Reklama

Mam troje dorosłych dzieci i jedno małe mieszkanie w bloku z wielkiej płyty, które zajmuję sama, odkąd zmarł mój mąż, Jan. Byliśmy razem 39 lat. Dzieci twierdzą, że to był „ładny wiek”, jakby chodziło o starą porcelanę, a nie o życie z człowiekiem, z którym dzieliło się wszystko – od wspólnego niedzielnego rosołu po rachunki za gaz.

Moje dni są do siebie podobne: rano kawa zbożowa, potem krzyżówki albo coś w telewizji – zazwyczaj powtórki. Po południu idę na krótki spacer, a wieczorem... staram się nie myśleć. Mam córkę Annę – najstarsza, bardzo zapracowana, jej ulubione słowo to „przepraszam, mamo, nie mogę teraz rozmawiać”. Mam też syna Wojtka – mieszka w Anglii, czasem przeleje parę funtów, ale telefon? Tylko jak przypomni sobie. I Marka – najmłodszy, wieczny Piotruś Pan. Obiecuje złote góry, a nawet na bułkę nie da.

Nie lubię o nic prosić

Ale ja się nie skarżę. Nie po to całe życie mówiłam „damy radę”, żeby teraz prosić o pomoc. Nawet jeśli w lodówce mam tylko światło. Bo wiecie… dumę mam. Codziennie rano zerkam przez okno – szare bloki, identyczne balkony. I codziennie rozmawiam z Teresą. To moja sąsiadka i jedyna osoba, która wie, że jem lichą zupę przez kilka dni i marzę o świeżym chlebie.

– Irena, widzę cię przez okno, jak wracasz ze sklepu. I z czym ty tak wracasz? Z jedną siatką? – spytała Teresa, wychylając się przez okno, owinięta w sweter z poplamionymi rękawami.

– Aaa, co ja tam potrzebuję… chleb, mleko, parę ziemniaków. I tak jem mało.

– No ale przecież dzieci obiecywały ci pomóc.

– Obiecywały – kiwnęłam głową. – Ale powiedziałam, że już nie trzeba.

– I tak sama się karmisz? Bo wiesz, Irenka… to nie jest normalne, że na emeryturze musisz sobie liczyć każdą złotówkę.

– Ja sobie radzę, Teresa – wymamrotałam i uśmiechnęłam się. – Jeszcze...

– Wiesz, że jak coś… to przyjdź do mnie.

– Dziękuję. Ale nie trzeba. Naprawdę.

Zamilkłyśmy. Bo co tu więcej mówić?

Dzieci miały same wymówki

Telefon zadzwonił w sobotę, tuż przed obiadem. Spojrzałam na ekran – Ania. Odebrałam z niepokojem, bo zwykle dzwoni, jak czegoś potrzebuje albo chce uspokoić sumienie.

– Mamo, hej! Ja tylko na chwilkę – zaczęła, zanim zdążyłam się odezwać.

– No dobrze, słucham cię, Aniu.

– Chciałam tylko powiedzieć, że pamiętam, że ci obiecałam ten przelew. Wiem, że obiecałam, mamo, naprawdę... Ale teraz mamy trudny miesiąc. Krzysiek miał mniej zleceń, a dzieci... sama wiesz. Ale za dwa tygodnie ci coś przeleję, dobra?

– Nie musisz – odpowiedziałam spokojnie. – Radzę sobie. Wszystko mam.

– No ale przecież mówiłaś, że rachunki rosną…

Aniu, powiedziałam, że radzę sobie. Naprawdę. Nie martw się. Dobrze?

Zapadła niezręczna cisza. Potem Anna westchnęła i rzuciła szybko:

– Okej, to lecę, bo mnie wołają. Buziaki!

Po niej zadzwonił Marek. Odbierał mój telefon tylko wtedy, kiedy czegoś zapomniał.

– Mamo, miałem dzwonić wcześniej, ale zakręcony tydzień. No i... pamiętam, że miałem ci coś podrzucić. Ale wiesz, mam teraz problemy w pracy. Cięcie etatów, stres. Ale pamiętam, nie zapomniałem.

– Spokojnie, synku. Mówię przecież każdemu to samo – już nie trzeba. Radzę sobie.

– Okej, super, to trzymaj się, mamuśka.

Wojtek? Nie zadzwonił. Siedziałam z telefonem w dłoniach i patrzyłam na wygasły ekran. Czułam… nie, nie złość. Raczej dziwną pustkę, jakbym po raz setny odegrała tę samą scenę. Tę samą obietnicę. Te same przeprosiny. I to samo milczenie z mojej strony, żeby nie wyjść na roszczeniową, choć pieniądze były mi potrzebne.

Liczyłam każdy grosz

W poniedziałek wstałam wcześnie. Dzień jak każdy inny, ale coś mnie tknęło – może to przez ten sen, w którym Jan stał w kuchni i mówił: „Irenka, trzeba coś ugotować, dzieci zaraz wrócą”. Tylko że nikt nie miał wrócić. A ja nie miałam co ugotować.

W portmonetce miałam 23 złote i 15 groszy. W lodówce: światło. Dosłownie. Dwa jajka i ćwierć kostki margaryny, którą podzieliłam sobie w myślach na trzy dni. Założyłam kurtkę i poszłam do sklepu. Pani Basia znała mnie z widzenia, ale nic nie mówiła. Może i lepiej.

Wzięłam ziemniaki i jedno jabłko. Spojrzałam jeszcze na masło – 8,99. Prawdziwe, nie jakieś „miksowane z olejem”. Wzięłam do ręki, potem odłożyłam. Przesunęłam wzrokiem na tańsze. Margaryna za 3,99.

– To może zrezygnuję z tego masła… Nie, wie pani co, jednak nie – mruknęłam.

Kasjerka spojrzała na mnie uważnie. Cicho nabiła produkty i podała kwotę. Wysupłałam drobne, serce waliło mi w piersi. Bałam się, że zabraknie.

– Jeszcze jabłko? – zapytała.

– Nie… nie, proszę zostawić – wyjąkałam. – Może następnym razem.

Gdy wyszłam, powietrze było rześkie, ale ja czułam się, jakbym była pod wodą. Dusiłam się. Usiadłam na ławce obok sklepu i schowałam twarz w dłoniach.

Nagle usłyszałam znajomy głos:

– Irenka… coś się stało?

To Teresa. Moja sąsiadka. Miała w ręce siatkę z mlekiem i chlebem.

– Wiesz, Teresa… W lodówce mam tylko światło – powiedziałam cicho.

– O matko jedyna… – westchnęła i usiadła obok.

Nie wierzyłam synowi

Kilka dni później rano zadzwonił telefon. Numer Wojtka. Aż mnie zatkało. Odebrałam szybko, jeszcze zanim przestało dzwonić.

– Cześć, mamo – zaczął cicho. – Długo nie dzwoniłem, wiem… Wysłałem ci pieniądze. Już są na koncie.

– Tak? – zapytałam bez entuzjazmu, jakbym nie do końca usłyszała.

– No, to co zawsze. Sprawdź sobie.

Usiadłam przy stole, ręce mi drżały. Wzięłam telefon, otworzyłam aplikację banku. Pustka. 0 zł. Ani grosza więcej niż wczoraj.

Zamarłam. Poczułam, jak coś się we mnie przerywa, jakby ktoś szarpnął za ostatni kawałek nici.

– Wojtek. Nie ma żadnych pieniędzy – powiedziałam spokojnie, ale głos miałam szorstki. – Sprawdź, może wysłałeś do kogoś innego.

– Niemożliwe… Wysyłałem w piątek. Może bank opóźnia.

– Może. Albo może po prostu... zapomniałeś.

– Mamo, nie dramatyzuj. Przecież mówiłem, że wysłałem.

– To nie dramat, Wojtek. To rzeczywistość. W lodówce mam tylko światło.

Cisza. W słuchawce przez chwilę tylko jakieś trzaski.

– To co mam zrobić? – zapytał w końcu.

– Nic już nie rób. Nie martw się. Już nie trzeba. Radzę sobie – powiedziałam i się rozłączyłam.

Jednak czułam żal

Wzięłam telefon i zadzwoniłam po kolei do każdego z dzieci.

Anna odebrała po trzecim sygnale.

– Mamo, coś się stało?

Czy ty naprawdę wiesz, jak ja żyję, Aniu?

– Co to za ton?

– W lodówce mam światło. Nie mleko, nie masło. Światło. I ciszę.

– Mamo, to teraz nie pora… jestem na spotkaniu.

– Tak. Jak zawsze – powiedziałam i nacisnęłam czerwoną słuchawkę.

Marek nie odebrał. Wojtek już nie oddzwonił. Siedziałam przy stole, z telefonem w dłoni. Tak długo udawałam, że wszystko jest dobrze, że chyba sama w to uwierzyłam. Ale teraz... nie chciałam już niczego udawać.

Może źle ich wychowałam?

Wieczorem siedziałam sama, patrząc w ciemne okno. Miałam przed sobą starą fotografię – Jan, Anna jako niemowlę, Wojtek z grzywką do połowy czoła i Marek, jeszcze w brzuchu. Zrobił ją sąsiad z naprzeciwka, wtedy jeszcze mieliśmy aparat na kliszę. Trzymaliśmy się za ręce. Wszyscy się śmialiśmy.

Pamiętam, jak Jan nosił dzieci na barana. Jak chodził po nocy z Wojtkiem, który miał kolki. Pamiętam, że bywało ciężko, ale nigdy nie brakowało czułości. Troski. Jak ja ich kochałam.

A potem dorastali. I jakoś coraz mniej ich było. Najpierw Anna – studia, chłopak, mieszkanie. Potem Wojtek – wyjazd, praca, własne życie. Marek zawsze był blisko, ale z głową w chmurach. Obiecywał dużo. Nic z tego nie wychodziło.

I tak siedzę dziś sama. I myślę… gdzie popełniłam błąd? Czy za bardzo ich wyręczałam? Czy zbyt często mówiłam: „ja to załatwię”? Czy przez to nauczyli się, że matka zawsze sobie poradzi, nawet jeśli będzie jadła suchy chleb?

Przyłożyłam dłoń do zdjęcia. Drżała. Przez chwilę naprawdę czułam, jakbym znów trzymała ich wszystkich za ręce. Jakby byli tu. Ale to była tylko fotografia. Pamiątka po czymś, co już nie wróci.

– Dawałam wam wszystko – wyszeptałam. – I teraz naprawdę niczego już nie mam. Ani pieniędzy, ani was.

Mogłam liczyć na sąsiadkę

Następnego dnia, tuż przed południem, zadzwonił dzwonek do drzwi. Zdziwiłam się, bo nikt mnie nie odwiedzał bez zapowiedzi. Otworzyłam powoli.

– No cześć, Irena. Przyniosłam coś – powiedziała Teresa, wchodząc do mieszkania z siatką zakupów, jakby robiła to co tydzień. – Chleb, masło, jajka, mleko. Wzięłam też pomidory, bo przecież lubisz...

– Teresa… ja przecież mówiłam…

– Irena, błagam cię. Nie mogłam już słuchać, jak udajesz, że wszystko gra. Przecież ja cię widzę. Jak patrzysz na ceny w sklepie. Jak odkładasz rzeczy. Jak schudłaś. Myślisz, że się nie domyślam? – spytała.

Zaparło mi dech.

– Ale ja nie chcę litości – powiedziałam cicho.

– To nie jest litość. To przyjaźń, do jasnej cholery. A przyjaciele są po to, żeby czasem komuś pomóc. Nawet jeśli ten ktoś udaje, że jest z żelaza.

Usiadłam ciężko na krześle. Teresa zdjęła płaszcz i zaczęła układać jedzenie w mojej lodówce. Wreszcie coś się tam pojawiło. Kolor, zapach. Życie.

Powiedz dzieciom, jak naprawdę się czujesz, jak naprawdę żyjesz – powiedziała, zamykając drzwi lodówki. – Niech wiedzą.

– Już za późno – odpowiedziałam.

Zamilkłyśmy.

– Może nie zasłużyłam? – rzuciłam bezwiednie.

Teresa spojrzała mi prosto w oczy.

– Irena, ty ich wychowałaś. Ale nie każdy dorasta do tego, żeby kochać swoich rodziców.

I wtedy poczułam, że to chyba prawda. I że najgorszy głód to nie brak chleba, tylko brak czułości.

Irena, 68 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama