Reklama

To, że jestem wdowcem, nie znaczy, że mam do końca życia chodzić w czerni i wylewać łzy o każdej porze dnia. A jednak mam wrażenie, że tego właśnie oczekują ode mnie dzieci: że będę siedział na kanapie z wyrazem rezygnacji na twarzy i przynajmniej raz w miesiącu głośno westchnę „oj, matka to by się ucieszyła”. Tyle że matki już nie ma, a ja, co może dla niektórych dziwne, jeszcze jestem. Co za tym idzie, wciąż żyję, nadal lubię się śmiać, a nawet wychodzić z domu. I cholera, mam do tego pełne prawo.

Najbardziej bawi mnie mina mojej córki, gdy opowiadam, że z kimś się spotykam. Ta wymuszona uprzejmość na twarzy i głęboki wyrzut w spojrzeniu. Zachowuje się trochę tak, jakbym co najmniej zdradzał pamięć o jej matce tylko dlatego, że ktoś mi zrobił kawę i spytał, jak spałem. A jest problem, bo ja nie chcę już pić kawy sam i mam serdecznie dosyć milczenia, dosyć bycia „panem z sąsiedztwa, któremu umarła żona”. Zależy mi na tym, żeby inni widzieli we mnie człowieka, a nie ducha — i myślę, że moja żona też by tego chciała.

A wszystkie zmiany w moim życiu zaczęły się dokładnie wtedy, gdy zaśmiałem się za głośno i wszyscy spojrzeli na mnie tak, jakbym właśnie kopnął znicz na grobie żony.

Spuściłem wzrok

Pierwszy raz spotkałem Martę w kawiarni przy rondzie, tej z wygodnymi fotelami i ciastem za trzydzieści złotych. Nie miałem wtedy ochoty ani na ciasto, ani na rozmowę. No, ale tak się złożyło, że ona miała.

— Przepraszam, czy mogę się dosiąść? — zapytała z uśmiechem, trzymając w dłoni parującą kawę.

— Proszę. — Skinąłem głową. Byłem trochę zaskoczony, bo przecież jeszcze się nie znaliśmy, ale jakoś głupio mi było zaprotestować.

Usiadła i starannym gestem poprawiła płaszcz. Miała może pięćdziesiąt parę lat, a w każdym razie wydawała mi się dużo młodsza ode mnie. Pachniała cytryną i czymś, co kojarzyło mi się z ciepłem, choć za nic nie umiałem nazwać tego zapachu.

— Pan tu często bywa? — rzuciła nagle.

— Ostatnio coraz częściej. Udaję, że mam gdzie iść — przyznałem.

Roześmiała się, ale bez jakiejś wyższości czy drwiny.

— Ja też — zauważyła. — Mąż nie żyje od trzech lat. Dzieci się porozjeżdżały po Polsce, a ja udaję przed sobą, że nadal jestem im potrzebna.

Patrzyła na mnie uważnie. Spuściłem wzrok, bo nagle zrobiło mi się głupio. W końcu siedziałem tam, zamiast pójść na cmentarz i popijałem kawę z inną kobietą.

— A jak to jest u pana? — spytała.

— Żona zmarła pół roku temu — odparłem. — Dzieci przychodzą co niedzielę i patrzą, czy tata jeszcze dycha.

— No, moim zdaniem wygląda pan bardzo żywo — powiedziała i napiła się kawy.

Nie zareagowałem w żaden sposób, ale w końcu poczułem, że ktoś nie spogląda na mnie wyłącznie poprzez pryzmat żałoby. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy naprawdę muszę się tego tak kurczowo trzymać.

Na razie kawa

Z Martą zaczęliśmy spotykać się raz w tygodniu. Najpierw „przypadkiem”, potem już z pełną premedytacją, bez kombinowania czy jakiejś zbędnej konspiracji. No, chociaż ja nikomu o tym nie mówiłem. Nie chciałem słuchać litanii wyrzutów, których, koniec końców, i tak się w końcu doczekałem.

— Tato, to prawda, że spotykasz się z jakąś kobietą w kawiarni? — zagadnęła mnie córka tonem surowej nauczycielki.

— A co, picie kawy na mieście to jakaś zbrodnia? — rzuciłem przekornie.

— Chodzi mi raczej o tę kobietę. — Zmarszczyła brwi. — Kto to był?

— Znajoma. — Uśmiechnąłem się lekko na jej wspomnienie. — Marta.

— I... co łączy cię z tą Martą? — drążyła.

— Na razie kawa — odparłem krótko. — Są też rozmowy i trochę śmiechu. — Wzruszyłem ramionami. – Czasem lepsze to niż siedzenie samemu w domu i patrzenie w ścianę.

— Ale mamo dopiero co... — zaczęła, tylko prędko jej przerwałem.

— Mama nie żyje od pół roku, a ja od pół roku próbuję nie zwariować — stwierdziłem. — Wiesz, że przez trzy miesiące nie wypowiedziałem na głos żadnego zdania poza „dzień dobry” do sąsiada?

Przyglądała mi się z uwagą. Wtedy, przez chwilę, widziałem w jej oczach smutek, w którym błysnęło coś jeszcze: czyżby zawód?

— Myślałam, że... będziesz potrzebował więcej czasu — szepnęła.

— Czas niczego nie leczy — powiedziałem spokojnie. — On tylko jątrzy ból. A wiesz, co go leczy? Śmiech. I kawa z kimś, kto nie patrzy na mnie jak na wdowca.

Nie odpowiedziała. Zebrała kurtkę, stała i powiedziała tylko:

— Rób, jak uważasz, ale... dla mnie to za szybko.

Skinąłem głową, przyjmując to do wiadomości.

Dalej jednak zamierzałem robić swoje

Marta mieszkała w bloku z windą, w której nie działał guzik od czwartego piętra. Musiałem wcisnąć trzeci i dojść schodami. Pierwszy raz, gdy mnie zaprosiła na obiad, uznałem to za miły żart. Tymczasem ona naprawdę otworzyła drzwi w fartuchu i pachniała rosołem.

— Wiem, że starsi panowie nie odmawiają rosołu — stwierdziła ze śmiechem

— A starsze panie robią ten najlepszy – odpowiedziałem i wtedy uśmiechnęła się tak, że coś mnie ścisnęło w żołądku, i to wcale nie z głodu.

Jedliśmy w ciszy, a potem usiedliśmy na kanapie przy dźwiękach cichej muzyki płynącej z radio.

— Tęsknisz za żoną? — zapytała wprost.

— Tęsknię — przyznałem. — Choć nie za wszystkim. W ostatnich latach była bardziej chora niż obecna, a ja... stałem się bardziej pielęgniarzem niż mężem.

— Ja też tęsknię... ale czasem się łapię, że bardziej za byciem w związku niż za mężem konkretnie — powiedziała i podniosła na mnie wzrok. – Wiesz, o co mi chodzi?

— Wiem. — Uśmiechnąłem się blado. — Ja też tak mam.

Zamilkliśmy na chwilę. W radio grali jakąś starą piosenkę, coś o jesieni i tańcu. I wtedy, zupełnie nie w moim stylu, rzuciłem:

— Zatańczysz?

— Teraz? — zdumiała się.

— Teraz.

Wstała bez słowa i po chwili znajdowaliśmy się już w swoich objęciach, powoli sunąc po jej małym pokoju. Pachniała ciepłem i tą samą cytryną, co wcześniej.

Dzieci się wściekną, jak się dowiedzą — mruknąłem jej do ucha.

— Dzieci to nie policja moralna — odparła. — A my nie jesteśmy przestępcami.

Wtedy się roześmiałem i było mi z tym śmiechem bardzo dobrze.

Zatkało mnie

Nie ukrywałem już przed sobą, że się zakochałem. Może nie tak, jak w młodości – że nie mogłem spać, jeść, a serce miałem stale w okolicy gardła. To było coś innego, jakiś spokój z domieszką radości. Lubiłem słuchać Marty i wcale nie chciałem jej w żadnej kwestii poganiać. Moje dzieci jednak tego wszystkiego nie rozumiały.

— Czy ty naprawdę nie możesz po prostu... pobyć sam? — zapytała córka. — Myślałam, że to będzie czas refleksji, pamięci...

— Refleksji? Pamięci? —powtórzyłem, przerywając jej. — I co dalej? Mam wystawić sobie nagrobek z tabliczką „Tu leży Adam. Wdowiec idealny”?

Nie chodzi o to — jęknęła. — Ale ludzie mówią...

— Ludzie? — Uśmiechnąłem się kwaśno. — Jak byłem z mamą też mówili. Że za młodo się pobraliśmy, że za biednie mieszkamy, że za dużo się śmiejemy. Ludzie zawsze coś mówią, a ja już nie mam ochoty ich słuchać.

Tym razem odezwał się mój syn:

— I nie martwisz się, że mama się obrazi?

— Co?

— No... że gdzieś tam... może się obrazi, że jesteś z kimś innym — tłumaczył jak dziecku.

Zatkało mnie.

— Myślisz, że tam, gdzie jest, woli mnie samotnego? — zapytałem w końcu. — Wiesz, co by zrobiła, gdyby nas teraz widziała? Pokazała język i powiedziała: „No wreszcie, chłopie, bo już nie mogłam patrzeć, jak się snujesz jak duch”.

Syn się uśmiechnął.

– Tak — przyznał. — To brzmi jak mama.

— Bo ja ją nadal kocham — wyznałem. — Tylko że teraz... znalazłem też miejsce na coś nowego.

Spojrzałem na nią pytająco

Któregoś dnia Marta przyszła do mnie z wiklinowym koszykiem, ubrana w kwiecistą sukienkę, z apaszką zawiązaną pod brodą. Tym razem pachniała pieczonym jabłkiem.

— Mam plan — oświadczyła z uśmiechem.

Znowu rosół? —spytałem, nie mogąc się powtrzymać.

— Piknik.

Uniosłem wysoko brwi.

— Piknik?

— Tak. — Jej oczy błyszczały wesoło. — W parku. Jak harcerze, tylko bez mundurów i z winem.

Śmiałem się tak długo, aż mnie brzuch rozbolał. A potem, jak przystało na dżentelmena, wziąłem ten koszyk i poszedłem z nią. Usiadła na kocu, rozłożyła serwetkę, wyciągnęła kanapki z pastą jajeczną i małe kieliszki.

Nie czujesz się głupio? — spytałem, rozglądając się na boki. — Starsi ludzie z winem w parku?

— Starsi ludzie? Mów za siebie — mruknęła, nalewając mi do kieliszka. — Ja mam wrażenie, że dopiero teraz wiem, po co się żyje.

— No to po co? — rzuciłem z zainteresowaniem.

— Żeby nie odkładać śmiechu na później.

Siedzieliśmy, jedząc te kanapki, obserwując dzieci na rowerkach, psy z językami na wierzchu i zakochanych nastolatków na ławkach.

— Wiesz, że nie chcę z tobą mieszkać? — odezwała się niespodziewanie.

Nie powiem — tym mnie zaskoczyła. Spojrzałem na nią pytająco.

— Chcę, żebyśmy się nadal spotykali, ale nie mam ochoty „ustawiać całego życia od nowa” — wyznała. — Nie chcę budzić się codziennie obok ciebie. Wolę mieć czas, by tęsknić.

— Dziwnie to brzmi — przyznałem.

— Ale jest prawdziwe — zapewniła.

Przestali pytać

W tamtej chwili miałem ochotę ją pocałować, więc to zrobiłem. Nie sprawdzaliśmy, czy ktoś patrzy i nie słuchaliśmy, czy nie słychać jakiś szeptów. Już nie musieliśmy. Minął rok. Z Martą nadal pijemy regularnie kawę — czasem częściej, czasem rzadziej. Spotykamy się bez planu, bez pretensji, bez wielkich deklaracji.

— Twoje dzieci już się przyzwyczaiły? — zapytała ostatnio, przeglądając menu w nowej kawiarni, która udaje paryską.

Już nie pytają. A ja nie zamierzam się tłumaczyć — odpowiedziałem. — Myślę, że w końcu zrozumiały, że nie jestem tylko ich ojcem.

— To luksus — zaśmiała się. — W mojej rodzinie dalej patrzą na mnie jak na wdówkę w kryzysie wieku.

— A masz jakiś kryzys? — rzuciłem zaczepnie.

— Pewnie. — Wyszczerzyła się do mnie. — Ale przynajmniej się z tego śmieję.

Po naszej pierwszej randce w parku miałem moment, że chciałem to wszystko jakoś sformalizować. Powiedzieć światu, że mam kogoś. Wtedy Marta zgasiła mnie jednym zdaniem: „Adamie, wspólne życie nie potrzebuje dodatkowych papierów ani potwierdzeń. Wystarczy, że dobrze się w nim czujesz”.

I, kurczę, miała rację.

Adam, 70 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Zobacz także:


Reklama
Reklama
Reklama