Reklama

Dom spokojnej starości miał kiedyś inną nazwę, bardziej przyjazną – „Zacisze jesieni”. Teraz nikt się w to nie bawi. To po prostu miejsce, gdzie upycha się starych ludzi, żeby nie przeszkadzali. Tak właśnie się tu znalazłam. Wnuczka mówiła, że to na chwilę, że „tylko dopóki wyremontują łazienkę w moim mieszkaniu”. Minęły dwa lata. Przed Bożym Narodzeniem dzieci nagle o mnie sobie przypominają. Wyciągają mnie na Święta do siebie, każą gotować, smażyć, piec. Udają rodzinę. Potem znowu odwiozą mnie do domu starców. I tak co roku.

Święta na pokaz

– Mamo, w tym roku wpadniesz do nas na Wigilię, prawda? – zapytała Dorota przez telefon tydzień przed Świętami. – Dzieci już się nie mogą doczekać. Michał mówił, że tak bardzo chciałby znów zjeść twoje pierogi. Te z grzybami, wiesz które…

Udawałam, że się cieszę. Że się wzruszyłam. Że to zaproszenie to wyraz miłości, a nie obowiązku. Nie zapytałam, czemu nie mogą ich zrobić sami. Przecież ich kuchnia większa niż mój dawny salon. Sprzęt jak z katalogu. Córka gotuje z aplikacjami, zięć lubi eksperymentować. A jednak w Święta nagle wszyscy są bezradni. Bo trzeba tradycyjnie. Czytaj: „po mojemu”.

– Oczywiście, kochanie. Tylko dajcie znać, o której mnie zabierzecie – odpowiedziałam łagodnie, choć wiedziałam, że przyjadą w ostatniej chwili. Jak zwykle.

Kiedy wreszcie kilka dni przed Wigilią stanęłam w ich progu, wnuki rzuciły mi się na szyję. A potem zniknęły w swoich pokojach, z telefonami. Zięć rzucił tylko „witaj mamo” znad laptopa. Dorota od razu podała fartuch.

Musisz mnie uratować, nic jeszcze niegotowe. Dobrze, że jesteś.

Od godziny dziesiątej do siedemnastej byłam w kuchni. Kroiłam, mieszałam, smażyłam, lepiłam. Przerwa tylko na kawę z kubka, bo szkoda było brudzić filiżanki. Tylko raz ktoś zajrzał – wnuczka, żeby zapytać, czy będzie sernik. Bo lubi.

W wigilijny wieczór usiedliśmy do stołu. Pięknie nakryty, wszystko jak z reklamy. Zrobiłam zdjęcie, ale nie wrzuciłam nigdzie. I tak nikt z moich znajomych już nie żyje.

Smak samotności

Po kolacji wszyscy rozeszli się w swoje kąty. Michał odpalił konsolę w salonie, Julia założyła słuchawki i schowała się w telefonie. Dorota zaczęła zmywać makijaż w łazience, a zięć – jak co roku – miał coś jeszcze do dokończenia do pracy. Zostałam sama przy stole. Zebrałam talerze, zebrałam miski, zdjęłam obrus. Zmywarka już była zapchana. Resztki trzeba było posegregować – do lodówki, do śmieci, do zabrania na jutro do domu opieki.

– Mamo, może zapakujesz sobie trochę do siebie? – zapytała Dorota mimochodem, nie patrząc mi w oczy. – Te twoje pierogi z kapustą i grzybami, wiesz, jak to cudownie będzie ci jutro zjeść?

Cudownie. Z plastikowego pojemnika, w mikrofalówce obok pokoju, gdzie współlokator co godzinę pyta, który jest rok. Nie odmówiłam. Nigdy nie odmawiam. Spakowałam. Zresztą, wiedziałam, że jeśli ich nie zabiorę, jutro trafią do kosza. Oni nie jedzą odgrzewanych rzeczy. „Nie ten smak” – mawia Dorota.

W nocy spałam na rozkładanym fotelu w pokoju Julki. Między półkami z pluszakami a porozrzucanymi kosmetykami. Miałam swoje prześcieradło i cienki koc. Prawie jak w moim pokoju w domu seniora. Tam przynajmniej nie muszę udawać, że jest mi ciepło. Słyszałam, jak śmieją się w salonie. Zięć opowiadał dowcipy. Córka rechotała. Może pili wino. Może rozmawiali o planach na Sylwestra. A ja leżałam w ciemności i przypominałam sobie Wigilię sprzed piętnastu lat, kiedy to ja byłam gospodynią. I nikt mnie nie wysyłał do kuchni.

Gorki smak barszczu

– Mamo, zrobisz jeszcze ten barszcz, co zawsze? – spytała Dorota rano, wciskając mi do ręki słoik z kiszonym burakiem. – Bo ten z kartonu to jednak nie to samo, a nikt nie umie tak jak ty.

Stałam przy kuchni w piżamie, jeszcze przed pierwszą kawą. Dzieciaków nie było, zięć znowu z laptopem, córka malowała paznokcie na złoto. Niby Święta, a każdy w swoim świecie. Po raz kolejny poczułam, że nie pasuję do tego obrazka. Barszcz wyszedł, jak zawsze, głęboki, pachnący czosnkiem i liściem laurowym. Miałam cichą nadzieję, że ktoś pochwali. Choćby słowem. Chociaż skinieniem głowy. Tylko Michał mruknął:

– Dobre.

I tyle. Jakby dostał paczkę chipsów, nie talerz wigilijnego barszczu, nad którym stałam dwie godziny. Wieczorem Dorota zapytała:

Mamo, czy chcesz już wrócić do siebie jutro, czy dopiero pojutrze?

To ich sposób na pytanie, kiedy sobie pójdę. Żeby nie było, że wyrzucają. Żeby to ja wybrała termin.

– Jutro rano – odpowiedziałam. – I tak muszę zrobić pranie.

Nie powiedziałam, że po prostu chcę stamtąd zniknąć. Że nie mogę już patrzeć, jak traktują mnie jak kucharkę z sentymentalnym dodatkiem. Zanim zasnęłam tej nocy, pomyślałam o swojej sąsiadce z ośrodka. Wanda nigdy nie wychodzi na Święta. Mówi, że woli ciszę niż uśmiechy na pokaz. Wtedy jeszcze jej nie rozumiałam. Teraz już wiem, o czym mówiła. Gorzki barszcz nie potrzebuje gości, którzy udają, że lubią jego smak.

Prezenty z obowiązku

Rano przy stole czekały już paczki. Kolorowe torby, błyszczące kokardki, etykiety z imionami. Dorota uśmiechała się do zdjęcia, które robiła Michałowi, jak rozdzierał papier.

– Ooo, nowa gra! Dzięki, mamo – rzucił chłopak bez zająknięcia, po czym zniknął z nią w swoim pokoju.

Julka dostała słuchawki i jakąś drożyznę do makijażu. Nawet nie zauważyła, że dorzuciłam jej do paczki parę rękawiczek, które własnoręcznie wydziergałam. Nawet nie zerknęła.

Zięć dostał skarpetki i sweter. Dorota – perfumy i czekoladki. Nic nadzwyczajnego, ale mnie kosztowało to połowę listopadowej emerytury. A ja? Z plastikowej torby wyciągnęłam krem do rąk i książkę kucharską. Tani krem i „100 tradycyjnych przepisów babci Halinki”. Nawet nie zdjęli naklejki z promocją.

– Mamo, wiem, że lubisz gotować! – zawołała Dorota entuzjastycznie. – To coś w sam raz dla ciebie, prawda?

Uśmiechnęłam się. Zrobiłam zdjęcie. Żeby pamiętać, jakie to „w sam raz dla mnie”.

– Dziękuję – powiedziałam cicho.

Wieczorem zaproponowali, że odwiozą mnie szybciej. „Bo śnieg może spaść, a wiesz, jak się robi później na drogach”. Zgadzałam się na wszystko. Już nie liczyłam, ile godzin spędziłam przy garach, ile razy wnuki nawet nie spojrzały na mnie, jak mówiłam coś ważnego. Nie miałam do nich żalu. Nie one mnie tu wsadziły. Córka przytuliła mnie w przedpokoju, jakbyśmy się miały zobaczyć za rok.

Mamo, było cudownie. Do zobaczenia wkrótce!

Wiem, co znaczy „wkrótce”. Najwcześniej w Wielkanoc. Jak znów ktoś będzie musiał stać przy garach.

Cicha noc, puste serce

Wróciłam do ośrodka drugiego dnia Świąt przed południem. Kierowca, młody chłopak, pomógł mi z torbą i zniknął tak szybko, jak się pojawił. Na recepcji było cicho. Wanda siedziała przy oknie, z kubkiem herbaty, w swojej ulubionej zielonej chuście.

I jak tam u rodziny? – spytała, nie odrywając wzroku od gołębi na parapecie.

– Wesoło – odpowiedziałam. – Barszcz smakował. Prezenty były. Dzieci roześmiane. Tak jak powinno być.

– A jak naprawdę?

Usiadłam obok niej i milczałyśmy chwilę razem.

– Czuję się, jakbym tam była tylko rękami. Nie człowiekiem. Nikt mnie nie słucha. Wnuki nie pamiętają, że kiedyś to ja je tuliłam, jak były chore. Dla nich jestem tylko tą od pierogów i uszek. A potem znikam.

Wanda tylko kiwnęła głową. Ona wiedziała. Nie trzeba było tłumaczyć. W swoim pokoju rozpakowałam pierogi, które zabrałam z Wigilii. Położyłam je na plastikowym talerzyku i podgrzałam w mikrofalówce. Zjadłam w samotności, patrząc na świąteczny obrus, który położyłam jeszcze przed wyjazdem. Z radia leciała cicha kolęda.

Przypomniałam sobie, jak kiedyś mój mąż siadał do pianina i grał „Lulajże Jezuniu”, a dzieci śpiewały. Mieliśmy wtedy tylko kilka potraw, ale wszystko smakowało jak prawdziwe Święta. Dziś wszystko jest wystawne. Tylko smaku jakby mniej. I ludzi jakby dalej. Cicha noc, święta noc. A w sercu... pusto.

Wigilia, która nie miała smaku

Wieczorem poszłam do świetlicy. Kilka osób siedziało przy telewizorze. Leciała powtórka „Kevina”. Zawsze ten sam śmiech, te same dialogi. Ludzie śmiali się, jakby widzieli to pierwszy raz. Może tak było. Może pamięć już nie pozwalała im na deja vu. Zazdrościłam im trochę. Podeszłam do choinki. Lampki migały nierówno. Zawiesiłam jedną z ozdób, którą wnuki zrobili mi pięć lat temu z papieru. Jeszcze zanim zaczęli mówić do mnie per „babcia” tylko wtedy, gdy coś chcieli.

Wanda przyniosła kompot z suszu. Pachniał dzieciństwem.

– Wypijmy, co? Za spokój. Nie za rodzinę, nie za radość. Za spokój. – Uśmiechnęła się.

– Za spokój – powtórzyłam.

Kompot był kwaśny, gęsty, mocny. Nie taki jak w domu córki – rozwodniony, z kartonu. Ten był prawdziwy. Jedyna prawdziwa rzecz w te Święta. Gdy wróciłam do pokoju, usiadłam na łóżku i spojrzałam na swoją torbę. Jeszcze nierozpakowaną. Obok stała książka kucharska, którą dostałam. Podeszłam do niej i wyrwałam pierwsze trzy kartki. Potem kolejne. Kartka po kartce. Nie ze złości. Z ulgi.

Nikt mnie nie potrzebuje. Nie naprawdę. Potrzebują tylko mojego barszczu, moich rąk, mojego nazwiska w telefonie, żeby wysłać „Wesołych Świąt, mamo!” i potem nie odezwać się przez kolejne trzy miesiące. Wigilia w tym roku była jak barszcz z proszku – ładnie wyglądała, pachniała znajomo, ale w środku... pusta. Za rok nigdzie nie jadę. Zostanę tu. Z Wandą. Z kompotem. I ciszą.

Helena, 74 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama