Reklama

Co roku jeździliśmy do dziadka Stefana na Boże Ciało. Od kiedy pamiętam, to był nasz rodzinny rytuał – procesja, potem ciasto w ogrodzie, a wieczorem grill. Zapach świeżo skoszonej trawy, klekotanie bocianów, lekko duszne powietrze czerwca – to wszystko kojarzyło mi się z dzieciństwem. Ale od kilku lat ta podróż była raczej obowiązkiem niż przyjemnością. Mama – Ewa – coraz gorzej znosiła rozmowy z dziadkiem, tata – Marek – udawał, że nie widzi napięcia, a Kuba zwykle siedział z nosem w telefonie. Ja też już nie czułam tej sielanki, choć próbowałam ją odtworzyć w myślach.

To miało być święto, jak co roku

Procesja ruszyła punktualnie o dziesiątej. Dziadek jak zwykle stanął w pierwszym rzędzie, z zadartą głową i głośnym „Amen” na ustach. Mama trzymała różaniec, ale co chwilę rzucała nerwowe spojrzenia w stronę Stefana. Ja szłam obok taty i Kuby, który miał na uszach słuchawki, jakby chciał się odgrodzić od całego świata. Powtarzałam pod nosem modlitwy, ale bardziej z przyzwyczajenia niż wiary. Po powrocie do domu dziadka zapachniało rosołem i koperkiem. Siedliśmy przy stole w ogrodzie. Marek zapytał o pogodę, Ewa o ciśnienie, Kuba o hasło do wi-fi. Z początku rozmowa była poprawna, choć napięcie wisiało w powietrzu. Wystarczyła chwila, żeby zaczęły się zgrzyty.

– Stefan, mówiłam ci, żebyś nie brał tych tabletek na pusty żołądek – rzuciła mama, zerkając na dziadka z ukosa.

– A co ja jestem, dziecko? Sam wiem najlepiej, co mi służy – odburknął, wbijając widelec w ziemniaka.

– Właśnie, że nie wiesz. Jak tak dalej pójdzie, znowu wylądujesz w szpitalu.

– To już nie twoja sprawa, Ewo. Żyję, jak chcę. Wiesz, ile mam lat?

Tata westchnął i poprosił o sól. Kuba oderwał się na moment od telefonu i mruknął coś pod nosem. A ja przyglądałam się dziadkowi. Coś było w jego spojrzeniu – niepokój, może zamiar. Jakby nosił w sobie słowa, które chciał wypowiedzieć, ale jeszcze nie wiedział, jak.

Nieoczekiwane słowa dziadka

Wieczorem zasiedliśmy w ogrodzie, jak co roku. Na stole pojawiła się nalewka wiśniowa, sernik, a z głośnika sączyły się stare piosenki. Dziadek dolał sobie trochę alkoholu, zakaszlał i spojrzał w milczeniu na nas wszystkich.

– Muszę wam coś powiedzieć – odezwał się w końcu, stawiając kieliszek z hukiem. – Chodzi o dom.

Zapanowała cisza. Mama uniosła brew, Marek przestał mieszać herbatę, Kuba oderwał się od telefonu.

– Nie będzie wasz – powiedział dziadek i spuścił wzrok. – Zapisałem go Romanowi.

Co ty powiedziałeś?! – wybuchła Ewa, aż przewróciła kieliszek. – Romanowi?! Temu... sąsiadowi?!

– Tak – odpowiedział dziadek spokojnie, choć oczy miał wilgotne. – To moja decyzja.

– Stefan, powiedz, że żartujesz. To jakiś żart, prawda? – Mama podniosła się z krzesła. – Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam, co robimy... oddajesz dom obcemu?!

– On się mną zajmował, Ewo. Przez cały rok.

– Bo sobie wlazł w łaski! – krzyknęła. – Ty naprawdę myślisz, że zrobił to z dobrego serca?

– Wystarczy! – wtrącił się Marek, choć nieco bez przekonania. – Może posłuchajmy najpierw, o co chodzi...

– Posłuchajmy? – prychnęła mama. – Własny ojciec sprzedaje nas za opiekę sąsiada, a ty chcesz go słuchać?

Kuba wstał z fotela i rzucił ironicznie:

– Super. Przynajmniej nie będę musiał się martwić, komu przypadnie ten dom pełen korników i starych mebli.

A ja? Milczałam. Czułam gorąco na karku i wstyd. Wstyd, że tak wygląda nasza rodzina. Że zamiast zapytać dlaczego, krzyczymy.

Musiałam poznać powód

Po tej rozmowie już nikt nie miał ochoty na nalewkę. Mama trzasnęła drzwiami, Marek poszedł zapalić przed bramę, a Kuba gdzieś zniknął. Dziadek podniósł się powoli z krzesła i spojrzał na mnie.

– Przejdź się ze mną, Natalka – powiedział cicho, jakbyśmy mieli coś do ukrycia.

Szliśmy powoli w stronę ogrodu warzywnego. Stare grządki, wyschnięta mięta, kilka ziół. Pachniało ziemią. Dziadek usiadł na ławce pod jabłonią.

– Wiem, co myślicie – zaczął. – Że się sprzedałem, że się pogubiłem. Ale ja po prostu zrobiłem, co uważałem za słuszne.

– Dziadku... – odezwałam się niepewnie. – Czemu Roman?

– A kto przychodził do mnie codziennie? Kto karmił, sprzątał, rozmawiał? Ty dzwoniłaś raz na miesiąc. Ewa? Zawsze miała pretensje. Marek nic nie mówił. Kuba nie miał czasu. Roman był. Po prostu był.

Myślałam, że to miejsce zawsze będzie nasze – wyszeptałam. – Że ten dom to część rodziny, że ty... robisz to dla nas.

Dziadek spuścił głowę.

– Kiedyś też tak myślałem. Ale potem patrzyłem, jak każdy z was ucieka. Jak robiliście z tego wizytę obowiązkową, nie spotkanie z bliskimi. A Roman nie uciekł.

Siedzieliśmy w ciszy. Wiedziałam, że nie zmienię jego zdania. Ale bolało mnie to tak, jakby ktoś zabrał mi cząstkę dzieciństwa.

– Wiem, że was zawiodłem – dodał. – Ale też czuję, że pierwszy raz w życiu coś zrobiłem po swojemu.

Wszystko runęło w jednej chwili

Gdy wróciłam do domu, zastałam scenę jak z kiepskiego dramatu. Mama stała przy drzwiach, zaciśnięte pięści, oczy rozpalone gniewem. Przed nią Roman – spokojny, choć z wyraźnym napięciem na twarzy. Marek przemykał z tyłu z kubkiem kawy, jakby chciał się stopić ze ścianą.

– No i co, jesteś zadowolony? – wycedziła mama, patrząc Romanowi prosto w oczy. – Wlazłeś mu w łaski, teraz masz za to nagrodę.

– Ewo, to nie tak... – Roman uniósł ręce w geście obrony. – Ja niczego nie chciałem. Po prostu mu pomagałem. Sam to zaproponował.

– A ty się nie wzbraniałeś, co? Pewnie tylko czekałeś, aż ci zapisze wszystko, co ma!

– Przesadzasz – odezwał się Marek, choć znowu nieśmiało. – Roman przecież nic nie wymuszał...

– Ty się nie odzywaj! – krzyknęła mama. – Całe życie jesteś nijaki! Nawet teraz nie potrafisz stanąć po stronie rodziny!

Kuba zszedł po schodach, bez koszulki, z telefonem w dłoni.

– Możecie ciszej? Mam rozmowę...

– Rozmowę? – mama aż zadrżała. – Twój dziadek przepisał dom sąsiadowi, a ty masz rozmowę?!

– A co mam zrobić? – prychnął. – Płakać? I tak nigdy tam nie chciałem mieszkać.

Krzyki mieszały się z pretensjami, a ja stałam pośrodku. Chciałam coś powiedzieć, ale nie wiedziałam co. Czułam, jak wszystko się sypie. Ten dom, ta rodzina – rozsypywaliśmy się jak budowla z kart. Jeden testament wystarczył, żeby runęło wszystko, co było jeszcze wspólne.

O nic nie prosiłem

Ranek był nienaturalnie cichy. Mama nie zeszła na śniadanie, Marek siedział z gazetą, ale jej nie czytał. Kuba wyjechał wcześniej, nie mówiąc nawet „do widzenia”. Dziadek krzątał się po kuchni, jakby nic się nie wydarzyło. A Roman? Był w ogrodzie, podlewał pomidory.

Zebrałam się w sobie i podeszłam do niego.

– Możemy porozmawiać? – zapytałam.

Roman odłożył konewkę i skinął głową. Usiadłam na drewnianej ławce, a on obok mnie.

– Nie wiem, czy powinnam ci to mówić – zaczęłam. – Ale... chcę zrozumieć.

– On się po prostu bał – powiedział cicho. – Bał się samotności. Po śmierci żony długo sobie nie radził. Był zły na cały świat. Ale potem zaczął mówić. O tobie, o Ewie, o czasach, kiedy jeszcze wszystko było proste. A ja... po prostu słuchałem.

– I dlatego dał ci dom?

– Nie prosiłem o nic. Kiedy przyniósł ten papier, powiedział tylko: „Chcę, żeby to zostało w rękach kogoś, kto tu był”. I dodał: „Nie pytaj, po prostu podpisz”.

Pokręciłam głową, czując ucisk w klatce piersiowej.

– My też powinniśmy tu być – powiedziałam. – Ale jakoś nas zabrakło.

– Wiem, że go kochacie – odparł. – Ale czasem sama obecność znaczy więcej niż słowa.

Spojrzałam na dom. Stary, trochę zniszczony, ale nadal pełen wspomnień. Nagle dotarło do mnie, że może nie chodziło o budynek. Tylko o to, kto naprawdę był gotów w nim zostać, gdy reszta wyjeżdżała.

Powrót w milczeniu

Droga powrotna do miasta była cicha, niemal duszna od niewypowiedzianych słów. Mama siedziała na miejscu pasażera z założonymi rękami, wzrok wbity w dal. Nie spojrzała ani na mnie, ani na tatę. Marek prowadził ostrożnie, skupiony na drodze, jakby bał się, że najmniejszy zakręt wytrąci nas z równowagi. Kuba siedział obok mnie i stukał w ekran telefonu, jakby rzeczywistość go zupełnie nie dotyczyła.

Patrzyłam przez szybę. Mijaliśmy znajome pola, wiejskie kapliczki, przydrożne krzyże. Znałam tę trasę na pamięć, ale pierwszy raz wydawała się tak obca. Nie potrafiłam przestać myśleć o dziadku. O tym, jak patrzył na nas – nie z wyrzutem, ale jakby już się pożegnał. Z nami, z rodziną, z przeszłością.

Nie potrafiłam ocenić, czy Roman naprawdę zasłużył na ten dom. Ale wiedziałam jedno – to nie testament był początkiem końca. To my przestaliśmy się starać. My, którzy zapomnieliśmy, że dom to nie miejsce, tylko ludzie. A ludzie znikają, jeśli się o nich nie dba.

W głowie miałam pytanie, którego nie zdążyłam zadać: czy dziadek wolałby, żebyśmy walczyli o jego spadek, czy o siebie nawzajem? Chyba znałam odpowiedź. Tylko że teraz było już za późno.

Wjechaliśmy do miasta. Ulice pachniały kurzem, spalinami, zupełnie inaczej niż tam – na wsi, gdzie czas miał inny rytm. Spojrzałam na matkę, ale nie odwróciła głowy. Tata skręcił w naszą ulicę. A ja pomyślałam, że coś się skończyło. I nie wiedziałam, co będzie dalej.

Natalia, 27 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama