w aptece.

Zaskoczył mnie

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Stałam jak idiotka z chochlą w ręku i patrzyłam to na niego, to na tę różę, jakby to był najdziwniejszy przedmiot świata.

– Dziękuję – udało mi się w końcu wykrztusić.

– A może zjadłaby pani dziś ze mną? – dodał cicho.

Zamurowało mnie. Basia, która wszystko słyszała, wypuściła ziemniaka z dłoni. A ja nie wiedziałam, jak się z tego wykręcić, więc tylko skinęłam głową.

Usiedliśmy razem przy jego stoliku. Na początku byłam spięta, ale z każdą minutą robiło się jakoś lżej. On mówił spokojnie, z namysłem. Opowiadał o żonie, która zmarła trzy lata temu. Przez czterdzieści pięć lat jedli razem każdy obiad. Kiedy odeszła, nie potrafił siedzieć sam przy stole, więc zamawiał dwa zestawy, żeby choć przez chwilę mieć wrażenie, że nie jest sam.

– Nie boi się pan, że ludzie coś sobie pomyślą? – zapytałam, niepewna, czy powinnam to powiedzieć.

– Niech myślą – odpowiedział. – Mnie bardziej martwi, że pani już kończy przerwę.

Uśmiechnęłam się. Pierwszy raz od dawna ktoś patrzył na mnie tak, jakbym istniała.

Polubili go

Zygmunt zaczął mnie odprowadzać po pracy. Tłumaczył się, że ma po drodze. Nie protestowałam. Czasem przynosił dzieciom drożdżówki. Zawsze ciepłe, pachnące, jakby dopiero co wyszły z pieca. Adaś zjadał swoją w dwóch kęsach, a Kasia dzieliła się ze mną kawałkiem.

– Pan Zygmunt dziś też przyjdzie? – zapytała któregoś popołudnia.

– Nie wiem, może – odpowiedziałam, udając, że zajmuję się garnkiem.

– A może zostałby na kolację? – dopytywała.

– On ma swój dom – rzuciłam szybko.

– Ale z nim jest śmieszniej – wtrącił Adaś. – Mamo, a czy pan Zygmunt nie mógłby z nami zamieszkać?

Uśmiechnęłam się, ale w środku zamarłam. Tak łatwo im to przyszło, a ja się bałam, że znów się przywiążę, że pozwolę komuś wejść za blisko, a potem zostanę sama.

Tęsknił za nią

Pan Zygmunt bywał u nas coraz częściej, a dzieci traktowały go jak członka rodziny. Nagle zaproponował, żebyśmy otworzyli razem pierogarnię. Twierdził, że zna się na finansach, a ja na lepieniu. Długo się wahałam, ale ostatecznie się zgodziłam.

Na początku wszystko szło gładko. Śmialiśmy się, pracowaliśmy długo, ale bez zmęczenia. On mówił „pani Anetko”, a ja zaczęłam mu odpowiadać po imieniu. Pieniądze z pierwszych tygodni sprzedaży ledwo wystarczyły na składniki, ale nie o to chodziło. Byliśmy razem.

Z czasem jednak coś zaczęło mnie uwierać. Zygmunt coraz częściej opowiadał o swojej żonie. O tym, jak razem robili ruskie, jak wieszała firanki, jak mówiła do niego „Zyguś”. Mówił z czułością, jakby ona właśnie wyszła do sklepu i miała zaraz wrócić.

– Ta pierogarnia też dla niej? – zapytałam któregoś wieczoru, gdy zamykaliśmy lokal. – Może powiesisz tu jej portret?

Zamilkł na chwilę. Odłożył ścierkę na blat.

– Ona była częścią mojego życia – powiedział cicho. – Ale to z tobą jestem teraz.

Próbowałam to pogodzić

Stałam przy zlewie, udając, że mnie to nie rusza. Ale ruszyło. Coraz trudniej było mi się uśmiechać.

– Nie chcę zapominać – dodał. – Ale nie chcę też być sam. Czy to zbrodnia?

– Nie – szepnęłam. – Tylko strasznie trudno być tą drugą przy stole dla dwojga.

– Zrobimy ruskie, jak dawniej? – rzucił nagle.

– Jak dawniej? My dopiero się uczymy – odpowiedziałam.

Nie spojrzeliśmy sobie w oczy. Ale coś jakby pękło. Tyle że tym razem nie bolało.

W pierogarni z czasem zrobiło się gwarno. Ludzie wpadali na pierogi, siadali, gadali. Dzieciaki z okolicy przynosiły swoje rysunki, jedna starsza pani przynosiła ogórki koszone własnej roboty. Nikt nie jadł sam.

Zygmunt mówił mniej niż dawniej. Ja też nie potrzebowałam już tylu słów. Czasem lepił z Kasią i Adasiem pierogi przy jednym stole, a ja obserwowałam ich z boku. Nie wiem, czy Zygmunt mnie kocha. Może nie tak, jak kiedyś kochał swoją żonę, może inaczej, może mniej, ale jest z nami każdego dnia.

Ja też nie wiem, czy potrafię kochać kogoś, kto pamięta inną kobietę przy tym samym stole. Ale nie uciekam. Może to wystarczy. W życiu nie zawsze chodzi o wielkie słowa. Czasem chodzi tylko o to, żeby ktoś nalał ci zupy i usiadł obok. Żebyś nie musiała jeść w ciszy.

Aneta, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama