Reklama

Od lat wstaję codziennie o szóstej rano. Stawiam stopy na zimnej podłodze, ale nie przeszkadza mi to – lubię ten pierwszy kontakt z rzeczywistością, zanim jeszcze zdążę pomyśleć, jaki jest dzień. W łazience, pod lustrem, stoi kubek z moją szczoteczką, obok maszynka do golenia, ta sama od lat. Nowej nie kupuję – ta jeszcze działa.

Lubię samotność

W Wigilię, goląc się, patrzyłem sobie w oczy w lustrze.

– Dobrze, że kupiłem kabanosy. Po co mi karp? – mruknąłem sam do siebie, wycierając się ręcznikiem.

Po śniadaniu – dwie kromki chleba z pasztetem i herbata – nakryłem do stołu. Jeden talerz, jeden nóż, jeden widelec, jeden kubek, ale obrus biały. I opłatek położony na środku jak zawsze. Tak trzeba. Przecież nie wiadomo… może jednak?

Ubierając się, zawahałem się przy krawacie. Wkładam go tylko na msze i święta. Dziś Wigilia, więc się należało. Maria zawsze mówiła, że mężczyzna powinien umieć zawiązać krawat sam. Nauczyłem się tego już po jej śmierci. Usiadłem w fotelu, telefon położyłem na stoliku. Był naładowany, głośność włączona na maksimum. Kiedyś zdarzyło mi się nie usłyszeć dzwonka. Nie chciałem powtórki. Napisałem wiadomość, bardzo oszczędną, jak wszystko u mnie: „Wesołych Świąt. Wszystkiego najlepszego”. Wysłałem ją do trójki moich dzieci.

Myślałem o nich

Przed siedemnastą zapaliłem lampkę nad stołem. Nie lubię jeść w ciemności. Światło ciepłe, żółtawe, takie jak Maria lubiła. Wyciągnąłem z lodówki kabanosy i jajka na twardo. Barszcz zostawiłem, nie chciało mi się go podgrzewać. Otworzyłem słoik ogórków kiszonych. Chrupnęły porządnie, kwaśne jak trzeba. Na deser miałem trochę makowca z cukierni. Kroiłem go ostrożnie, jakby ode mnie zależało, czy się nie rozwali.

W telewizji oczywiście „Kevin”, zawsze o tej porze. Znałem ten film na pamięć, a mimo to włączyłem, jak co roku, dla towarzystwa i dla udawania, że coś się dzieje.

– No i znowu puścili Kevina. Trzeba było włączyć kanał historyczny – powiedziałem do siebie, poprawiając poduszkę za plecami.

Pomyślałem o Marku. To mój najstarszy syn, czterdzieści pięć lat, menedżer, jak sam mówi. Ostatnio dzwonił na moje urodziny. Pięć minut rozmowy, głównie o tym, że nie ma czasu. Mówił, że w pracy gonitwa, że w domu zawirowania. Nie dopytywałem, nie chciałem być tym, który wypytuje. Wiem, że jakbym zadzwonił, może by odebrał, ale nie chciałem się narzucać. Nigdy się nie narzucałem.

Mieli swoje sprawy

Kasia, moja córka, mieszka za granicą. Gdy wyjeżdżała, powiedziała, że to tylko na chwilę, że będzie wracać często. Mija już pięć lat. Dzwoni rzadko, ale jak dzwoni, to mówi ciepło i zawsze się spieszy. „Tato, teraz nie mogę długo rozmawiać, mam spotkanie, ale myślę o tobie, wiesz?”. Wiem.

Piotrka zostawiłem sobie na koniec. Najmłodszy syn, trzydzieści siedem lat. Zawsze był inny. Przytulał się, pytał, czy się nie nudzę. Mówił „tato” tak, jakby to słowo coś ważyło, ale ostatnio też rzadziej się odzywa. Ma dwójkę dzieci i jest ciągle zmęczony. W jego głosie nie ma już tego spokoju. Kiedyś zapytał mnie, czy czasem nie czuję się samotny. Odpowiedziałem, że nie. Skłamałem.

Ułamałem sobie kolejny kawałek kabanosa i spojrzałem na telefon. Godzina osiemnasta dwadzieścia. Cisza. Talerz pusty, makowiec zjedzony, w telewizji Kevin właśnie krzyczał „Mamo!”. Miałem ochotę wyłączyć dźwięk, ale nie zrobiłem tego. Bałem się, że w całkowitej ciszy będzie jeszcze gorzej.

Zegar z kuchni wybił dziewiętnastą. Przebrałem się w sweter, przed lustrem poprawiłem kołnierzyk koszuli i znów usiadłem. Ręce położyłem na kolanach, patrzyłem za okno. Na zewnątrz, na balkonie, choinka sąsiadów świeciła się kolorowymi lampkami, równo, jakby wszystko było w porządku.

Nie mieli czasu

Po dwudziestej sprzątnąłem ze stołu, zostawiłem tylko opłatek. Nie przełamałem się z nikim, ale nie potrafiłem go schować. Położyłem na lodówce. Usiadłem znów w fotelu, oparłem głowę i przymknąłem oczy. Próbowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz święta wyglądały inaczej. Takie z hałasem, z kolędami, z bieganiem dzieci po mieszkaniu. Przed oczami miałem Marię w fartuchu, z łyżką w ręku, z uśmiechem. Gotowała barszcz, który teraz robię według jej przepisu.

– Znowu sami, co Maryś? Ty chociaż nie narzekasz – powiedziałem półgłosem, zerkając na jej zdjęcie.

Spojrzałem jeszcze raz na telefon. Cisza. Rano próbowałem zadzwonić do Piotrka, nie odebrał. Do Marka też, bez skutku. Tylko do Kasi nie dzwoniłem. Pomyślałem, że jak będzie chciała, to zadzwoni sama. Oglądałem wiadomości, ale nie wiedziałem, o czym mówią. Siedziałem, patrzyłem. W końcu wyłączyłem telewizor. W mieszkaniu zrobiło się naprawdę cicho i wtedy poczułem, że nie mam już nic do roboty.

Jednak zadzwonił

Było po dwudziestej drugiej, kiedy zadzwonił telefon. Spojrzałem odruchowo, jakbym nie dowierzał. Piotrek. Przez moment nie wiedziałem, czy odebrać od razu, czy poczekać na drugi sygnał. W końcu nacisnąłem zieloną słuchawkę.

– Cześć, tato. Przepraszam, że tak późno… – jego głos był cichy i zmęczony.

– Nic się nie stało – odpowiedziałem szybko. – I tak nie spałem.

– U nas dopiero się skończyła kolacja. Dzieci trochę marudziły, nie miałem kiedy wcześniej…

– Rozumiem – przerwałem mu. – Wiem, jak to jest.

Chwila ciszy. Po niej znów on:

– Wszystko u ciebie w porządku?

– Jasne. Zajęty byłem. Oglądałem „Kevina”, wiesz, jak co roku.

– Aha. No to dobrze…

Znów cisza. Wiedziałem, że już kończy, że to była ta obowiązkowa rozmowa.

– No to… wesołych, tato. Zadzwonię jutro, dobrze?

– Dobrze – powiedziałem. – Trzymaj się.

Rozłączył się. Spojrzałem na ekran. Pięćdziesiąt osiem sekund.

Miałem postanowienie

Odłożyłem telefon na miejsce, usiadłem z powrotem. Poprawiłem koc na kolanach, choć nie było mi zimno. Po chwili parsknąłem pod nosem.

– Lepiej, że nie przyjechali. I tak nie lubię dzielić się opłatkiem – powiedziałem, próbując się uśmiechnąć, ale nie wyszło.

Następnego dnia wstałem później niż zwykle. Nie było powodu się spieszyć. Otworzyłem lodówkę, wyjąłem talerzyk z plasterkami schabu. Przełożyłem je do plastikowego pojemnika, przykryłem i wsunąłem z powrotem na półkę. Połowę barszczu wylałem do zlewu, resztę zamknąłem w słoiku. Kabanosy zawinąłem w papier. Nawet makowiec został.

Zaparzyłem sobie kawę i usiadłem przy stole. Tym razem nie położyłem obrusa. Patrzyłem za okno. Śnieg leżał grubą warstwą, błyszczał w słońcu, ale nie kusiło mnie, żeby wyjść. Włączyłem radio, poleciały kolędy, te same, których kiedyś słuchaliśmy razem z Marią. Zamknąłem oczy i przez chwilę wyobrażałem sobie, że jesteśmy znów we czwórkę. Dzieci biegają, Maria coś gotuje w kuchni, a ja tylko siedzę i patrzę, ale jak otworzyłem oczy, zostałem sam. Tak jak zawsze.

– Może za rok spróbuję do nich pojechać – powiedziałem cicho. – Chociaż chyba nie chcą.

Henryk, 72 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama