Reklama

Dziadek zawsze powtarzał, że nie ma nic. Że całe życie był biedny, bez grosza, bez ambicji i bez historii. Mieszkał skromnie, jadł skromnie, a gdy pytaliśmy o jego młodość, wzruszał ramionami i odpowiadał coś w stylu: „Nie ma o czym gadać, dzieciaku”. Pogrzeb też był skromny, bez wielkich słów. Stałem nad jego grobem i czułem tylko smutek. Nie z powodu jego śmierci, ale z powodu tego, że odszedł, nie zostawiając po sobie nic. A przynajmniej tak myśleliśmy… dopóki nie otworzyliśmy jego szafy.

Pogrzeb bez fanfar

Dzień pogrzebu dziadka był szary i nijaki, jakby pogoda idealnie dopasowała się do jego osobowości. Mało kto przyszedł – głównie sąsiedzi z klatki i ciotka Wiesia, która cały czas kręciła głową i szeptała pod nosem, że „Staszek nigdy nie miał szczęścia w życiu”. Staliśmy z rodzicami pod parasolem, moknąc mimo wszystko, bo parasol przeciekał. Mama miała zaczerwienione oczy, ale wiedziałem, że bardziej ze zmęczenia niż z żalu.

– Mógł nam chociaż coś zostawić, pamiątkę jakąś – szepnęła do taty, kiedy trumna zjechała do grobu. – Nawet zdjęcia żadnego porządnego nie mamy.

Tata tylko wzruszył ramionami. Nigdy nie przepadał za dziadkiem, uważał go za „starego dziwaka, co całe życie przesiedział w jednym pokoju z telewizorem”. Po pogrzebie pojechaliśmy do mieszkania dziadka, by zająć się formalnościami. W praktyce znaczyło to tyle, że mama miała zamiar wszystko posprzątać, a tata już obczajał, ile dostaniemy ze sprzedaży kawalerki.

Weszliśmy do środka i od razu uderzył nas zapach starego papieru i wilgoci. Dziadek nie miał zbyt wiele – jedno łóżko, mała komoda, stół, radio z epoki Gierka. Wszystko pachniało przeszłością i samotnością. Mama zdjęła płaszcz, od razu zabrała się za przeglądanie dokumentów. Tata zasiadł przy oknie i zaczął przeliczać głośno, ile wyniesie nas remont.

A ja? Ja wszedłem do jego pokoju. Z jakiegoś powodu otworzyłem szafę. I wtedy ją zobaczyłem – białą kopertę, wetkniętą między sweter a starą gazetę z 1994 roku.

Zaskakujące znalezisko

Koperta nie była zaklejona, ale już sam jej widok wywołał we mnie niepokój. Leżała tam jakby przez przypadek, jakby dziadek chciał, żebyśmy ją kiedyś znaleźli, ale nie za szybko. Ostrożnie wyciągnąłem ją ze sterty i przyjrzałem się dokładnie. Nie było na niej żadnego adresata, tylko jedno słowo napisane drżącym, trochę krzywym pismem: „PRZECZYTAJ”.

– Mamo – zawołałem – znalazłem coś.

Przyszła natychmiast, z niecierpliwością w oczach.

– Co to?

– Nie wiem. Koperta. Leżała w szafie.

Chwilę się wahała, po czym jednym ruchem wysunęła zawartość. Nie był to list. Były tam tylko trzy rzeczy: stary bilet kolejowy sprzed kilkudziesięciu lat, zdjęcie młodego chłopaka z dziewczyną – oboje uśmiechnięci, ubrani po miejsku, gdzieś na tle peronu – i coś, co wyglądało jak klucz. Metalowy, ciężki, owinięty sznurkiem.

– To dziadek? – zapytałem, patrząc na zdjęcie.

Mama nie odpowiedziała od razu. Wzięła zdjęcie bliżej, zmrużyła oczy, jakby chciała zajrzeć przez nie w przeszłość.

– Tak… to on. Ale kim jest ta kobieta?

Tata też się zainteresował, zerwał się zza stołu i podszedł.

– Co to za bzdury z kluczem? Może to do piwnicy?

– Nie – odpowiedziałem cicho. – Dziadek nie miał piwnicy.

Wszyscy spojrzeliśmy na siebie. Nagle ten zgrzebny, samotny starzec sprzed tygodnia zaczął się wydawać kimś zupełnie innym. Kimś, kto miał tajemnice.

– Trzeba się dowiedzieć, do czego to prowadzi – powiedziała mama.

A ja już wtedy wiedziałem, że dziadek jednak „coś” miał. I że to coś właśnie zaczęło się otwierać.

List, który wszystko zmienił

Dopiero następnego dnia mama przypomniała sobie, że w dokumentach dziadka była koperta z adresem, ale wtedy uznała ją za coś nieistotnego – „pewnie stary rachunek albo urzędowe śmieci”. Teraz, po tym co znaleźliśmy, nie było już miejsca na przypadki. Pojechaliśmy z powrotem do mieszkania dziadka. Przekopaliśmy każdy segregator, każdą zakładkę w książce, każdy zeszyt z notatkami, jakbyśmy szukali zaginionej mapy skarbów.

I w końcu – była. Biała koperta, adresowana do jakiejś Alicji W. z Lubina. Mama ją otworzyła, nie pytając nikogo o zgodę. List był krótki, napisany kulfonami na pożółkłym papierze. Bez daty. I tylko jedno zdanie: „Wybacz, że wtedy nie przyjechałem. Całe życie tego żałuję”. Siedzieliśmy w ciszy, aż w końcu tata zaśmiał się ponuro.

– Romans. Na starość wychodzi, że nasz święty dziadek był jakimś zawiedzionym kochankiem.

Mama spojrzała na niego z chłodem.

– Może po prostu był człowiekiem, którego nikt nie rozumiał.

Zadzwoniliśmy do informacji, sprawdziliśmy, czy ktoś taki jak Alicja W. mieszka jeszcze w Lubinie. Była jedna. Ta sama ulica, ten sam numer domu. Po kilku godzinach wahania, mama wzięła telefon.

– Dzień dobry… czy ja rozmawiam z panią Alicją? Tak, mam na imię Beata… Mój ojciec to Stanisław P., może go pani pamięta?

Chwila ciszy.

– Tak – powiedziała cicho starsza kobieta po drugiej stronie. – Pamiętam go aż za dobrze.

Wtedy wszystko ruszyło z miejsca. Okazało się, że dziadek miał drugie życie. I być może… coś więcej niż życie.

Powrót do przeszłości

Pojechaliśmy do Lubina w niedzielę. Mama upiekła ciasto, choć wyglądała, jakby zaraz miała zemdleć ze zdenerwowania. Ja czułem się, jakbym jechał na spotkanie z postacią z książki – kimś, kto znał dziadka lepiej niż my wszyscy razem wzięci.

Alicja mieszkała w małym domku na obrzeżach miasta. Otworzyła nam elegancka kobieta po siedemdziesiątce, z siwymi włosami spiętymi w koczek. Wpuściła nas do środka bez zbędnych pytań. Wnętrze było ciepłe, pełne książek i wspomnień. Pachniało herbatą i czymś jeszcze – może tęsknotą.

– Miałam nadzieję, że kiedyś się odezwiecie – powiedziała spokojnie, patrząc na mamę. – Ale myślałam, że stanie się to za jego życia.

Mama skinęła głową. Siedzieliśmy w ciszy, aż Alicja podeszła do szafki, wyjęła z niej stare pudełko i postawiła je przed nami.

– To zdjęcie zrobione tego dnia, kiedy miał zostać – wskazała palcem na fotografię. – Miałam dla niego wszystko. I pokój, i miejsce przy stole, i miłość. Ale nie przyjechał. Potem przysłał tylko jeden list. I klucz. Tak jakby jednak chciał, żebym nie zapomniała.

Otworzyła drugą szufladę. Wyciągnęła małą, drewnianą szkatułkę. Włożyła do niej nasz klucz. Zamek kliknął. W środku był plik starych banknotów, złoty łańcuszek i zdjęcie noworodka.

– To jego syn – powiedziała cicho. – Wasz brat i wujek.

Mama zakryła usta dłonią. Ja patrzyłem na zdjęcie dziecka i nie potrafiłem przestać myśleć, że wcale nie znaliśmy człowieka, który nas wychował.

To nie był tylko dziadek

Siedzieliśmy przy stole u Alicji przez kilka godzin. Opowiadała nam historię, której nikt z rodziny nigdy wcześniej nie usłyszał. Dziadek, w latach sześćdziesiątych, był zaręczony z nią, ale jego ojciec – mój pradziadek – nie zgodził się na ślub. Alicja była „nieodpowiednia”: z biednej rodziny, bez posagu. Dziadek wyjechał do Warszawy „na chwilę”, miał wrócić po nią za kilka miesięcy. Nie wrócił nigdy.

– Później dowiedział się, że jestem w ciąży – powiedziała spokojnie, chociaż ręce jej drżały. – Pisał listy, przepraszał. Chciał przyjechać, ale… coś go zatrzymało.

Mama słuchała w milczeniu, nie płakała, nie komentowała. Ja nie wiedziałem, co myśleć. Całe życie miałem przed oczami obraz dziadka jako cichego, zgaszonego staruszka, który nie potrafił nawet powiedzieć, czy herbata mu smakuje. A teraz okazywało się, że kiedyś był kimś innym – kochającym, odważnym, a potem… tchórzliwym?

– Mój syn nazywa się Robert – powiedziała Alicja. – Nigdy nie poznał ojca. Ale wiedział, kim był. I że gdzieś tam ma rodzinę. I że może kiedyś się odezwiecie.

Kiedy wracaliśmy do domu, mama w końcu przemówiła:

– On się bał. Bał się tego, co zostawił. Może chciał wrócić, ale nie wiedział jak.

– A może po prostu nie miał odwagi – odpowiedział tata z tyłu. – Tak się kończy chowanie prawdy po kątach.

Nie odpowiedzieliśmy mu. Patrzyliśmy z mamą przez szybę na szare pola za oknem. Wciąż myślałem o zdjęciu dziecka w szkatułce. I o tym, ile jeszcze rzeczy o dziadku mogło pozostać nieodkrytych.

Ostatni sekret dziadka

Kilka tygodni później spotkaliśmy się z Robertem. Był starszy od mamy o siedem lat, z siwymi włosami i głosem tak bardzo przypominającym dziadka, że mama nie potrafiła patrzeć mu w oczy przez pierwsze pół godziny. Rozmowa była sztywna, ale uprzejma. Nikt nie rzucał się sobie na szyję, nikt nie udawał, że można nadrobić pięćdziesiąt lat ciszy.

– Nie przyszedłem tu po rodzinę – powiedział Robert. – Mam swoją. Ale zawsze chciałem wiedzieć, kim był. Nie, kim się stał – tylko kim był, zanim uciekł.

Mama skinęła głową, nie odpowiadając. Przyniosła mu pudełko ze zdjęciami, które zostały po dziadku. Przesiedzieli przy stole do późna, w milczeniu przeglądając fotografie mężczyzny, którego oboje znali tylko częściowo. Po powrocie do domu mama długo siedziała w kuchni z kubkiem zimnej herbaty. W końcu powiedziała:

– Może dziadek naprawdę nie miał nic. Ale to nie znaczy, że nie był nikim.

Wtedy zrozumiałem, że ta koperta, ten klucz, to wszystko… to nie był skarb. To była ostatnia próba powiedzenia: „Zostawiłem coś po sobie”. Może nie pieniądze, nie testament. Ale historia. I prawda. Zdziwiłem się, jak bardzo mnie to ruszyło.

Dziś, kiedy myślę o dziadku, nie widzę już tylko starego człowieka w swetrze i kapciach. Widzę też młodego chłopaka na stacji kolejowej, ściskającego czyjąś dłoń, zanim zrobi coś głupiego. I wiem jedno – już nigdy nie powiem o kimś, że „nie miał nic”.

Adam, 26 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama