„Dzieci liczą na prezenty od Mikołaja, a ja przełykam żal. W tym roku nie będzie nic oprócz Wigilii dla ubogich”
„Rano usiadłam na kanapie, zanim dzieci wstały. Miałam przygotowane słowa, powtarzane przez pół nocy w głowie, ale kiedy ich usłyszałam w kuchni, jak kłócą się o to, kto pierwszy znajdzie prezent pod choinką, całe zdania zniknęły. Zawołałam ich spokojnie”.

W tamtym grudniu czułam, że świat zwęża mi się do ciasnego mieszkania, w którym każdy kąt przypominał o tym, czego nie miałam. Dzieci żyły wyobrażeniami o prezentach, a ja żyłam strachem. Z każdą mijającą dobą stawałam się coraz bardziej przytłoczona milczeniem, które nosiłam w sobie jak ciężki kamień. Wiedziałam, że zbliża się Wigilia i że nie będę potrafiła spełnić ich oczekiwań. Na samą myśl o rozmowie z nimi drżały mi ręce. Nie chciałam zobaczyć w ich oczach zawodu, dlatego ukrywałam się przed własnymi dziećmi, chowając łzy jak największą tajemnicę.
Pieniądze się rozpływały
Nigdy nie byłam rozrzutna. Nawet gdy jeszcze pracowałam na etacie w pralni, wiedziałam, jak rozdzielić pensję, by starczyło na wszystko. Potem przyszły zmiany – najpierw godziny ucięte przez trudną sytuację firmy, potem wypowiedzenie, a na końcu odmowy z kolejnych rekrutacji. Z każdym miesiącem stawałam się mistrzynią w żonglowaniu rachunkami, przesuwaniu płatności, tłumaczeniu dzieciom, że „teraz nie, może w przyszłym tygodniu”.
Listopad przyniósł pierwsze upomnienia za niezapłacony czynsz. Później dzwonki do drzwi – inkasent, listonosz z poleconym, sąsiadka z pytaniem, czy wszystko w porządku. Mówiłam, że tak, że tylko przemęczona jestem. Kłamałam z uśmiechem, żeby nikt nie zajrzał mi do mieszkania i nie zobaczył pustej lodówki.
Na początku grudnia przeliczyłam wszystkie drobniaki z puszek. Miałam dokładnie 43 złote i 70 groszy. Zrobiłam z tego zakupy na dwa dni i wróciłam do domu, jakbym właśnie popełniła przestępstwo. Tego samego dnia dzieci znalazły w skrzynce reklamę sklepu z zabawkami.
– Mamo, ja chcę taki zestaw z robotem! – wykrzyknął najmłodszy.
– A ja bym chciała lalkę z wózkiem! – dołączyła się starsza.
Uśmiechnęłam się i skinęłam głową.
– Zobaczymy, co przyniesie Mikołaj – powiedziałam, choć sama nie wierzyłam już w cuda.
Potem zamknęłam się w łazience i płakałam. Nie miałam pojęcia, jak im powiedzieć, że w tym roku Wigilia będzie inna. Nie świąteczna. Nie rodzinna. Tylko... uboga.
Choinkę zrobiłam sama
Dzieci od tygodni mówiły o choince. W poprzednich latach ubieraliśmy niewielkie drzewko w doniczce, które potem stało całe lato na balkonie. Teraz nawet na to nie było mnie stać. Kiedy zapytały, kiedy pojedziemy po choinkę, odpowiedziałam, że jeszcze nie czas, że muszę sprawdzić, kiedy będzie dostawa. W rzeczywistości sprawdzałam tylko stan portfela – pusty tak samo jak dzień wcześniej.
Wieczorem, kiedy zasnęły, zaczęłam szukać w szafkach czegokolwiek, co mogłoby zastąpić świąteczne ozdoby. Znalazłam stare pudełko po butach i kilka arkuszy zielonego papieru, które dzieci przyniosły kiedyś z plastyki. Siadłam przy stole i zaczęłam wycinać trójkąty. Pracowałam po cichu, uważając, by papier nie szeleścił za głośno.
Kiedy rano weszli do kuchni, ich oczy rozszerzyły się z zachwytu.
– Mamo, zrobiłaś choinkę?! – zawołała córka, biegnąc do stołu.
– Taką... wyjątkową – odparłam, udając lekko żartobliwy ton.
– Jest najładniejsza na świecie! – dodał syn i dotknął ostrożnie papierowych gałązek.
Uśmiechnęłam się, choć w środku czułam ukłucie. Ich radość była jak plaster na ranę, lecz jednocześnie przypominała, jak bardzo ich oszukiwałam. Razem powiesiliśmy na pudełkowym drzewku wszystko, co znaleźliśmy: guziki, papierowe gwiazdki, kawałek czerwonej wstążki od starego prezentu. Dzieci były z siebie dumne, a ja patrzyłam na nich z takim wzruszeniem, że musiałam odwrócić wzrok.
Po południu zapukała sąsiadka. Weszła tylko na chwilę.
– Przyjdzie pani jutro? Będzie u nas kiermasz świąteczny, tanie ozdoby i takie tam – powiedziała.
– Zobaczę, jak się wyrobię – odpowiedziałam odruchowo, choć wiedziałam, że nawet pięć złotych byłoby wydatkiem ponad moje możliwości.
Gdy wyszła, przycisnęłam dłonie do twarzy. Wiedziałam już, że dłużej nie utrzymam fasady. Wigilia nadchodziła nieubłaganie.
Kłamstwa, które miały chronić
W ostatni poniedziałek przed świętami szkoła zorganizowała jasełka. Dzieci miały wystąpić w przebraniach, a rodzice przygotować poczęstunek. Przez kilka dni słuchałam, jak ćwiczą swoje role, powtarzają kwestie, śmieją się i nie mogą się doczekać występu. A ja? Ja liczyłam, czy starczy mi na dwa jabłka i paczkę herbatników, żeby nie przyjść z pustymi rękami.
Ubrałam ich najlepiej, jak potrafiłam. Użyłam płynu do płukania, który dostałam od siostry w wakacje, żeby ubrania pachniały choć trochę świeżością. Poszłam z nimi, choć serce miałam w gardle. Stałam pod ścianą sali gimnastycznej, jakby ktoś narysował tam kredą moją granicę.
Kiedy córka powiedziała swoją kwestię jako anioł, miałam łzy w oczach. Nie tylko z dumy. Z lęku, że niedługo będę musiała im powiedzieć prawdę. Prawdę, że nie będzie prezentów. Że nie ma pieniędzy. Że Wigilię spędzimy nie przy własnym stole, tylko na wspólnej kolacji dla potrzebujących, gdzieś w domu parafialnym.
Po występie dzieci podbiegły do mnie z wypiekami na twarzy.
– Mamo! Widziałaś? Powiedziałam bez pomyłki!
– Byłeś najlepszym pastuszkiem! – przytuliłam syna, starając się nie zadrżeć.
– A co dostaniemy pod choinkę? – zapytała córka, niewinnie, jakby to było oczywiste.
– To niespodzianka – odpowiedziałam z uśmiechem, który kosztował mnie więcej niż jakiekolwiek zakupy.
Wracając do domu, każde ich słowo wbijało się we mnie jak szpilka. Tego wieczoru nie płakałam. Po prostu siedziałam w kuchni, gapiąc się w ścianę. Wiedziałam, że muszę coś powiedzieć. Tylko jak?
W końcu wyznałam prawdę
Wigilia była już za dwa dni. W domu pachniało pastą do zębów, plasteliną i kurzem. Dzieci zrobiły laurki dla „Gwiazdora” i ukryły je pod choinką z pudełka, zadowolone z siebie i pełne oczekiwania. Mówiły o prezentach, które chciały dostać, o kolędach, które zaśpiewają. Ich wyobraźnia była jak ogień – jasna, ciepła, nie do ugaszenia. A ja wciąż milczałam.
Wieczorem zaparzyłam herbatę z ostatniej torebki. Dzieci piły ją powoli, jakby to było coś wyjątkowego. Położyły się spać wcześniej niż zwykle. Były zmęczone próbami, śmiechem, dziecięcym przejęciem. Zostałam sama w kuchni, trzymając kubek w dłoniach, jakby mógł mi dać odpowiedzi, których szukałam.
Potem zapukała sąsiadka.
– Wpadłam tylko na chwilę. Chciałam zapytać... Może pójdziecie z nami na tę kolację w parafii? Dzieciom się spodoba. Jest Mikołaj, paczki... Wszystko zorganizowane z sercem – powiedziała cicho, z taktem.
Pokiwałam głową. Wiedziała. Już od dawna. Może widziała, jak wynoszę resztki chleba dla gołębi, choć nikt normalny nie wyrzucałby jedzenia. Może słyszała moje nocne płacze przez ścianę.
– Dziękuję – odpowiedziałam tylko, a po chwili dodałam: – Powiem im jutro.
Gdy zamknęłam drzwi, usiadłam na podłodze. Nie miałam siły już dłużej grać silnej. I wtedy poczułam, że mimo wszystko nie jestem zupełnie sama. Że może ta Wigilia nie będzie końcem świata. Może będzie... jakimś nowym początkiem. Noc była cicha. Dzieci spały spokojnie, a ja po raz pierwszy od tygodni zasnęłam bez łez.
Musiałam przełknąć wstyd
Rano usiadłam na kanapie, zanim dzieci wstały. Miałam przygotowane słowa, powtarzane przez pół nocy w głowie, ale kiedy ich usłyszałam w kuchni, jak kłócą się o to, kto pierwszy znajdzie prezent pod choinką, całe zdania zniknęły. Zawołałam ich spokojnie. Przyszli, jeszcze w piżamach, z potarganymi włosami i śladami snu w oczach.
– Musimy porozmawiać – powiedziałam i już czułam, jak głos mi drży.
Usiedli, spojrzeli na mnie z zaciekawieniem, ale bez lęku. Dla nich byłam przecież tą, która zawsze znajdzie rozwiązanie.
– W tym roku... nie będzie prezentów – zaczęłam, powoli. – Mikołaj... miał trudności. I wiecie, niektórzy bardziej potrzebują pomocy.
Chciałam mówić dalej, coś w stylu, że damy radę, że chodzi o bycie razem, o magię świąt, ale córka przerwała:
– To dlatego pójdziemy na tę kolację w kościele?
Zaskoczyła mnie. Pokiwałam głową.
– Tam będzie święty Mikołaj? – zapytał syn.
– Może... Może coś przygotują, nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Chwilę milczeli. Czekałam na łzy, krzyki, zawód. A oni tylko spojrzeli po sobie, a potem na mnie.
– To możemy coś dla ciebie narysować? – zapytała córka. – Żebyś też miała prezent?
Poczułam, jak coś ściska mi gardło. Przytaknęłam. Przytulili się do mnie bez słowa.
Nie trzeba było więcej. W tamtej chwili zrozumiałam, że dzieci nie potrzebowały drogiej lalki czy robota. Potrzebowały tylko mnie. I może tej prawdy, wypowiedzianej bez wstydu. Prawdy, którą zbyt długo trzymałam w sobie.
Nie taką Wigilię planowałam
Wigilia przyszła, jak zawsze – z mrozem, z ciszą na ulicach i z pustką, która w tym roku miała jednak inny wymiar. Wyszliśmy z domu wcześniej. Dzieci trzymały się mnie za ręce, niosły swoje rysunki w teczkach z gumką. Szliśmy powoli przez zaśnieżone podwórko. Minęliśmy sklep spożywczy, którego wystawa kusiła światłem i plastrem luksusu, na który mnie nie było stać.
Dom parafialny tętnił życiem. Ktoś rozdzielał ciepłą herbatę, inny zapraszał do stołów. Na końcu sali stała sztuczna choinka z migającymi światełkami. W kącie Mikołaj rozdawał dzieciom paczki – skromne, ale wystarczyły, by dzieci uśmiechały się jakby dostały najnowsze gadżety.
– Mamo, patrz! Mamy kredki i czekoladę! – wołała córka, pokazując zawartość pakunku.
– A ja mam samochodzik! – cieszył się syn.
Uśmiechałam się razem z nimi, tym razem bez udawania. Czułam, że nie jestem już tylko tą matką, która zawiodła. Byłam kobietą, która przestała się wstydzić. Wieczorem, gdy wróciliśmy do domu, dzieci uparły się, by zjeść jeszcze po kawałku chleba z pasztetem – „bo to nasza Wigilia też musi być”. Zapaliliśmy świeczkę na stole, usiedliśmy razem. Nie było kolęd z radia, nie było zapachu pierogów. Była za to bliskość. I cisza, która nie bolała.
Zrozumiałam wtedy, że Wigilia nie musi być pełna prezentów, żeby była prawdziwa. Że można płakać z ulgi, a nie ze smutku. I że dzieci potrafią przyjąć prawdę, jeśli podamy im ją z miłością.
Barbara, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Wolałem spędzić święta sam, niż na siłę jeść przypalony sernik i rybę po grecku z rodziną. Teraz tego żałuję”
- „Pomyślałam, że te święta muszą być luksusowe. Rodzina nie musi wiedzieć, że na karpia w galarecie wzięłam pożyczkę”
- „To miały być zwyczajne firmowe mikołajki, ale wylosowałam szefa. Myślałam, że spalę się ze wstydu, gdy otwierał prezent”

