„Dzieci nie wiedzą, że brakuje mi pieniędzy i często jem czerstwe bułki. Po co mają się martwić?”
„Czy ja mam do kogoś pretensje, że mi na wszystko nie starcza? Nigdy tak o tym nie myślałam. Człowiek powinien się cieszyć z samego faktu, że oddycha, czuje, widzi, słyszy, chodzić może. Świat jest piękny, czasu mało, szkoda go marnować na narzekanie”.

Mam przeszło osiemdziesiąt lat. Kiedy zaczęłam pracować, miałam piętnaście. Nie znaczy to, że wcześniej nie pracowałam – po prostu w wieku piętnastu lat poszłam do fabryki, stanęłam przy taśmie i stałam tak po dziesięć, dwanaście godzin dziennie.
Czasem dłużej, bo trzeba było wyrobić sto dwadzieścia albo sto pięćdziesiąt procent normy. Takie czasy. Dzisiaj nikt tego nie rozumie, ale naprawdę tak właśnie było. Lata pięćdziesiąte, stalinowskie władze. Człowiek wtedy znaczył mniej niż przedmiot. Nie umiem tego wytłumaczyć wnukom, urodzonym w innych czasach. W głowach im się nie mieści taki wyzysk.
Jestem prostą kobietą
Składki na ubezpieczenia społeczne płaciłam całe życie. Teraz jestem na emeryturze. Nigdy wiele nie zarabiałam. Jestem prostą kobietą, kto tam w czasach mojej młodości myślał, żeby jakieś szkoły kończyć. Dobrze było, jak ludzie umieli czytać i pisać. Bo rachować Polak umie bardzo dobrze sam z siebie.
Na żadnych stanowiskach kierowniczych nie pracowałam, więc pensje nie były duże, ale ja wiele nie potrzebuję, nigdy nie potrzebowałam. Biednie było, ale godnie. Wymagań dużych też nie miałam, bo z czasów okupacji znałam zimno i głód, więc jak mogłam trzy posiłki dziennie zjeść, w tym jeden ciepły, to byłam zadowolona. Własny kąt, ciepło, jedzenie, a raz do roku wczasy – to już luksus był dla mnie.
Dzieci wychowałam czworo. Urodziłam pięcioro, ale jedno umarło. Jeszcze małe było, najmłodsze. Na polio. Strasznie po nim płakałam, ale w domu miałam sporo zajęć, więc czasu nie było, żeby się nad sobą roztkliwiać. Pochowaliśmy, a z upływem lat ból zelżał. Pozostałe rosły w miarę zdrowo, do szkoły chodziły, ładnie się uczyły, dumy i radości przysparzały więcej niż trosk. Dobrzy z nich ludzie wyrośli, uczciwi. Jak raz Franek jabłka z sadu sąsiadom podprowadził, to go ojciec tak stłukł, że żal było patrzeć.
– Nie bij go już, nie bij – prosiłam.
– Tyłek do czerwoności stłukę i po cudze więcej ręki nie wyciągnie!
Teraz dzieci bić nie wolno. I dobrze. Czego się dziecka miłością i własnym przykładem nie nauczy, tego przez bicie nie zrozumie. Mąż był surowy, ale z miłości. Inaczej nie umiał, jego rodzice też lali, to skąd miał wiedzieć, że bez tego można. Ale dzieci kochał i od ust by sobie odjął, żeby one miały. Harował tak, że czasami w ubraniu na łóżko się przewracał, jak do domu wrócił. Dzieci wtedy na podwórko wysyłałam albo do sąsiadki, żeby go przypadkiem nie obudziły.
– Ciiiii… – kładłam palec na ustach. – Tata śpi.
– A można się bawić? – odpowiadały córki szeptem.
– Można, ale misiem i lalką w kuchni. Drzwi zamknijcie i nie przeszkadzajcie.
Byliśmy biedni, ale szczęśliwi
On wszystko by im oddał, tym naszym dzieciakom, wszyściutko. Na dobrych i pracowitych ludzi chciał wyprowadzić. I żeby się uczyły, miały lepsze życie od nas. Tak też się stało. Szkoda, że tego nie doczekał. Dawno umarł, młodo wdową zostałam i za mąż już więcej nie wyszłam. Kochałam tego mojego Władka i nie umiałam sobie wyobrazić, że siadam do stołu i do łóżka się kładę z innym mężczyzną.
Gdy została sama, nocami dorabiałam, a dzieci mi pomagały, póki w domu były. Potem się porozjeżdżały, troje studia pokończyło. Franek został rzemieślnikiem, porządnym fachowcem. Solidnym i uczciwym. Nigdy już po cudze ręki nie wyciągnął. Wygląda, że mu ojciec przez tyłek tę mądrość do głowy jednak wtłukł.
Kiedy mąż żył, a dzieci były małe, z zakładu pracy na wczasy się jeździło. Ech, co to była za przyjemność! Oczywiście nie na takie wczasy jak dzisiaj, że do Afryki albo gdzieś. Nie, nie. Czasem ciężarówką nas na wieś zawieźli i nikomu taki transport nie przeszkadzał. A miejsce odpowiadało. Cieszyliśmy się, że na świeże powietrze jedziemy, do lasu, nad wodę. Mąż z kolegami ryby łowił, wieczorem robiliśmy ognisko i piekliśmy te ryby na patykach, a ziemniaki w żarze.
Dzieci do nocy po łąkach biegały, a my czasem z nimi, jakbyśmy sami dzieciakami byli, dużo się śmialiśmy. Wspaniałe to były czasy, choć bieda. Młodzi byliśmy, zdrowi, silni, skorzy do śmiechu, tańca, zabawy. Z przyjemnością to wspominam, bo i teraz bym zatańczyła, ale sił już nie mam. Stara baba ze mnie i chora. Do niczego już się nie nadaję, a umrzeć jakoś nie mogę. Widać taka boska wola.
Na nic się nie skarżę
Na nic się nie skarżę i z małego się cieszę. Jak rano oczy otworzę, a słońce świeci, to przyjemność wielka, bo stare kości pogrzać można. Kota mam, on też lubi na słońcu poleżeć. Mówię do niego wtedy:
– Chodź, Maciuś, na ławce razem posiedzimy, w słoneczku się pogrzejemy.
Zjemy sobie śniadanie, nie wyszukanego, aby przeżyć. I idziemy na ławeczkę, a Maciek na krok mnie nie odstępuje. Wierny jak pies. Pilnuje pani. Jak deszcz spadnie, to też się cieszę, bo roślinom wody trzeba, więc niech je deszczyk pięknie podleje. Nie ma na co narzekać, w naturze wszystko jest dobrze urządzone. Trochę tego, trochę tamtego. W deszcz z Maćkiem nie wychodzimy, tylko oglądamy telewizję albo słuchamy radia. Kot się w kłębek zwija i mruczy. Dobry z niego kompan. I jakoś nam leci.
Gorzej, że emerytura mała i na leki mi nie starcza. Jak się człowiek zrobi taki stary, to niestety wszystko się w nim psuje. Najgorzej, gdy coś boli. Do pani doktor do przychodni wtedy idę powolutku. Bardzo miła z niej osoba. Znam ją od małego, pamiętam, jak zęby przednie zgubiła i sepleniła, jak w wykrochmalonym na sztywno fartuszku do szkoły chodziła, jak warkocze ścięła i modną fryzurę sobie zrobiła, jak chłopaki za nią ganiały, ale ona na studia wolała. Wyjechała, ale potem do nas wróciła. Nasza pani doktor Haneczka. Zna nas, rozumie. Wysłucha, przebada, głową pokiwa, recepty wypisze.
– Jak tam, pani Lodziu? – zapyta.
– A jakoś leci, pani doktor.
– Pani to zawsze ze wszystkiego zadowolona.
– Jak człowiek ma moje lata i żyje, to grzech narzekać.
W aptece zawsze proszę o najtańsze leki, chociaż pani doktor każe brać te, co mi zapisuje. Ale na takie mnie nie stać. Czasem to nawet całej recepty wykupić nie mogę. Wtedy pytam pana aptekarza, z czego mogę zrezygnować, i on mi doradza. Raz tylko się zdarzyło, że się rozzłościł i powiedział, że wszystkie te leki są mi potrzebne, a nie połowa. Smutno mi się zrobiło, ale naprawdę nie miałam pieniędzy na wykupienie wszystkiego. Nie chciałam wstydu w aptece robić, więc poprosiłam o te najpotrzebniejsze i szybko poszłam.
Nie miałam siły iść do ośrodka
Dzieciom i wnukom nic nie mówię, nie skarżę się. Mają swoje życie, własne kłopoty. Jeszcze by tego brakowało, żeby stara baba im się narzucała z problemami. Jak do mnie przyjadą, to zawsze się cieszę. Babkę upiekę, bo oni czasu na pieczenie ciast nie mają. Dzisiaj świat tak pędzi, że ludzie ciągle w biegu. Współczuję im bardzo, bo mi się wydaje, że choć w porównaniu ze mną żyją w luksusie, to jakby mniej z tego życia czerpią radości. Jakby ich ciężarówką do lasu zabrać, to myśleliby, że porwanie, a nie wczasy. I na pewno nie biegaliby po łące, nie tańczyliby i nie śpiewali w świetle księżyca…
Czy ja mam do kogoś pretensje, że mi na wszystko nie starcza? Nigdy tak o tym nie myślałam. Człowiek powinien się cieszyć z samego faktu, że oddycha, czuje, widzi, słyszy, chodzić może. Świat jest piękny, czasu mało, szkoda go marnować na narzekanie. Tylko żeby jeszcze to zdrowie dopisywało i żebym tylu leków nie potrzebowała…
A tu jak na złość, tak poważnie zaniemogłam, aż pani doktor musiała do mnie sama przyjść, bo nie miałam siły na spacer do ośrodka zdrowia. Zbadała mnie i jakoś tak smutno i surowo na mnie spojrzała.
– Pani Lodziu, ja wiem, że pani jest ciężko, choć nigdy nie słyszałam, żeby się pani skarżyła. Ale lekarstwa trzeba brać, a pani ponoć nie wykupuje całych recept. Tak nie można. Dzieciom pani mówiła, że na leki nie starcza?
Wzruszyłam ramionami.
– Swoje kłopoty mają, po co im głowę zawracać…
Takim mnie wtedy wzrokiem zmierzyła, jakby mi się chciała przez tę moją upartą, siwą głowę przewiercić.
– No to inaczej zapytam. Czy jak dzieci były małe, to mogły przyjść do pani z każdym swoim problem, o wszystkim szczerze opowiedzieć?
– Oczywiście – odpowiedziałam nieco urażona takim pytaniem.
– Więc czemu pani sądzi, że nie ma w nich tej miłości, którą im pani dała? Tej samej troski?
No i mi ćwieka zabiła. Bo faktycznie, jakby na to spojrzeć z tej strony… No ale mimo wszystko…
Ludwika, 80 lat

